– Jednego z wiceministrów to ja nawet nie chciałem, ale przegrałem i nie miałem wyjścia. A nie wiem, czy jeszcze jednego nie będę musiał wziąć, choć bardzo nie chcę – mówi nam zrezygnowany szef jednego resortów. Rząd Donalda Tuska liczy 109 ministrów i wiceministrów i jest trzecim co do wielkości w ostatnich 30 latach.

Administracja rządowa pęka w szwach (…). Celowe byłoby więc wprowadzenie maksymalnego limitu liczby sekretarzy i podsekretarzy stanu – obecnie jest 83, z czego aż 57 osób to sekretarze stanu, w większości parlamentarzyści PiS (…). Liczbę sekretarzy stanu należy zmniejszyć do maksymalnie jednego w resorcie, zaś łączną liczbę wiceministrów do jednego na dział administracji rządowej” – pisali eksperci Polski 2050 przed wyborami w raporcie krytycznym dla rządu Mateusza Morawieckiego.

Donald Tusk obiecywał w kampanii, a nawet zapisał tę obietnicę w „100 konkretach” na pierwsze 100 dni rządów, że jego gabinet pomieści mniej niż 100 ludzi.

W każdym resorcie układ miał być w miarę prosty 1+3. Minister jest z jednego ugrupowania koalicyjnego, wiceministrowie z pozostałych. Ale teraz wychodzi bardziej 1+4, bo każdy szef dobrał sobie kolegę z własnego ugrupowania. Borys Budka ma Roberta Kropiwnickiego z KO, Krzysztof Gawkowski Dariusza Standerskiego z Lewicy, Katarzyna Pełczyńska-Nałęcz Jana Szyszko z Polski 2050. I tak dalej.

Rekordowe są resorty finansów, spraw zagranicznych i klimatu. Kierownictwa tych ministerstw składają się z ośmiu osób, nie licząc dyrektorów generalnych.

Pytana na portalu X pani minister klimatu i środowiska Paulina Hennig-Kloska o liczbę swoich zastępców tłumaczy, że każdy jest potrzebny. Bo jej resort to „trzy działy administracji państwa: energia, klimat, środowisko, główny geolog kraju i pełnomocnik ds infrastruktury krytycznej z nadzorem nad trzema operatorami przesyłu. Poza spółkami od infrastruktury jednostki nadzorowane: NFOŚ, LP, GIOŚ i GDOŚ, szereg instytutów. Mamy przed sobą prezydencję w UE, największe środki europejskie do wydania i trudne negocjacje klimatyczne, każdy kalendarz ma pełny”.

Dopytywana, czy ministerstwo na pewno potrzebuje aż ośmiu ludzi, zaprasza: „Naprawdę proszę przyjść i obejrzeć mój kalendarz”.

– Ten resort od początku się kompromituje, pamiętajmy, że jeszcze nie było rządu, a już była afera z ustawą wiatrakową przygotowaną przez lobbystów – mówi Jacek Ozdoba z Suwerennej Polski. – Jest tam wielu zastępców, ale trudno znaleźć kogoś z merytorycznym przygotowaniem. Legendarne są już posiedzenia sejmowych komisji z wiceministrami, którzy nie są zorientowani w tematach i opowiadają rzeczy irytujące nawet większość sejmową – punktuje poseł Zjednoczonej Prawicy. Zanim w 2020 r. 29-letni wtedy Ozdoba został wiceministrem klimatu w rządzie Morawieckiego, jego doświadczenie sprowadzało się do zasiadania w komisji ochrony środowiska Rady Miasta Stołecznego Warszawy. Przez rok. A w resorcie był jednym z sześciu wiceministrów. Paulina Henning-Kloska ma tylko jednego więcej.

Różnica jest taka, że jej Polska 2050 przekonywała przed wyborami, że liczbę wiceministrów trzeba obciąć o połowę.

– Otrzymaliśmy nowe kompetencje w związku z przepisaniem niektórych zadań z Kancelarii Prezesa Rady Ministrów. Pełnomocnik ds. infrastruktury krytycznej jest teraz podsekretarzem stanu u nas w ministerstwie. Mamy ustawowo głównego geologa kraju oraz głównego konserwatora przyrody, którzy zawsze są podsekretarzami stanu – tłumaczy wiceminister klimatu Miłosz Motyka z PSL. – Do tego mamy perspektywę prezydencji unijnej od stycznia 2025 r., a transformacja energetyczna będzie prawdopodobnie jednym z głównych tematów tej prezydencji.

