Katarzyna Burzyńska-Sychowicz „Wprost”: 21 lat kariery sportowej, przemaszerowane ok. 130 tys. km, medale, nagrody, odznaczenia, papieżowi ofiarował pan jeden but, rzucał buty widzom na trybunach – czuł się pan jak gwiazda rocka?
Robert Korzeniowski: Nieprzypadkowo byłem wpatrzony w Freddiego Mercury’ego – chciałem być taki jak on, tylko wyrażać to inaczej. Nawet do pewnego momentu miałem wąsy jak Mercury, kiedy je zgolił, też zgoliłem. Muzycznie, popkulturowo imponował mi, miał świetnych muzyków, pełne stadiony, porywał mnie. Miałem plakat Freddiego zanim zawisł u mnie Jozef Pribiliniec, który wygrał igrzyska olimpijskie w chodzie w Seulu. Wisieli potem obaj obok siebie.
Słuchał pan Queen podczas treningów i przygotowań?
Ja stałem się queenologiem w ‘83 roku – ich muzykę miałem wtedy wyłącznie w głowie, autentycznie niektóre utwory, które chodziły za mną, miałem tak sparametryzowane, że do konkretnego treningu byłem w stanie narzucać sobie rytm. Np. bardzo szybki „Rock it”– przy nim ostro się szło. Czas na słuchawki przyszedł wtedy, kiedy byłem już zawodnikiem uznanym na świecie, zaczęła się inna epoka. Pierwszego walkmana, który miał słuchawki, ale na pewno nie nadawały się one do walku w tempie olimpijskim, wymieniłem za obrus w Salonikach: miałem lniane obrusy, a nie miałem pieniędzy, poszedłem do sklepiku i powiedziałem panu, że nie mam nic oprócz ładnego obrusu i że chciałbym za niego walkmana – dał mi go. To był 1988 r. – wtedy taka wymiana dóbr była cnotą.