Ludzie, którzy wynoszą się z Wilanowa, mają dość chorobliwie ambitnych, rozpieszczonych przez pieniądze sąsiadów. I Ukraińców.
Dzieci psują się tu od bogactwa, a rodzice nie mają dla nich czasu. Baliśmy się, żeby nie skończyło się jak w kawałku Maty „Patointeligencja” – mówi Rafał, który niedawno wyprowadził się z Miasteczka Wilanów.
Ucieczka przed patointeligencją
Mata, czyli Michał Matczak, jeden z najpopularniejszych raperów, syn znanego prawnika, tak opisuje w „Patointeligencji” świat nastolatków z bogatych domów:
„Mój ziomo walił herę, słuchając Kazika
Centralny, menele, rodzice i szpital
Ojciec był maklerem, a mama lawyerem
I grube portfele, co chudły wraz z nim na odwykach
(…)
My to patointeligencja, katolickie przedszkola, strzeżone osiedla
W wakacje pod palmą albo na językowych campach
Opener w Sopocie i emka (narkotyk MDMA – red.) w apartamentach przy nakryciu co święta
Łosoś, jazzowa kolęda, srebrna choinka, podłoga w prezentach”.
Rafał z żoną wprowadzili się na Wilanów, młodą i modną dzielnicę Warszawy, w 2017 r. Miało być bezpiecznie, nowocześnie, blisko rodziny, która przekonywała, że żyje się tu świetnie.
I było, ale odkryli coś jeszcze. – Unoszącą się w powietrzu presję. Wyścigi w wysyłaniu dzieci do prywatnych szkół. Jeśli tego nie robisz, możesz się poczuć gorszy – opowiada Rafał.
Jak rower, to drogi, jak strój kolarski, to markowy i rzucający się w oczy. I tak ze wszystkim. – Do tego postępująca betonoza. Zieleń niby blisko, ale nic specjalnego, dużo gorzej niż w Katowicach, w których się wychowywałem. Stawało się dla mnie jasne, że mieszkam w dzielnicy bogaczy, dorobkiewiczów i pracowników korporacji, którzy wolą się szlajać po knajpach, niż wyjść na powietrze.
Psycholożka dr Magdalena Śniegulska tłumaczy, że presja porównywania się u dorosłych może wpływać negatywnie na rozwój ich dzieci. – Jeśli funkcjonujemy w środowisku o silnej normie, której nie spełniamy, możemy zacząć się zastanawiać, czy nasze życie nie jest patologią i co możemy zrobić, żeby tej normie sprostać. Może się zrobić bardzo nieprzyjemnie – mówi Śniegulska, adiunktka w Katedrze Psychologii Poznawczej Rozwoju i Edukacji oraz koordynatorka specjalności psychologia edukacyjna na Uniwersytecie SWPS.
Rafałowi powiększyła się rodzina. Obaj synowie zaczęli często chorować. – Uknułem sobie teorię, że wokół jest tak dużo innych dzieci, więc łatwiej się zarazić – opowiada Rafał.
Otworzył Excela, podzielił resztę życia na trzy części – teraźniejszość, niedaleką przyszłość, kiedy chłopcy będą nastolatkami, i emeryturę. Wpisał do tabelki 35 kryteriów, które podzielił na grupy: rodzina i znajomi, zdrowie (np. czystość powietrza i brak „otoczenia bodźcującego”), edukacja (np. jakość szkolnictwa, sąsiedztwo inteligentnych ludzi), bezpieczeństwo (np. łatwość wyjazdu w razie wojny), zarobki vs. koszty, otoczenie (np. plaża, bliskość tras narciarskich).
Wyprowadzka ze świata ąę
Rozważali z żoną wyprowadzkę na Teneryfę, do Wiednia, Krakowa, Bielska-Białej albo innej dzielnicy Warszawy. Stanęło na segmencie pod Puszczą Kampinoską w Babicach. – Znalazłem tam zieleń, której brakowało mi na Wilanowie. Wyprowadziliśmy się ze świata ąę i już nie czujemy presji. Mamy ogród, a na sprzedaży zarobiliśmy tyle, że za pięć lat spłacimy cały kredyt i będziemy wolni. Mam też nadzieję, że przeprowadzka uratuje moich synów – mówi Rafał.
W miasteczku dwoje dzieci wychowuje wciąż Kinga. Gdyby była sama, wybrałaby dzielnicę z fajniejszym klimatem, ale dopóki mieszczą się w niewielkim mieszkaniu, nie przeprowadzi się. – Podśmiewamy się ze znajomymi z bogaczy. Moje dzieci mają zdrowe podejście i nie porównują się. Tłumaczę im też: fakt, że ich tata, a mój były mąż, ma w garażu dwa samochody, to nie jest normalność. Wydaje mi się, że rozumieją, choć 5-letni syn powiedział ostatnio, że chciałby być bardzo, bardzo bogaty i kupić sobie stadion piłkarski – mówi Kinga.
