Określanie TVP mianem telewizji publicznej raziłoby Amerykanów znacznie wcześniej, nim PiS zrobiło z niej tak zwaną szczujnię. W USA bowiem politycy mają na media prawdziwie publiczne wpływ niemal zerowy.
Publiczna Służba Nadawcza (Public Broadcasting Service), czyli, mówiąc po ludzku, sieć telewizyjna PBS, regularnie wygrywa rankingi najbardziej obiektywnych źródeł informacji lub zajmuje w nich poczesne miejsce tuż za agencjami Associated Press i Reutera. Podobnie jak utworzone na podstawie tej samej ustawy Kongresu z 1967 r. radio NPR (National Public Radio). Mało tego, wieczorny dziennik „PBS NewsHour” bije oglądalnością takie programy jak komediowy „The Tonight Show” Jimmy’ego Fallona, teleturniej „Celebrity Family Feud”, seriale „Agenci NCIS” i „Młody Sheldon”, zaś „CNN World News” wyprzedza o 30 miejsc.
Niezależni i samorządni
Telewizja publiczna w formie ogólnokrajowej sieci konkurencyjnej wobec ABC, CBS i NBC powstała stosunkowo późno, bo dopiero dwie dekady po wejściu na rynek nadawców prywatnych. Chodziło o wyeliminowanie nacisku ze strony ogłoszeniodawców, którzy w przypadku stacji komercyjnych uniemożliwiają emisję pozycji ambitnych, przeznaczonych dla niewielkiego grona koneserów oraz narzucają cenzurę obyczajową. Producent towaru rodzinnego jak proszek do prania bądź pieluchy nie chce, by w programie, podczas którego emitowane są jego reklamy, padały brzydkie słowa. Wydawca gier komputerowych nie będzie się ogłaszał w trakcie sztuki Szekspira.
PBS i NPR stanowią samorządne zrzeszenia, których członkami są lokalne stacje. Każda jest odpowiedzialna za zebranie określonej sumy, którą częściowo oddaje do wspólnej kasy, a resztę przeznacza na własne potrzeby. Składki są proporcjonalne do wielkości rynku: najwięcej płacą Nowy Jork i Los Angeles, potem Waszyngton, Chicago itd. Zbiórki pieniędzy wśród słuchaczy stacje lokalne organizują cztery razy do roku. Datki publiczności to podstawa budżetu ogólnego, z którego zarząd dofinansowuje uboższe podmioty działające na słabszych rynkach. Dochodzą do tego darowizny od fundacji charytatywnych i filantropów indywidualnych. Niektórzy potrafią dać kilka lub kilkanaście milionów.
Sporo funduszy wpływa od firm, które chcą być wspomniane na antenie jako sponsorzy. Przy czym ani NPR, ani PBS nie sprzedają czasu reklamowego. Mówią tylko, że realizacja określonego programu była możliwa dzięki pomocy określonej korporacji. Najmniej – około 15 proc. pieniędzy – dostają od organizacji non profit Corporation for Public Bradcasting powołanej rzeczonym aktem Kongresu i dotowanej z budżetu państwa. CPB kieruje dziewięcioosobowa rada dyrektorów, których mianuje na sześć lat prezydent USA, jakkolwiek najwyżej pięcioro może być zwolennikami partii, którą sam reprezentuje. Ze względu na długie kadencje i rotacyjność wymiany żaden lokator Białego Domu nie wprowadził do składu więcej niż czworo swoich ludzi.
Niemniej prawica od połowy lat 90. regularnie zarzuca CPB liberalne odchylenie i tnie finansowanie z budżetu państwa. Po objęciu rządów na Kapitolu przez wodza „konserwatywnej rewolucji” Newta Gingricha republikanie próbowali wręcz zlikwidować CPB, do czego jednak nie doszło. Z kolei George W. Bush mianował prezeską dawną szefową Krajowego Komitetu Partii Republikańskiej. Wtedy NPR i PBS zdecydowały się zmienić strukturę finansową. Informacja została całkowicie odizolowana od dotacji budżetowych. Państwowe pieniądze wykorzystywane są na transmisje koncertów muzyki klasycznej, festiwali jazzowych i inne tego typu przedsięwzięcia, ale trzon programu zyskał pełną niezależność od politycznych przetasowań na Kapitolu.
