Do niedawna wierzyłam, że Polkom będzie w ich kraju dobrze, z każdym rokiem coraz lepiej. I dopiero życiowe wybory córki uświadomiły mi, że niekoniecznie.
Kiedy jeszcze studiowałam, a były to późne lata 80. ubiegłego wieku, byłam przekonana, że dla mojego pokolenia nie ma przyszłości. Moi co bardziej zbuntowani koledzy pisali nawet na murach hasło „No future generation” i wydawało się, że nic tego nie zmieni. Będziemy żyć w naszym szarym i zamkniętym PRL-u, bez szans na oglądanie świata (bo paszport nie leżał w szufladzie) i bez wielkich aspiracji. No bo jak marzyć, skoro kraj biedny i zamknięty, skończenie wyższych studiów nie gwarantuje żadnej pracy, a wszyscy powtarzają, że nic się nigdy nie zmieni.
Wierzyłam w to, szykowałam się na takie szare życie. O prawach kobiet nie myślałam, w tamtych czasach chyba w ogóle nie znałam takiej koncepcji, a na pewno się nad nią nie zastanawiałam. Było jak było i tak miało pozostać.
Wszystko się zmieniło
A potem przyszła transformacja i wszystko się zmieniło. Najbardziej to, że nagle mieliśmy wszyscy przyszłość. Mogliśmy ją zacząć planować, marzyć o tym, jak ma wyglądać. Mieliśmy też pracę i to lepszą i ciekawszą niż kiedykolwiek sobie wyobrażaliśmy.
Wtedy też jeszcze nie myślałam o prawach kobiet. Pracowałam na dwóch etatach (choć oczywiście bez etatu, bo w tamtych pionierskich czasach nawet mi do głowy nie przyszło, że mogłabym go dostać) i z dumą wydawałam dobre jak na tamte czasy pieniądze. Z udawaną nonszalancją przesiadywałam już nie w krakowskich starych kawiarniach, ale w powstających jeden po drugim pubach. To była ta przyszłość, do której wcześniej nie mieliśmy dostępu. I ach, jak ona dobrze smakowała. Dla mnie ma smak guinnesa, bo to ciemne irlandzkie piwo było wtedy modną nowością.
Pierwszy raz pomyślałam, że nie wszystko jest w mojej przyszłości piękne, dopiero w połowie lat 90. Byłam w ciąży, szykowałam się do porodu i nagle dotarło do mnie, że to niekoniecznie będzie tylko metafizyczne przeżycie. I że rodzenia w Polsce trzeba się bać. Bo od przyszłych matek lekarze i położne oczekują jednego: bezwzględnego posłuszeństwa i podporządkowania się ich zaleceniom. To oni podejmują decyzje za przyszłą matkę, nie informując jej, jakim zabiegom będzie poddawana. Okazują przy tym lekceważenie i strofują, by nie histeryzowały. Przecież miliony kobiet rodziły i jakoś dały radę.
Szczęśliwie był to też czas, gdy ruszyła już akcja „Rodzić po ludzku”. Można było znaleźć szpital, który zmieniał na lepsze porodowe standardy, umożliwiał wynajęcie położnej i pozwalał nawet, by przy porodzie asystował ojciec. Owszem, trzeba było za te luksusy zapłacić, ale zapłaciłam z radością i dumą, że mogę, w końcu mnie stać.
Ze wszystkim sama
Potężne otrzeźwienie z zamroczenia zachwytem przyszło, gdy wróciłam do pracy. Nagle okazało się, że jestem ze wszystkim sama, państwo mi w niczym nie pomaga. Muszę wynająć opiekunkę, bo miejsca w żłobku nie ma. Kiedy dziecko choruje, idę z nim do prywatnej przychodni, bo na czekanie w kolejce w publicznej nie mam sił ani czasu.