– Jeśli mamy inne wartości niż otoczenie, w którym wychowuje się nasze dziecko, to może być trudno się z nimi przebić i przekazać jako ważne – komentuje dr Śniegulska. – Co więcej, nawet jeśli się uda, istnieje pewne prawdopodobieństwo, że nasze dziecko stanie się outsiderem, „dziwakiem”, bo norma społeczna wśród rówieśników jest inna. Wtedy myśl o przeprowadzce i poszukaniu innej społeczności wydaje się uzasadniona.
– Miasteczko Wilanów miało być prestiżową enklawą na mapie Warszawy. Według pierwotnych założeń planowano stworzyć nowoczesną, zieloną przestrzeń, zapewniającą mieszkańcom wysoką jakość życia. Dość szybko się jednak okazało, że w związku z rozbieżnymi interesami deweloperów zaczęto budować inaczej i mieszkania stały się dostępne dla większej grupy odbiorców. Wbrew wykreowanemu przez media wizerunkowi miasteczka nasi mieszkańcy to ludzie o różnym statusie finansowym – mówi Łukasz Pawlak, agent nieruchomości specjalizujący się wyłącznie w Wilanowie.
Jeśli ktoś się stąd wyprowadza, to najczęściej dlatego, że marzył o własnym domu albo tak wzrosły mu w ostatnich latach raty kredytu, że musi sprzedać mieszkanie. Kilku klientów Pawlaka robiło to ze łzami w oczach, za to ci, którzy się wprowadzają, mówią, że marzyli, żeby się znaleźć w miasteczku.
Darek za Wilanowem nie płacze. Z Krakowa przywiódł go tu czysty interes. Dostał w Warszawie pracę, wynajęli z Baśką po kosztach mieszkanie od wujka. Dziś mają trójkę dzieci i trudno się pomieścić na 58 metrach.
Kiedy przyjeżdżał, nic nie wiedział o miasteczku. – Porównywanie się mam gdzieś. Im bardziej będą mi szpanować luksusem, tym mocniej będę się starał pokazać, że ubranie i buty mają być po prostu wygodne. Poza tym najbogatszych w ogóle nie widuję, bo wszędzie jeżdżą samochodami. Ostatnio ktoś zajechał pod siłownię czerwonym ferrari – mówi.
Śmieszy go to, bo całe miasteczko da się przejść w kilkanaście minut.
– Miasteczko jest samowystarczalne, bo wszystkie codzienne potrzeby możemy realizować na miejscu. Mamy tu szkoły, przedszkola, sklepy, szpital, kawiarnie i restauracje. Jeśli ktoś nie widzi takiej konieczności, może się stąd w ogóle nie ruszać – mówi agent nieruchomości Pawlak. I twierdzi, że najbardziej krytykowane jest przez tych, którzy tu nie mieszkają.
Baśka, żona Darka, na Wilanów przyjechała z rozsądku i z przekonaniem, że to tylko przystanek. Darek lubi walizkę i nowe sytuacje, ona, żeby się odnaleźć, musi się rozejrzeć i przyzwyczaić. Minęło dziewięć lat, ale dalej czuje się tu obco. Życie wypełniają jej dzieci, z Warszawy czerpie niewiele. – Więcej z kultury niż tu skorzystamy chyba, kiedy w końcu się przeniesiemy bliżej rodziny, bo przynajmniej będzie komu dzieci podrzucać – mówi Baśka.
Szukali czegoś przez dwa ostatnie lata. Najpierw pod Warszawą, ale przestali, bo znów trafiliby w miejsce, z którym nic ich nie łączy. Zdecydowali, że wyjadą na Podkarpacie, skąd pochodzi Darek. Kupili stary dom z wielkimi drzewami i dostępem do rzeczki. Za chwilę ruszą z remontem, przeprowadzą się w czerwcu.
Nie będą tęsknić ani za miasteczkiem, ani za jego mieszkańcami. – Jest tu nadreprezentacja pań w porszakach (samochody Porsche – red.) – Baśka mówi, co ją irytuje. – Wyglądają, jakby wyszły spod tego samego skalpela. Normalnie produkcja taśmowa chirurgii plastycznej. Jedna była naszą sąsiadką.
Baśka wpadła na nią kiedyś z workami pełnymi wymiocin. Wracali akurat z Podkarpacia, dzieci chorowały całą drogę. Baśka stanęła umęczona pod drzwiami, ciągnąc za sobą wózek i trzymając te worki. – A ta wychodzi, cała chanelem pachnąca, i urażonym głosem zwraca mi uwagę, że co ja ten wózek stawiam, zabierać go mam natychmiast, bo ohydnie wygląda – denerwuje się Baśka. – Jeśli ktoś jest słabszy psychicznie, może po takiej sytuacji podupaść. Są tu ludzie, którzy nie znają normalnego życia i lewitują w takim komforcie, że byle drobiazg im go burzy.
Darek wstaje od stołu i pokazuje, że za oknem mają cztery wille, które ktoś postawił między blokami: – Facet z jednej z nich zrobił sobie z naszej osiedlowej piaskownicy kuwetę dla psa.