Jak to wygląda w praktyce? Tak się składa, że wiem z pierwszej ręki. Od ćwierć wieku przyjaźnię się z Rickiem Karrem, który zaczynał karierę jako korespondent kulturalny NPR w Nowym Jorku, następnie przeszedł do „PBS NewsHour”, a ponadto wykłada dziennikarstwo na Uniwersytecie Columbia. Twierdzi, że jako korespondent (stanowisko służbowe o stopień wyższe niż reporter) miał całkowitą swobodę w doborze tematów.
Decyduje kasa
„Redaktorzy niczego mi nie narzucali – opowiada. – Sam decydowałem, o czym chcę mówić i jak. Kiedy dostajesz wolną rękę, chcesz się różnić od innych dziennikarzy, więc szukasz spraw, których nikt jeszcze nie poruszył. Amerykańskie media masowego zasięgu, nie mówię o specjalistycznych, które śledzi garstka odbiorców, pomijają wiele zjawisk mających ogromny wpływ na funkcjonowanie państwa i procesy społeczne. Wymykają się one reporterom lub nie przechodzą przez redakcyjne sita. O tych właśnie zjawiskach opowiadałem”.
Kazik Staszewski usiłował niegdyś żartobliwie dowieść niezależności, śpiewając: „Mój wydawca jest złodziejem”, ale to oczywiście niczego nie dowiodło, bo wydawcy publikacja owego utworu zwyczajnie się opłacała. I podobnie jest w przypadku mediów komercyjnych. Decyduje kasa. Oddajmy ponownie głos Karrowi.
„Dziennikarze radia i telewizji publicznej są w znacznie lepszej sytuacji niż pracujący dla prywatnych. Przede wszystkim nie mamy właściciela, który prowadzi różne pozamedialne interesy. Nie musimy też zabiegać o reklamy. Wszystkie główne sieci stanowią przybudówki wielkich korporacji. Teoretycznie Disney może zabronić dziennikarzom ABC ujawnienia, że w lunaparkach giną dzieci, bo karuzele czy kolejki górskie są źle zabezpieczone. W NPR panuje totalny luz. Ogranicza nas tylko poziom intelektualnego zaangażowania publiczności. Nie możemy być nazbyt hermetyczni, niezrozumiali czy po prostu nudni”.
Motorem działania korporacji jest zysk i nie ma w tym nic dziwnego ani diabolicznego. Ale z punktu widzenia gazety czy stacji telewizyjnej włączonej w struktury molocha, który działa biznesowo na wielu frontach, imperatyw mnożenia dochodów narusza uświęconą dawniej zasadę rozdziału redakcji od księgowości i działu reklamy. Żadna firma nie będzie rozpowszechniać informacji, które są dla niej niekorzystne, psują wizerunek, mogą narazić akcjonariuszy na straty.
W rezultacie wizja świata lansowana przez korporacyjne media zgodna jest z wizją korporacji. „Co jest dobre dla General Motors, dobre jest dla Ameryki” – mawiał Charles Wilson, sekretarz obrony w rządzie Dwighta Eisenhowera. Najwyraźniej widać to na przykładzie wiadomości i komentarzy gospodarczych, które szykuje się dla inwestorów oraz z ich perspektywy. Dziennikarze Fox Business czy CNBC niemal nigdy nie prezentują punktu widzenia związków zawodowych, ekologów, rolników czy choćby konsumentów. Jednocześnie coraz bardziej płynna staje się granica między dziennikarstwem a PR.
Magazyn informacyjny NBC „Today” pokazał kiedyś reportaż o śrubach pękających pod wpływem przeciążeń mniejszych niż dopuszczalne. Ani w materiale filmowym, ani podczas dyskusji na jego temat nie padła nazwa firmy, która używała wadliwych złączy przy budowie… reaktorów jądrowych. Dopiero z serwisów konkurencyjnych sieci dowiedzieliśmy się, że chodzi o General Electric – właściciela NBC. Kształtujące współczesne informacyjne bańki interesy polityczne to jedynie emanacja finansowych. Upraszczając do bólu, prawica bierze forsę nafciarzy, lewica – związkowców. Dlatego niezależne media publiczne są dziś bardziej potrzebne niż kiedykolwiek wcześniej.
