Decyzja rządu w sprawie edukacji zdrowotnej to próba wybrnięcia z sytuacji i tuszowanie własnej porażki. Nie tej edukacyjnej, ale politycznej.
Niespełna rok to trwało – ten sen o tym, że polską szkołę można urządzić neutralnie światopolądowo i nie pod dyktando kościoła katolickiego. Nadal będziemy tkwić w edukacji, w której dużo się rachuje i uczy o Past Perfect, tylko nie wolno wymówić słowa „prezerwatywa” i „gender”.
Rząd poświęcił edukację seksualną w drodze po fotel prezydencki. Po krótkiej przepychance i pokazowych protestach na ulicach ministra edukacji Barbara Nowacka ogłosiła, że przedmiot będzie nieobowiązkowy. „Muszę ochronić szkołę przed awanturą polityczną” – mówi Nowacka. W ten sposób udowadnia jednak, że nie chodzi o nic innego, jak właśnie o polityczną awanturę.
Tylko chaos
W czwartek Nowacka potwierdziła, że w 2025 r. nowy przedmiot edukacja zdrowotna będzie w szkołach nieobowiązkowa. „Projekt został zniszczony przez politykę (…) muszę chronić szkołę przed awanturą polityczną” – powiedziała w RMF FM.
Zapowiedziała też, że to sprawa tymczasowa. „Mamy rok, żeby przekonać nauczycieli, rodziców i uczniów” – mówiła w RMF Fm. Zapowiedziała też ewaluację projektu przed podjęciem kolejnych decyzji w sprawie. Ale co niby MEN miałoby ewaluować?
Nieobowiązkowe przedmioty w szkole w praktyce nie istnieją. Tak było z wychowaniem do życia w rodzinie, które miała zastąpić obowiązkowa edukacja zdrowotna. Mało kto bawił się tym szkolnym „michałkiem”. W dzisiejszej edukacji, która – chcemy tego czy nie – przeszła z roli oświeceniowej w stronę kursu przygotowującego do kariery zawodowej, na rzeczy zbędne po prostu nie ma czasu. Trzeba tłuc matematykę, bo jest na maturze albo angielski, bo jest przydatny na każdym kroku. Decyzja rządu, żeby nowy przedmiot wprowadzać do szkoły pod hasłem „nieobowiązkowy” wprowadza do szkół tylko chaos. Który nauczyciel sięgnie po taką niepewną specjalizację? Która szkoła wystawi się i sięgnie po tego gorącego kartofla? Tak naprawdę, będzie to martwy projekt.
Polska szkoła bliżej życia
Niespełna rok temu, w kwietniu 2024 r. troje ministrów z rządu Donalda Tuska zwarło szeregi, żeby przesunąć polską szkołę nieco bliżej życia. Barbara Nowacka z ministrą zdrowia Izabelą Leszczyną i ministrem sportu Sławomirem Nitrasem ogłosili projekt, w którym treści związane ze zdrowiem i sprawnością fizyczną, stały obok tych o zdrowiu psychicznym wraz z profilaktyką uzależnień, no i seksedukacją. Miało być o dietach, przez szczepionki, po fitness, o depresji i kryzysach psychicznych, narkotykach i uzależnieniu od telefonów, miało być uświadamianie o „złym dotyku” aż do wiedzę o seksualności. Przedmiot miał być obowiązkowy od czwartej klasy podstawówki.
„Jeżeli nie zacznie się tej edukacji już w szkole, będziemy oglądali społeczeństwa coraz bardziej nieświadome jak zapobiegać chorobom, jak przeciwdziałać skutkom braku ruchu, jak reagować w sytuacjach kryzysowych” – mówiła Nowacka.
Wydawało się, że takie podejście zapobiegnie awanturze, którą w Polsce zazwyczaj wywołują tematy związane z seksualnością, zwłaszcza dzieci i młodzieży. No, bo kto by podniósł rękę na lekcje ze zdrowia psychicznego w dobie epidemii depresji wśród nastolatków?