Czy nie można było znaleźć kogoś z partyjnym rodowodem, ale będącego ekspertem? Motyka tłumaczy, że partyjni wiceszefowie resortu i tak mają bardzo duży zakres kompetencji. A na przykład zgodnie z prawem minister odpowiedzialny za wytworzenie energii, czyli za budowę elektrowni jądrowych, nie może jednocześnie być odpowiedzialny za przesył energii i pełnić funkcji pełnomocnika ds. infrastruktury. Ale inni nasi rozmówcy z resortu przyznają, że niektóre nominacje są dyskusyjne.

– Krzysztof Bolesta w ogóle nie miał być wiceministrem. Nie dość, że sam do niedawna aktywnie działał na rzecz rozwoju samochodów elektrycznych, to jeszcze żona pracuje dla spółki z branży energetyki wiatrowej – mówi nam ktoś dobrze zorientowany w życiu resortu.

Krzysztof Bolesta to nominat z Polski 2050. Był w zespole ekspertów związanego z partią Hołowni Instytutu Strategie 2050. Mikołaj Dorożała także jest z Polski 2050. Dalej z Trzeciej Drogi mamy Miłosza Motykę, tyle że z PSL. Urszula Zielińska reprezentuje Koalicję Obywatelską i Zielonych, a Anita Sowińska jest byłą posłanką Lewicy.

– Szczerze mówiąc, to kompetencje Dorożały i Sowińskiej spokojnie można by było połączyć w jedno – słyszymy od osób z Ministerstwa Klimatu.

W randze podsekretarza stanu są także główny geolog kraju i właśnie pełnomocnik ds. infrastruktury krytycznej.

Ale to nie koniec. Pani minister bardzo chciała – jak słyszymy – osobiście nadzorować Narodowy Fundusz Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej i postanowiła, że najlepszymi kandydatami na wiceprezesów funduszu będą koledzy z Trzeciej Drogi. Robert Gajda to szef zarządu Polski 2050 z regionu pani minister. Też chciał do Sejmu, ale mu się nie udało. Drugim wiceprezesem jest Wojciech Matysiak z PSL, niedoszły senator. Szefem rady nadzorczej został z nadania pani minister Paweł Pudłowski, były poseł Nowoczesnej, w której działała też Hennig-Kloska, a wiceszefową jej partyjna koleżanka z Polski 2050, radna Konina Emilia Wasilewska.

– Jest dużo wyzwań związanych choćby z prezydencją Polski w Unii Europejskiej, które zupełnie nie były zaplanowane, bo nasi poprzednicy nic nie zrobili w tej sprawie – tłumaczy liczny rząd wicepremier Władysław Kosiniak-Kamysz. – Mamy tylko rok na przygotowanie, a chcemy, by nasza prezydencja była na poziomie tej z 2011 r., kiedy ogłoszono ją najlepszą w Unii. To jest wielkie wyzwanie.

Zdaniem szefa PSL zalew wiceministrów bierze się także stąd, że rząd tworzą cztery partie i każda chce mieć wpływ na podejmowane decyzje, jeśli ma brać za nie odpowiedzialność. – Po prezydencji, czyli w połowie 2025 r., pewnie będą zmiany. Mam nadzieję, że po tym rozgardiaszu, który zastaliśmy, i po jego uprzątnięciu zreformujemy także centrum zarządzania państwem – zapowiada wicepremier. – Nie udało nam się tego zrobić w latach 2007-2015, ale po tym, co zastaliśmy, to jest konieczne. Panuje pomieszanie z poplątaniem. Na przykład sprawy infrastrukturalne, kolej są w czterech różnych ministerstwach, a w każdym resorcie było udzielne księstwo. Zapanowanie nad tym jest bardzo dużym wyzwaniem.

Szybka reforma jest o tyle trudna, że na razie rząd nie jest pewien, czy prezydent byłby skłonny podpisać ustawę o działach, która jest kluczowa dla podziału kompetencji w nowym rządzie. Niektórzy członkowie rządu są przekonani, że mogliby pracować w mniejszym gronie.

– Jednego z wiceministrów to ja nawet nie chciałem, ale przegrałem i nie miałem wyjścia – mówi nam szef resortu. – A nie wiem, czy jeszcze jednego nie będę musiał wziąć, choć bardzo nie chcę – zrezygnowany rozkłada ręce nasz rozmówca.

Ale nie wszyscy mają z tym problem. – Rząd jest taki, na jaki się umówiliśmy z partnerami koalicyjnymi, i nie ma żadnego powodu, żeby to zmieniać – mówi Krzysztof Gawkowski, wicepremier, minister cyfryzacji z Lewicy.