Darek wziął łopatę i posprzątał, ale po tygodniu znów to samo. – Wstyd było znajomych zapraszać. Spodziewałabym się więcej po osiedlu, które jest takie ąę – mówi Baśka.
Na Wilanowie pół roku pracowała w przedszkolu, drugie pół w kwiaciarni.
Dzieci niań
W przedszkolu zauważyła, że część dzieci czeka na odbiór do 18, czyli do samego końca. Wtedy przychodziły nianie i zajmowały się maluchami jeszcze godzinę albo i dwie. – Jedna pani zapytała moją koleżankę, czy po zamknięciu przedszkola nie chciałaby odprowadzać jej synka do domu i kłaść go spać, bo jak ona wraca z pracy, to już nie ma na to czasu. Co takie dzieci muszą czuć? – zastanawia się Baśka.
W kwiaciarni dowiedziała się natomiast, że nie wszystkie kwiaty pasują do Wilanowa. – Klientka zamówiła trzy bukiety, ale jak je zobaczyła, to nakrzyczała, że kwiaty są za małe. Tłumaczyłyśmy, że rośliny nie rosną na nasze życzenie. Nie wzięła, nie zapłaciła, poszła sobie – mówi Baśka. I dodaje: – Mamy tu wielu normalnych znajomych, którzy żyją skromnie, ale część mieszkańców miasteczka uważa się za lepszych. Wydaje im się, że mogą krzyczeć na kasjerki w dyskontach. A kiedy miało się tu otworzyć Pepco, pisali na forach, że nie po to zainwestowali na Wilanowie, żeby mieszkać obok czegoś takiego.
Tramwaj i Ukraińcy
Karina była pionierką. Wprowadziła się do miasteczka prawie 20 lat temu, kiedy do jedynego sklepu brodziło się w błocie przez szczere pola. – Ludzie byli życzliwi i długo mieszkało się tu rewelacyjnie. Jednak ostatnio dużo się zmieniło. O mojej wyprowadzce zdecydowały dwie sprawy: budowa tramwaju i Ukraińcy – mówi.
Budowa przeciągała się miesiącami, dzielnica długo była rozkopana i mimo że tramwaj już jeździ, prace wciąż trwają. Karina mieszkała przy wąskiej ulicy, która przez utrudnienia w ruchu zapełniła się autami. – Codziennie awantury. Kto ma przejechać, a kto poczekać? Czyje bmw jest większe i czy to powód do pierwszeństwa? Zniknęła życzliwość, która mnie tu trzymała – mówi.
Zaczęli przeszkadzać jej również przyjezdni. Deweloperzy szacują, że na Wilanowie co szósty nowy klient pochodzi z Ukrainy. Na rynku wtórnym jest ich jeszcze więcej, choć o meldunek stara się niewielu.
– Nie podoba mi się, jak się zachowują, kiedy szukają tu mieszkań – mówi Karina, która jest pośrednikiem na rynku nieruchomości. – Jakby byli u siebie. Zdarza się, że przy najmie domagają się przeróbek, chcą, żeby wszystko do nich dopasowywać. Potrafią się wycofać w ostatniej chwili, choć umowa leży już na stole. Pracują w sklepach, ale nie chcą mówić po polsku. Jeśli odpowiadają na „dzień dobry”, to w swoim języku. Czuję olbrzymi dysonans. Z jednej strony wiem, że trzeba im pomagać, ale z drugiej ci, z którymi mam tu do czynienia, są roszczeniowi. Na Wilanów trafiają Ukraińcy z wielkimi pieniędzmi. Dlaczego oni nie pomagają swoim, tylko my to mamy robić?
Dyskomfort związany z pojawieniem się nowych sąsiadów odczuwa również Kinga. – Wychodzę na ulicę i myślę sobie: „Jezu, czy ja jeszcze jestem u siebie?” – mówi.
Ale dla niej to tylko dyskomfort. Bardziej ją martwi, co dzieje się w szkole. – Ukraińskie dzieci mają problemy z czytaniem, bo rodzice nie rozmawiają z nimi po polsku i nie pomagają w odrabianiu lekcji. Obawiam się, że nauczyciele w końcu uznają, że trzeba równać w dół, i wtedy oberwą moje dzieci – mówi Kinga.
Z sondażu United Surveys dla Wirtualnej Polski wynika, że między 2023 a 2025 r. zmniejszyła się liczba ludzi oceniających obecność Ukraińców w Polsce pozytywnie – o ponad 9 pkt proc., z 64,4 do 55,3 proc. Co trzeci Polak jest nastawiony do Ukraińców krytycznie.
– Ukraińcy funkcjonują w zupełnie innej kulturze, mają inną mentalność, inaczej myślą o pieniądzach i instytucjach państwowych, dlatego ich wizja świata może być dla nas niepokojąca i możemy ich postrzegać jako roszczeniowych – mówi dr Śniegulska. – W miejscach takich jak Wilanów może być też tak, że skoro pojawiają się tam Ukraińcy z ogromnymi pieniędzmi, a my identyfikowaliśmy się przez status majątkowy, to zaczynamy czuć się niekomfortowo. Wydaje się nam, że spadamy z drabiny społecznej.