„Moskwa wyciąga ręce po kolejny europejski kraj” – alarmują media. „To element rosyjskiej wojny hybrydowej, która ma podpalić kontynent” – ostrzegają eksperci. Brzmi groźnie? Ano brzmi. Należy się bać? Gdy „wgryziemy się” w szczegóły – już niekoniecznie.
Kremlowskie szanowanie praw
Naddniestrze to zbuntowana, prorosyjska część Mołdawii. Twór quasi-państwowy – jak niegdyś ukraińskie republiki ludowe w Donbasie – nieuznawany przez cywilizowany świat. Jego mieszkańcy chcieliby integracji z Rosją, tak przynajmniej twierdzą tamtejsze „władze”. Jak zapowiada ich przedstawiciel, Giennadij Czorba, już w najbliższą środę rebeliancki „rząd” poprosi Kreml o formalne przyłączenie do Federacji.
– Prośba zostanie przekazana Moskwie w imieniu obywateli mieszkających na lewym brzegu Dniestru – mówi. To oświadczenie, a właściwie cała ich seria, nastąpiło po wypowiedzi Siergieja Ławrowa, szefa rosyjskiego MSZ, który stwierdził, że należy szanować prawa prorosyjskich separatystów w Naddniestrzu.
Swego czasu z tego kremlowskiego „szanowania praw” wzięła się rosyjska agresja na Ukrainę. Słowa Ławrowa mogą więc brzmieć złowrogo i zostać odczytane jako zapowiedź kolejnej „operacji specjalnej”.
Ale spójrzmy na mapę i wejrzyjmy w możliwości Rosjan, by skonkludować popularnym stwierdzeniem – z czym do ludzi?
Naddniestrze „urwało się” Mołdawii – dawnej radzieckiej republice – w 1992 roku. Młode państwo nie poradziło sobie z rebelią głównie dlatego, że separatystów wsparła Moskwa. Pozostałością tego wsparcia – poza samym istnieniem Naddniestrza – jest rosyjski „kontyngent pokojowy”. Liczy on ok. 2 tys. żołnierzy, właściwie pozbawionych sprzętu ciężkiego.
„Armia” Naddniestrza jest niewiele większa, ma też możliwość zmobilizowania kilkunastu tysięcy rezerwistów. Zatem oba komponenty są symboliczne, ale to wystarczy, bo naprzeciw siebie mają ledwie trzytysięczne mołdawskie wojsko, słabo wyszkolone i uzbrojone.
Separatyści do spółki z Rosjanami trzymają więc rząd w Kiszyniowie w szachu. Idąc krok dalej – w stronę integracji z Rosją – mogliby nie napotkać fizycznego sprzeciwu (bądź skutecznie mu przeciwdziałać). Ba, dysponując statusem regionu Federacji, może nie od razu, ale finalnie zagroziliby reszcie Mołdawii (takie jest rosyjskie modus operandi).
Tyle, że to wszystko działoby się u granic Ukrainy. A Kijów nie pozwoliłby sobie na prorosyjską rebelię za plecami. I najpewniej pomógłby prozachodnim i proukraińskim władzom Mołdawii zdusić ją w zarodku. Ukraińską armię – mimo trawiącego ją kryzysu – nadal „stać” na takie zaangażowanie i nie odbyłoby się ono kosztem frontu w Donbasie czy Zaporożu.
Więc jeśli ktokolwiek w Moskwie myśli o skutecznej aneksji, wie, że trzeba do tego dodatkowego wojska. I tu pojawia się problem.
Zagrożenia dla Mołdawii: Jeśli nie lądem, to może morzem?
Naddniestrze wraz z Mołdawią otoczone są przez Ukrainę i Rumunię, od najbliższej rosyjskiej granicy dzieli je setki kilometrów. Próba wybicia korytarza lądowego do Naddniestrza wzdłuż brzegu Morza Czarnego była jednym z początkowych celów Rosjan, gdy w lutym 2022 roku zaatakowali Ukrainę. Operacja się nie powiodła – najeźdźcy doszli pod Mikołajów, potem zostali zepchnięci do Chersonia, a ostatecznie utracili i to miasto, wycofując się na wschodni brzeg Dniepru. Siedzą tam do dziś, bez widoków na wznowienie działań ofensywnych, do czego brakuje sił i środków.
Jeśli nie lądem, to może morzem? Rzecz w tym, że Naddniestrze (i cała Mołdawia) nie ma dostępu do czarnomorskiego akwenu. Ewentualny desant morski musiałby nastąpić na obszarze Jedysanu czy dalej na południowym-zachodzie, w Budziaku – tym kawałku Ukrainy, który leży „pod” Mołdawią. Co de facto oznaczałoby otwarcie kolejnego frontu w wojnie Moskwy z Kijowem. Możliwe? A skąd.