Ale najgorsze jest to, że nieustannie miotam się między pracą a domem. Wstaję o świcie, by iść na dyżur do radia, a potem pędem wracam, by zwolnić opiekunkę, ugotować obiad, posprzątać i iść z córką na spacer. Nie buntowałam się wtedy, myślałam, że taki jest po prostu kobiecy los. Los polskiej kobiety. Wiecznie zmęczonej, próbującej pogodzić niemożliwe i wciąż udającej przed samą sobą, że jednak się da.
I dopiero jakąś dekadę później po raz pierwszy usłyszałam, że mogę oczekiwać od państwa, że mi w tym miotaniu choć trochę ulży. Że wprawdzie nie potrzebuję miejsca w publicznym żłobku i przedszkolu, bo dziecko poszło już do szkoły, ale może moje państwo ułatwi mi godzenie pracy z domowymi obowiązkami i dopilnuje, żebym nie zarabiała mniej niż koledzy o takich samych albo niższych kwalifikacjach.
Przegrywam walkę
Tyle że rzeczywistość wciąż skrzeczała. Przez kolejne dziesięć lat miotałam się między pracą a domem, coraz lepiej zdając sobie sprawę, że przegrywam tę nierówną walkę, w której stawką jest delikatna równowaga. Nigdy nie udało mi się jej osiągnąć, ale winiłam bardziej siebie niż pracodawcę czy państwo. W końcu byłam z pokolenia bez przyszłości, nie miałam wielkich oczekiwań.
Buntować zaczęłam się bardzo późno, chyba dopiero wtedy, gdy dorosła już córka wykrzyczała w czasie jakiejś kłótni, że czuła się przeze mnie opuszczona. Nigdy nie było mnie w domu, ciągle pracowałam. I nie pomogło tłumaczenie, że to nie był do końca świadomy wybór, tak po prostu wygląda życie pracującej Polki. Dorosłe dziecko wiedziało swoje. I zapowiedziało, że jej życie będzie wyglądać inaczej. Jeśli nie uda się go tak ułożyć w Polsce, po prostu wyjedzie.
To wtedy dotarło do mnie, że ona ma rację. I nagle te wszystkie fakty o sytuacji Polek, które znałam już wcześniej, ale jako suche dane, a nie opisy jednostkowych losów, zaczęły mi się układać w całość. W ponurą historię nierówności i braku praw.
Przykład pierwszy z brzegu: choć Polki są europejskimi liderkami w zatrudnieniu, blisko 70 proc. z nich pracuje zawodowo, to wciąż zarabiają mniej niż mężczyźni. I mimo że są od nich lepiej wykształcone, znacznie rzadziej zajmują kierownicze stanowiska. Także w demokratycznej, wydawałoby się, nauce.
Nie lepiej jest w polityce: w 2023 r. kobiety stanowiły nieco ponad 29 proc. składu parlamentu. I choć odsetek ten powoli wzrasta, nadal pozostaje poniżej wywalczonej lata temu przez Kongres Kobiet kwoty, czyli 35 proc.
Żeby było łatwiej
Jak bardzo jest źle uświadomiłam sobie, podobnie jak wiele innych kobiet, w czasie ośmioletnich rządów PiS, kiedy zaostrzono nam i tak już niezwykle restrykcyjny dostęp do legalnej aborcji. I choć dla mnie miało to znaczenie wyłączenie symboliczne, odebrałam to jako potężne ograniczenie naszego, kobiet, prawa do decydowania o własnym ciele. Wychodziłam na protesty Strajku Kobiet dla mojej córki i jej rówieśniczek. Żeby im było lepiej.
Po wyborach z 15 października 2023 r. wszystko miało być lepiej, także w sprawie legalizacji aborcji. Ale niestety nie jest. W sierpniu 2024 r. rząd wydał wytyczne dla szpitali i prokuratury, które miały na celu ułatwienie dostępu do legalnej aborcji w przypadkach zagrożenia zdrowia psychicznego kobiety, ale mimo że sporo kobiet z nich korzysta, dostęp do legalnych zabiegów przerywania ciąży wciąż jest ograniczony. A wiele kobiet po aborcję jedzie za granicę lub, jak dotychczas, schodzi do podziemia.
