Znalazłem ostatnio kalendarz ze swojego pierwszego roku, w miesiąc wyciągnąłem 600 zł. Nie ceniłem się. Siedziałem nad naprawą trzy dni, ale mówiłem: „Fajnie, że działa, daj pięć dych i będzie okej” – Marcin Jankowski opowiada, dlaczego zamiast siedzieć w biurze, został złotą rączką.
Newsweek: Jak się zostaje złotą rączką?
Marcin Jankowski: Mój tata jest elektronikiem. Od dziecka wiedziałem, jak obsługiwać lutownicę, miernik i podobne narzędzia. Nie wiedziałem, co chcę robić w życiu, ale interesowałem się mechaniką, lubiłem matematykę, więc poszedłem na politechnikę. Wydział Mechaniki, Energetyki i Lotnictwa okazał się jednak totalną skamieliną i po roku studiowałem socjologię.
Radykalna zmiana.
– Nie zawiodłem się. Socjologia jest uniwersalna, ciekawa, dużo się dowiedziałem. Zrobiłem licencjat, dostałem stypendium na studia magisterskie na Tajwanie, ale już na miejscu okazało się, że trafiłem na marketing międzynarodowy. Nauczyłem się parzyć herbatę, którą właśnie pijemy, i chińskiego.
Takie doświadczenie pomaga w szukaniu pracy w Polsce?
– Pracowałem w firmie, która robiła szkolenia, w domu mediowym, w agencji reklamowej, gdzie na wizytówce miałem stanowisko „strateg”. Brzmi dumnie, ale moim głównym obowiązkiem było wymyślenie, jak układać produkty na półkach sklepowych.
W końcu trafiłem do firmy, która zajmowała się instalowaniem ekspozycji multimedialnych w wielkich instytucjach kultury i nauki. Pracowaliśmy dla Centrum Nauki Kopernik, Muzeum Solidarności i Muzeum II Wojny Światowej.
Lubiłeś tę robotę?
– Nie, bardzo źle się czułem w biurze. Od zawsze miałem trudną relację z pracą. Jak się pojawiałem w nowej firmie, to przez trzy-cztery miesiące wszyscy mówili: „Boże, wreszcie trafił się nam złoty człowiek”. Kilka kolejnych miesięcy było okej, po czym zaangażowanie spadało.
Znudzenie po siedmiu-ośmiu miesiącach?
– Raczej wypalenie zawodowe. Robiłem wyceny instalacji multimedialnych, ale nie widziałem efektu swojej pracy. A ja lubię rozwiązywać problemy i mieć od razu efekt. W tej pracy biurowej wykończyłem się psychicznie i stwierdziłem, że potrzebuję dłuższych wakacji. Po trzech miesiącach nie miałem pieniędzy i pomysłu poza tym, że nie chcę pracować w żadnym biurze.
No i?
– Stwierdziłem, że potrafię wywiercić dziurę w ścianie, naprawić rower, motocykl, przerobiłem samochód dostawczy na campera. A jednocześnie widziałem, że znajomi co i raz potrzebują kogoś, żeby powiesić im półkę, dokręcić kran, zreperować jakiś sprzęt… Założyłem na FB fanpage Doktor Mariusz i ogłosiłem się jako złota rączka. Zadzwoniła jedna znajoma, druga, potem znajomi znajomych…
Foto: Joanna Cieślikowska / Newsweek
Świadomie się przebranżawiałeś?
– Nie miałem biznesplanu, ale fajnie mi się to zazębiło z moimi potrzebami: wpadam do kogoś, diagnozuję problem, kończę temat. I do widzenia.
Aż u kogoś zepsuła się pralka… Przychodzę i myślę, no kur**, co z tym zrobić. Siedziałem w łazience cztery dni z YouTube’em, wspomagałem się Google’em. Kombinowałem, szukałem i się udało. Dzisiaj taką naprawę wykonuję w 20 minut.
Dało się z tego wyżyć?
– Znalazłem ostatnio kalendarz ze swojego pierwszego roku, w miesiąc wyciągnąłem 600 zł. Ale niewiele ryzykowałem. Nie miałem kredytu, dzieci, moja partnerka regularnie zarabiała i to ona nas utrzymywała. Na początku nie ceniłem się. Siedziałem nad naprawą trzy dni, ale mówiłem: „Fajnie, że działa, daj pięć dych i będzie okej”.
