Tuż przed wybuchem pełnoskalowej wojny w Ukrainie, instytut NASK powołał dział przeciwdziałania dezinformacji. Rzecz w tym, że zajmował się on bardziej tropieniem „narracji” szkodzących rządowi PiS. Wśród tych, którzy mieli je rozsiewać, znalazł się m.in. dziennikarz „Newsweeka”.

Anna Mierzyńska w serwisie OKO.press opisuje system monitorowania internetu stworzony w państwowym NASK i ściśle sprzężony z komórkami rządu Mateusza Morawieckiego. Powołany tuż przed wybuchem wojny w Ukrainie dział przeciwdziałania dezinformacji miał w zamyśle śledzić i reagować na rosyjską propagandę w internecie. Już po wybuchu wojny NASK dostał na ten cel 19 mln zł dotacji od rządu – podaje Mierzyńska.

Tyle że stworzony za te pieniądze system monitoringu był w gruncie rzeczy ślepy, bo monitorował głównie Twittera (dziś X). Dlaczego? To tam toczyły się najżywsze dyskusje polityczne z udziałem m.in. polityków opozycji i dziennikarzy niesprzyjających rządowi PiS. A to właśnie najwyraźniej interesowało analityków z NASK. Według dokumentów, jakie przeanalizowała Anna Mierzyńska, dział walki z dezinformacją w NASK miał „sztywne łącze” z Centrum Informacyjnym Rządu: „na bieżąco wyłapywał niekorzystne dla PiS przekazy i powiadamiał o nich CIR. Albo na zlecenie CIR-u sprawdzał zasięgi i zaangażowanie dotyczące tematów, które były dla rządu istotne” – pisze Mierzyńska.

Zainteresowanie analityków NASK budziły wszelkie sprawy, które potencjalnie mogły zaszkodzić rządowi: przelot śmigłowców z Białorusi nad Polską, reportaż o pani Joannie z Krakowa, upokorzonej przez policję w szpitalu czy zatrzymanie posłanki KO Kingi Gajewskiej podczas wiecu premiera w Otwocku.

Czyje wypowiedzi budziły największe zainteresowanie? Donalda Tuska, Krzysztofa Brejzy, Dariusza Jońskiego (wszyscy z KO), Romana Giertycha (adwokat m.in. Tuska, dziś poseł KO), ale także dziennikarzy: Bartosza Wielińskiego z „Gazety Wyborczej”, Bianki Mikołajewskiej z Wirtualnej Polski i Grzegorza Rzeczkowskiego z „Newsweeka”. Cytowano też Twitterowe konta „przejawiające antypatię wobec obozu władzy” – czytamy w tekście Mierzyńskiej.

Zainteresowanie sprawą przelotu śmigłowców z Białorusi byłoby zrozumiałe, gdyby nie sposób, w jaki się nią zajęto. Przypomnijmy, że dyskusję wzbudziły zdjęcia zamieszczone w sieci na Facebooku i doniesienia mieszkańców Białowieży. Wojsko na początku oficjalnie zaprzeczało, by doszło do naruszenia polskiej przestrzeni powietrznej.

Anna Mierzyńska cytuje przekaz z NASK do CIR tamtego dnia: „Obserwujemy narrację sugerującą, jakoby białoruskie śmigłowce naruszyły przestrzeń powietrzną Polski. Dowodem ma być m.in. zdjęcie mające przedstawiać rzekomy moment ich przelotu nad terytorium Polski. Pojawił się również hashtag #DziurawaGranica”. Źródłami owej narracji miały być tweety Grzegorza Rzeczkowskiego, Bartosza Wielińskiego, Romana Giertycha i rzecznika PO Jana Grabca. Alarm był skuteczny, bo wieczorem MON wydało oficjalny komunikat, w którym przyznało, że białoruskie śmigłowce rzeczywiście przeleciały nad naszym terytorium.

Mamy tu historię zupełnie jak z Orwella: dział, który w zamyśle miał strzec Polskę przed rozsiewaniem dezinformacji, sam bierze udział w takiej operacji. Rząd PiS pod przykrywką walki z dezinformacją zamówił i opłacił system monitorowania internetowych wpisów opozycji. A dział w NASK owo zlecenie realizował, nie przejmując się, co jest prawdą, co fikcją. Ważna była tylko odpowiednia „narracja”. I tak prawdziwa informacja o przelocie białoruskich śmigłowców, wzmocniona prawdziwymi zdjęciami, została zakwalifikowana jako przekaz wątpliwy. Do podobnej kategorii trafiły komentarze polityków i dziennikarzy zaniepokojonych doniesieniami z Białowieży – tuż za naszą granicą trwa wojna, więc trudno się dziwić, że uwieczniony na zdjęciach przelot śmigłowców z czerwoną gwiazdą wzbudził alarm! I dopiero groźba rozchodzenia się niekorzystnej dla rządu „narracji” zmusiła MON do przyznania, że do incydentu doszło.

Kolejne przykłady alertów z NASK, cytowane przez Annę Mierzyńską, też jeżą włos na głowie. Za dezinformację uważano reportaż TVN o policyjnej interwencji w szpitalu wobec pani Joanny z Krakowa czy tweety posła Jońskiego o masowej wycince lasów i eksporcie drewna do Chin. Wszystko to w czasie, kiedy media społecznościowe czy kanały na YouTube aż kipiały od anonimowych wpisów i filmów o jawnie antyukraińskim i prorosyjskim charakterze. I na tym polu trudno znaleźć jakieś istotne dokonania działu przeciwdziałania dezinformacji, który my, podatnicy wsparliśmy kwotą 19 mln zł.

Co gorsza, swoimi „przekazami” do CIR analitycy z NASK podważali wiarygodność niezależnych dziennikarzy. Wśród nich naszego redakcyjnego kolegi, Grzegorza Rzeczkowskiego, który jest jednym z największych specjalistów od tropienia rosyjskich śladów w polskiej polityce i biznesie. Kogo mogła ucieszyć najbardziej dyskredytacja takiego dziennikarza? To pytanie retoryczne.

Brzmi to upiornie, ale w trakcie rosyjskiej wojny hybrydowej i tej prawdziwej, toczącej się w sąsiednim kraju, u rządzących z PiS większą namiętność budziła wojna z opozycją i niezależnymi dziennikarzami, niż z rzeczywistymi zagrożeniami dla bezpieczeństwa państwa i jego obywateli — także w infosferze.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version