Przepowiednia Nitrasa
Podczas tamtej prezentacji, minister Nitras przebąkiwał coś o tym, że te tematy „nie są witane z entuzjazmem” i że „polska szkoła jest bardzo konserwatywna”. Niestety, okazało się, że proroczo. Gdy na koniec października MEN przedstawiło projekt podstaw programowych do nowego przedmiotu, tylko zawarty w nim element seksedukacji zagrzał konserwatywne środowiska. Edukację zdrowotną za niezgodną z konstytucją uznała Konferencja Episkopatu Polski. Biskupi, powołując się na art. 48. i 53. Konstytucji RP, zaznaczyli, że „wychowanie seksualne zgodnie z konstytucją pozostaje w kompetencjach rodziców, a nie państwa”.
Na początku grudnia Karol Nawrocki, kandydat wspierany przez PiS, pod rękę z byłym ministrem edukacji z PiS Przemysławem Czarnkiem przemaszerował przez Warszawę pod hasłem „Tak dla edukacji, nie dla deprawacji” – podczas protestu katolickich środowisk. Protestujący nieśli transparenty z napisami: „Miłość = mama + tata”, „To rodzic decyduje, jak szkoła wychowuje”, „Mamo, tato broń polskiej szkoły”, „Nie tęczowa, nie laicka, ale Polska katolicka”. Skandowali hasła: „Polska rodzina: chłopak i dziewczyna”.
MEN zbytnio się tym nie przejmowało. Projekt przeszedł społeczne konsultacje, w styczniu ministerialny zespół zakończył wprowadzanie poprawek, zostało tylko podpisać rozporządzenie. Ale wtedy kandydatowi KO na prezydenta Rafałowi Trzaskowskiemu tąpnęło w sondażach.
Decyzja rodziców
– Nawrocki rośnie w siłę, bo się podpiął pod protesty przeciwko „seksualizacji”, musimy zrobić wszystko, żeby ten temat przestał być osią sporu w kampanii prezydenckiej – mówił mi jeden ze współpracowników Trzaskowskiego. – Chcemy zneutralizować problem, tak żeby to przestało grać – powiedział.
Pierwszy spróbował na tym zbić kapitał wicepremier Władysław Kosiniak-Kamysz:– Uspokoję wszystkich, którzy protestowali: przedmiot będzie nieobowiązkowy. Będzie to decyzja rodziców – powiedział w sobotę w Szczecinie.
Nowacka jeszcze mu odpyskowała na platformie X: „Ktoś znów pomylił MON z MEN” – napisała.
Tylko że już w poniedziałek, Trzaskowski wypowiedział się w tym samym duchu: – Uważam, że oczywiście edukacja zdrowotna jest potrzebna, ale powinna być dobrowolna.
A we wtorek z tym samym wystąpił Tusk: – Jestem raczej zwolennikiem, żeby w takiej sytuacji stawiać raczej na dobrowolność niż na przymus – powiedział na konferencji w Helsinkach.
Tuszowanie porażki
Decyzja rządu w sprawie edukacji zdrowotnej to próba wybrnięcia z sytuacji i tuszowanie własnej porażki. Nie tej edukacyjnej, ale politycznej. Każdy chyba w tym kraju wie, że zapowiedź lekcji o antykoncepcji albo rozmowy o homoseksualizmie w szkole wywoła protesty konserwatywnych środowisk. Każdy wie, że pod takimi hasłami chętnie podpisze się PiS i że pod takimi sztandarami gromadzi zawsze swoich wyborców. Mamy teraz uwierzyć, że kilka pism od Ordo Iuris i jeden, wcale nie tak liczny protest w Warszawie zaskoczył rząd i zmusił do wycofania się z własnych obietnic? Nowacka nie wymyśliła sobie tego projektu w domowym zaciszu, miała na to przyzwolenie, jeśli nie zlecenie od premiera Tuska. Teraz musi świecić oczami i mierzyć się z porażką, bo kandydat KO na prezydenta nie jest aż tak popularny, jak liczyło jego polityczne zaplecze.