Nawet z antykoncepcją jest kiepsko: Polska od kilku lat zajmuje ostatnie miejsce w europejskim rankingu dostępu do środków antykoncepcyjnych. Nie są one refundowane, a antykoncepcja awaryjna jest tylko na receptę.
Ale najgorzej jest z edukacją seksualną. Po kilkudziesięciu już w sumie latach jałowej dyskusji, że jest ona niezbędna, okazało się, że można nawet przygotować całkiem sensowny problem, ale zamiast go wprowadzić do szkół jako obowiązkowy przedmiot, rząd jednak skapitulował. Bo protesty konserwatywnych rodziców i nauczycieli podżeganych przez prawicowych polityków, bo wybory prezydenckie i tysiąc innych wymówek. Znowu nie był właściwy czas, by zadbać o to, co młode Polski i Polacy wiedzą o swoim zdrowiu, także seksualnym.
Coś znacznie głębszego
Wszystko to prowadzi do jednej konkluzji: w 2025 r. Polka nie może się oglądać na państwo, tylko wciąż musi zatroszczyć się o siebie sama.
Tak, klimat dla kobiet jest teraz lepszy choćby z tego powodu, że mamy w rządzie kilka bardzo bystrych i zaprawionych w feministycznych bojach polityczek.
Tak, płatny urlop macierzyński trwa już 20 miesięcy.
Tak, w roku 2025 żłobków i przedszkoli jest coraz więcej. Może niedługo starczy dla wszystkich. Ale na razie blisko połowa matek dzieci do lat trzech nie wraca do pracy z powodu braku dostępu do opieki. Pytane, dlaczego, odpowiadają krótko: bo nie mogą połączyć obowiązków służbowych z rodzicielskimi tak, jakby chciały. Mamy wprawdzie także urlop ojcowski, ale do niedawna korzystało z niego zaledwie 1 proc. ojców. A aktywność zawodowa kobiet w Polsce odbiega od średniej dla Unii Europejskiej, wciąż kiepsko jest u nas także z dostępem do elastycznych godzin pracy czy zatrudnienia na część etatu.
Tak, ministerstwo pracy przygotowuje projekt ustawy, który w końcu wprowadzi w Polsce równość płac. Tyle że na razie jej nie ma, a ileż można czekać?
Patrzę na te dane i myślę, że ja czekam na zmiany od ponad 30 lat, a one nie nadchodzą. A jeśli nadchodzą, to zbyt wolno. I już się wcale nie dziwię, że kiedy moja córka zaszła w ciążę, niemal od razu postanowiła, że nie wróci do pracy tak długo jak się da. Bo za nic nie chce powtarzać modelu nieobecnej w domu mamy. I że jej dzieci, pierwsze i kolejne, będą miały edukację domową, bo tylko tak zostaną wyposażone we wszystkie niezbędne umiejętności.
Nie chce przegrać
Najpierw myślałam, że te decyzje to zwrot w kierunku tradycyjnego, a modnego ostatnio modelu rodziny. Dziwiłam się, że moja świetnie wykształcona córka chce być „tradwife” Potem jednak uznałam, że chodzi o coś znacznie głębszego: fundamentalną niewiarę, że państwo może pomóc realizować inny model. Bo patrzyła na moje zmagania się przez całe swoje życie i uznała, że przegrałam. A ona nie chce przegrać, ma tylko jedno życie. I w przeciwieństwie do mnie z czasów wczesnej młodości wierzy, że przed nią wspaniała przyszłość. Pod jednym warunkiem: że sama ją sobie ułoży, nie oglądając się na Polskę.
Niedawno zapłaciła ponad 2 tys. zł za obecność położonej przy porodzie. Bo choć akcja „Rodzić po ludzku” trwa już ponad 30 lat, bezpieczeństwo i poczucie godności ma słoną cenę.
Dlatego dla młodych kobiet mam radę: nie oglądajcie się na Polskę. Da wam obietnicę wspanialej przyszłości, a potem ją brutalnie złamie.