Psy gończe wymierają
Zdaniem Karra dziennikarstwu szkodzą równocześnie dwa procesy: deprofesjonalizacja i profesjonalizacja. Pierwsza to upadek standardów spowodowany populizmem oraz ideologizacją strumienia informacyjnego, głównie za sprawą Fox News i temu podobnych tworów. Druga wynika z faktu, że praca dziennikarza przestaje być powołaniem. „Młodzi reporterzy bezkrytycznie akceptują status quo – wyjaśnia mój amerykański kolega. – Przyjęcie pewnej oficjalnej linii ma sens w przypadku lekarzy. Dzięki temu medycyny nie praktykują znachorzy przepisujący pijawki na apopleksję. Dla dziennikarza oznacza niekwestionowanie powszechnie uznanych prawd, na przykład, że amerykański model kapitalizmu to najlepszy system społeczno-gospodarczy wszech czasów. W rezultacie redakcje komercyjne pełne są przeciętnych ludzi uprawiających poprawne dziennikarstwo głównego nurtu”.
Wieloletni dziennikarz NPR i PBS przypomina, że dawniej „reporter był facetem, który pił i palił więcej niż powinien, wyrażał się obcesowo, nie grzeszył elegancją, rzadko kończył prestiżową uczelnię, nie pretendował do miana intelektualisty, ale gdy raz złapał trop, szedł do końca, póki nie odkrył, kto za tym wszystkim stoi”. Dziś prym wiodą wystylizowani gwiazdorzy mówiący politykom po imieniu, a psy gończe i wraz z nimi dziennikarstwo śledcze – wymierają. Zarówno w Fox News, jak i po drugiej stronie spektrum, w lewicowym MSNBC, programy prowadzą ekspolitycy czy wręcz zawodowi propagandyści – na przykład była rzeczniczka Białego Domu Jen Psaki. Rzecz kiedyś nie do pomyślenia. I w PBS wciąż niedopuszczalna.
Oczywiście telewizja publiczna zajmuje się nie tylko informowaniem. Choć w naszych cynicznych czasach może to zabrzmieć pretensjonalnie, również uczy, bawi i wychowuje. W 1966 r. producentka Joan Ganz Cooney wraz z szefem publicznej stacji WNDT Lewisem Freedmanem i wiceprezesem charytatywnej Carnegie Corporation ds. edukacji, a zarazem znanym psychologiem dziecięcym Lloydem Morrisettem stworzyła Children Television Workshop. Zebrała ekipę scenarzystów, artystów, pedagogów i po trzech latach na antenie WNDT (obecne PBS) zadebiutował pierwszy odcinek „Ulicy Sezamkowej”.
Teraz program ogląda – w ponad 70 wersjach językowych – 200 milionów dzieci ze 160 krajów. Zdobył więcej nagród Emmy niż jakikolwiek inny w historii, stał się przedmiotem socjologicznych analiz i wzorem dla twórców z całego świata. Natomiast czysto amerykańskim fenomenem był „Mister Rogers’ Neighborhood” wykreowany również pod koniec lat 60. przez sympatycznego, noszącego pulower i pepegi prezbiteriańskiego pastora Freda Rogersa.
Wykorzystał on krzykliwe medium, by stworzyć niszę umożliwiającą maluchom wyrażanie, rozumienie i porządkowanie własnych emocji. Zwracał się wprost do widzów, wyjaśniał, doradzał, prowadził za rękę. „Jako dziewczynka oglądałam oba programy i byłam przekonana, że pan Rogers widzi z drugiej strony ekranu moje reakcje, mówi właśnie do mnie – wspomina producentka PBS Angela C. Santomero. – Kiedy dorosłam, postanowiłam robić telewizję dla dzieci. Najmłodsi nie tylko zdobywają u nas wiedzę szkolną. Uczą się także rozwiązywać problemy codziennego życia”. Santomero podkreśla, że na standardowych testach wypadają lepiej niż przedszkolaki oglądające inne stacje.