Może ty i tysiące złotych rączek macie robotę, bo współcześni faceci już nie potrafią posługiwać się wiertarką, przetkać rury, wymienić uszczelki…
– Nie przyłączę się do chóru narzekaczy na współczesnego faceta, który ma dwie lewe ręce. Nie każdy musi umieć to robić. To mit, że kiedyś wszyscy naprawiali pralkę, szafę, kran, rurę. W szkole tego nie uczyli. Są domy, w których nikt nigdy nic nie naprawił. Nie wzywano złotych rączek, bo umiał to zrobić sąsiad, stryjek, który przyjeżdżał na obiad i przy okazji naprawiał. Poza tym nasi dziadkowie i rodzice żyli w czasach powszechnych niedoborów, kiedy się naprawiało nawet na drucik i sznurek.
Twoi klienci próbują?
– Nie trafiam do takich, ale na pewno jest ich trochę. Ale boją się sami dotykać sprzętu związanego z wodą, więc do zaworów, baterii, spłuczek wolą zawołać fachowca.
Chociaż to też się zmienia. Coraz więcej osób korzysta z YouTube’a. Można wpisać symbol błędu, który pralka wyświetla, i znaleźć filmik, który pokazuje, co zrobić.
Rodzice nieraz wołają dzieci: „Zobacz i ucz się, będziesz miał pracę, grą na konsoli na życie nie zarobisz”
Jaka jest pierwsza reakcja, gdy przychodzisz?
– Moi klienci to zazwyczaj warszawska klasa średnia do 50. roku życia. Sprzęty domowe to dla nich czarna magia. Szczytem kompetencji jest zajrzenie do filtru zmywarki czy pralki. Staram się ich oswajać z nimi, opowiadać, co się zepsuło, do czego służy jakaś część. Słuchają, ale mam wrażenie, że ze zrozumieniem już dużo gorzej.
Na profilu masz motto: nie wyrzucaj, naprawiaj.
– Chociaż bardzo lubię naprawiać, czasem się to zwyczajnie nie opłaca. Byłem u pani, której zepsuła się pompa myjąca w 14-letniej zmywarce. Kosztuje 500 zł. To jedna trzecia nowej zmywarki, a stara nie pociągnie dłużej niż dwa lata. Szkoda wydawać tyle pieniędzy, lepiej je przeznaczyć na nową.
Zdarzają się też sytuacje, że jeśli ktoś musi zapłacić za naprawę 200 zł, to mówi: „Nienawidzę tej zmywarki, wolę nową”. Ale raczej chcą naprawiać.
To kwestia ekologicznej odpowiedzialności czy braku pieniędzy na nowy sprzęt?
– Rynek AGD bardzo się zmienił. Kiedyś budowało się marketing na trwałości i jakości. Sprzęt miał wytrzymać lata, ale był drogi. Na małą zmywarkę trzeba było wydać przeciętną pensję, teraz można kupić za 900 zł. Na początku swojej kariery przyjeżdżałem do zmywarki i słyszałem: „Ma dopiero 10 lat”. A teraz: ”Ona ma już 4 lata, to się jeszcze da naprawić czy wymienić?”.
Poza tym kiedyś naprawa była tańsza. W starych zmywarkach Boscha, kiedy psuła się pompa, można było wymienić uszczelniacz turbiny i łożyska silnika. Teraz nawet gdy popsuje się łożysko warte złotówkę, do kosza idzie cała pompa, która ma w sobie mnóstwo miedzi, elektroniki i jest bardzo droga.
Producenci sprzedają tanio, ale sprzęt często trzeba wymieniać albo drogo płacić za serwis. To bardzo widać na Zachodzie, do Polski to dopiero dociera.
Staliśmy się uzależnieni od sprzętu? Zmycie naczyń własnoręcznie jest ponad siły?
– Nie ma co tego negatywnie oceniać. Dzisiaj często nikt nie przewiduje przestrzeni do mycia naczyń. Są małe zlewy bez ociekacza, gdzie można przemyć garnek, ale nie naczynia po rodzinnym obiedzie. Nieraz przyjeżdżam do zepsutej zmywarki, a po całej kuchni są rozłożone ścierki, na nich naczynia, a zlew i tak jest wypełniony po brzegi. I wszyscy w domu są tym podenerwowani. I ja to rozumiem, jesteśmy przyzwyczajeni do jakiegoś rytmu codziennego życia. Poza tym mamy coraz mniej czasu i pół godziny dodatkowego zmywania po obiedzie to dla wielu realna strata.