– Czy rząd będzie większy? Raczej nie, ale na pewno nie będzie też mniejszy, bo zadania, za które odpowiedzialni są wiceministrowie, są duże, a cele, które postawił rządowi Donald Tusk, olbrzymie – tłumaczy Gawkowski. Pytany, po co zatem były kampanijne obietnice o mniejszym rządzie, odpowiada: „Lewica nic takiego nie obiecywała”.

Rząd na pewno będzie większy, bo na razie nie istnieje faktycznie resort przemysłu. Jest pani minister, ale bez zastępców, zespołu i siedziby. Jest za to sporo ministrów w samej Kancelarii Premiera. W randze ministrów są szef Komitetu Stałego Rady Ministrów, szef Kancelarii Premiera, koordynator służb specjalnych, są też ministry od społeczeństwa obywatelskiego, równości i polityki senioralnej, ds. Unii Europejskiej.

– Niedługo, jak za PiS, ministrowie dostaną gabinety w KPRM, bo nie będą się w resortach mieścić – śmieje się nasz rozmówca z kierownictwa jednego z ministerstw.

Jednym z problemów, których nowa sejmowa większość nie rozwiązała, jest też masowy udział posłów w rządzie. Od lat budzi to wątpliwości ekspertów, bo trudno mówić o rozdziale władzy ustawodawczej od wykonawczej, kiedy połowa ministrów zasiada w parlamencie.

– Wie pani, dlaczego Anna Maria [Żukowska – red.] została szefową klubu? – śmieje się jeden z lewicowych członków rządu. – Była umowa, że szefem klubu ma być ktoś z dawnego SLD, ale poszli do rządu. Została tylko ona i jeszcze jeden, który nie chciał.

Rekordzistą jest Mateusz Morawiecki. Jeden jego rząd liczył 126 osób, kolejny 112. Ale ten drugi właściwie należałoby opisywać jako prawie 200-osobowy, bo do ministrów, wiceministrów i ministrów bez teki dochodziło także ponad 60 różnych pełnomocników rządu (choć formalnie nie wlicza się ich do rządu). To była metoda Morawieckiego na odchudzanie przez pogrubianie. Kiedy zaczął być krytykowany za nieokiełznany rozrost gabinetu, ogłosił likwidację niektórych ministerialnych fuch, ale jednocześnie powołał – często tych samych ludzi – na pełnomocników rządu. Donald Tusk na razie ma trzech pełnomocników, wszyscy są w randze wiceministrów.

Pod koniec rządów PiS stanowisko ministra było dodatkową pensją dla zasłużonych działaczy, którzy nie załapali się na inne posady. Do tej pory w sejmowych kuluarach opowiadane są anegdoty o tym, że jeden z posłów wspierających PiS w poprzedniej kadencji tak bardzo chciał być ministrem, że dostał w resorcie gabinet, a nawet sekretarkę, chociaż nigdy nie został powołany na funkcję w ministerstwie. PiS tworzyło nawet całe ministerstwa, jeśli trzeba było zaspokoić apetyty koalicjantów. W 2021 r. zlikwidowano resort sportu, żeby było „racjonalniej i taniej”. Formalnie resort zniknął od 1 marca 2021 r., dosłownie pół roku później powstał na nowo, bo trzeba było coś dać Republikanom Adama Bielana.

Najmniejszym rządem po 1989 r. był gabinet Włodzimierza Cimoszewicza, liczący zaledwie 14 ministrów i 63 wiceministrów. Przetrwał tylko półtora roku. Zejście poniżej 100 osób zdarzyło się tylko trzy razy. Ostatnio w drugim rządzie Donalda Tuska.

Kancelaria Prezydenta też notuje rekordy. Andrzej Duda przygarnia każdego polityka PiS, który po przegranych wyborach szuka zajęcia. Prezydent ma 12 doradców etatowych i 16 społecznych oraz ośmioro ministrów w kancelarii.

Wynagrodzenia rządu są wyliczane zgodnie z ustawą. Wiceminister zarabia miesięcznie ok. 16 tys. zł brutto. Mamy ich 80, więc to prawie 1,3 mln zł. Na pensje 26 ministrów (po 18 tys. zł) idzie prawie pół miliona. Premier zarabia niewiele ponad 20 tys. zł brutto. To razem daje niecałe 1,8 mln zł. Zaledwie dwutygodniowy rząd Mateusza Morawieckiego kosztował podatników 1,3 mln.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version