Wspomniany wcześniej zamysł odcięcia Ukrainy od Morza Czarnego miał być zrealizowany nie tylko uderzeniem z lądu (przez zgrupowanie, które wyszło z Krymu). Istotną częścią planu był wspomagający desant morski w Odessie. Kreml musiał obejść się smakiem nie tylko dlatego, że armii nie udało się podejść pod największy czarnomorski port. Zawiodła również flota, która w pierwszych tygodniach wojny utraciła krążownik „Moskwa”. Przewidziany do osłony lądujących oddziałów flagowiec spoczął na dnie, trafiony rakietą przeciwokrętową. Ukraińcy nasycili wybrzeże Morze Czarnego kilkoma bateriami takich wyrzutni, zmuszając rosyjską marynarkę do trzymania się z dala od brzegu.
W drugim roku wojny – nasilając kampanię dronowo-rakietową, wymierzoną w zgrupowanie floty czarnomorskiej na Krymie – obrońcy wręcz przepędzili rosyjskie okręty z zachodniej części Morza Czarnego.
Dla porządku dodajmy – Odessa to dziś twierdza, a Jedysan i Budziak niespecjalnie nadają się do desantu. Moskwa zaś nonszalancko potraktowała własne jednostki piechoty morskiej, skrwawiając je w bezsensownych „mięsnych szturmach”. Oddziały odtworzono, niektóre nawet trzykrotnie (!), ale obecnie nie są to już doborowe formacje.
Chyba że Kreml zagra va banque
Częściowo doborowy charakter udało się zachować w wojskach powietrznodesantowych (WDW), również tragicznie doświadczonych podczas dotychczasowych zmagań w Ukrainie. O czym wspominam, bo istnieje jeszcze droga lotnicza jako sposób na zasilenie „armii” Naddniestrza.
Ale przerzut spadochroniarzy z Krymu to ryzykowana operacja – ukraińska obrona przeciwlotnicza w rejonie Odessy jest silna i wiele wyładowanych spadochroniarzami Iłów-76 nie dotarłoby do celu. A co dopiero mówić o utrzymaniu mostu powietrznego. Czysto teoretycznie Rosjanie mogliby najpierw zdusić ukraińską OPL w regionie, ale to wymagałoby dużej ilości czasu. I ujawnienia intencji, wszak Ukraińcy łatwo by się domyślili, jakie są powody rosyjskiej koncentracji działań. Wobec braku elementu zaskoczenia, taki scenariusz uważam za mało prawdopodobny.
I generalnie cała idea mającej nastąpić lada moment aneksji wydaje mi się grubymi nićmi szyta. Bo i co Rosja by na tym zyskała? Owszem, włączenie Naddniestrza w obszar „ruskiego miru” byłoby zastrzykiem dla propagandy. No i faktem jest, że Mołdawia Moskwie „nie leży”. Znacząca część mołdawskich elit politycznych i społeczeństwa zorientowała się na Zachód, ku integracji z Europą, a przecież mówimy o „tradycyjnej” rosyjskiej strefie wpływów. Z tego powodu Moskwa od dawna próbuje podburzać Mołdawian, u których żywe są sowieckie sentymenty i prorosyjskie sympatie (to jakieś 30 proc. populacji).
Konsekwentnie zmierza do wywołania ostrego kryzysu politycznego w najbiedniejszym kraju Europy. I sprawienia, by cały stał się Naddniestrzem. A z czasem częścią Federacji. Ale żeby to sfinalizować, Rosja musiałby stworzyć fizyczne zagrożenie dla Mołdawii – czyli uprzednio wyeliminować z gry Ukrainę.
Chyba, że Kreml zagra va banque. Świadom niemożności dosłania wojska i tak ogłosi przyjęcie Naddniestrza „na łono” Federacji i obejmie eksklawę „zdalnymi gwarancjami bezpieczeństwa”. W ramach których na przykład zagrozi użyciem precyzyjnej broni rakietowej dalekiego zasięgu. Taki szantaż pewnie wystarczyłby na Kiszyniów i Mołdawia pogodziłaby się z ostateczną utratą prowincji. Lecz taki krok obarczony jest dużym ryzykiem propagandowej i wizerunkowej porażki Kremla. Bo co, jeśli Ukraina zdecyduje się reagować i zniszczy (pro)rosyjskie siły w Naddniestrzu? Jak w takiej sytuacji przełknąć żabę utraty dopiero co pozyskanych terytoriów Federacji?