Najmłodszy sprzęt, do którego zostałeś wyzwany?
– Pralka, która miała trzy miesiące… Zdiagnozowałem problem, ale serwis gwarancyjny nie potrafił tego naprawić i wymienił całą pralkę.
Inaczej się rozmawia z klientkami i klientami?
– Pytam faceta, kiedy ostatni raz zmywarka była podłączona, a on: „Nie wiem, nie używam. Żony trzeba spytać”. Albo: „W pralce używacie proszku, płynu czy kapsułek?”. On: „Zabij mnie, nie mam pojęcia”. Wciąż to kobiety zajmują się domem i sprzątaniem, niezależnie od klasy społecznej i poziomu oświecenia.
Mężczyznę boli, że nie umie czegoś naprawić?
– Raczej odwrotnie. Sporadycznie słyszę, jak kobieta mówi do swojego mężczyzny: „Masz dwie lewe ręce, nic nie potrafisz, a mógłbyś jak ten pan…”. Wtedy zwracam uwagę, że właśnie nie wszyscy faceci muszą się znać na takich sprawach, może jej mąż jest świetny w czymś innym. Za to rodzice nieraz wołają dzieci: „Zobacz i ucz się, będziesz miał pracę, grą na konsoli na życie nie zarobisz”.
Najczęściej to kobiety mnie przyjmują w domu. Nie wiem, czy to charakterystyka rynku pracy w Polsce, czy rozkładu sił w rodzinach. Ale to one albo mogą się zwolnić na godzinę, albo pracują z domu czy zajmują się nim na pełny etat. A może to one obsługują te sprzęty, więc im najbardziej zależy, żeby działały.
Targują się?
– Bardzo rzadko. Nie dlatego że są dobrze wychowani, ale raczej tak zdesperowani i wdzięczni, że ktoś przyjechał. Poza tym moje stawki są na tyle konkurencyjne na rynku, że ludzie gdy je słyszą, to się raczej cieszą. Ostatnio byłem u kogoś i mówię: 200 zł. I słyszę, jak dziewczyna wzdycha z ulgą: „Spodziewałam się co najmniej 600”.
To ciężka branża, wielu po prostu szuka jeleni na mieście. Bierze gość 700 zł, sprzęt po tygodniu się psuje, a on już nie odbiera telefonu.
Jesteś uczciwy, punktualny i nie masz cen z kosmosu, to wystarczy. Ludzie się boją fachowców bez polecenia, to pozostałość dawnych czasów – nieufności, czy niesprawdzonego wpuścić do domu. A może oszuka?
Ale czasem jestem u kogoś 20 minut, biorę 250 zł i słyszę: „No, taką robotę to ja bym chciał mieć”. I zaczyna się przeliczanie, ile w takim razie zarabiam w godzinę, dzień, tydzień… A prawda jest taka, że na taką pozycję pracuję 10 lat i kiedyś to, co robię dzisiaj w 20 minut, robiłem kilka godzin. Poza tym muszę zamówić część, odebrać z paczkomatu, dojechać do klienta samochodem, za który płacę kredyt, ubezpieczenie, kupuję paliwo… Ludzie myślą, że te 250 zł to czysty zysk.
Są niecierpliwi?
– I to jak! Z zepsutą pralką czy zmywarką ciężko znoszą, że nie mogę się pojawić tego samego dnia, a nawet jutro.
Dlaczego nie odbierasz telefonu, tylko prosisz o SMS?
– Bo gdy odbierałem, to przez 10 minut słuchałem opowieści z życia pralki, a w tym czasie naprawiałem inną pralkę i nie mogłem się skupić.
W SMS-ie proszę o dzielnicę, sprzęt, rodzaj usterki… Czasem o doprecyzowanie problemu, o zdjęcia i już wiem, co jest zepsute, podaję termin, wbijam do kalendarza, od razu podpina mi się numer telefonu, adres. To bezbłędny system. I nie muszę gadać.
Jak klasa średnia wielkomiejska traktuje serwisanta?
– Mnie bardzo dobrze. Jak skrzyżowanie lekarza domowego, wybawiciela i supermana. Kawa, herbata, czasem ktoś upiecze drożdżówkę. Zwykle też są przyjemne rozmowy. Mam przyjaciół, których poznałem przez naprawy.
Przed świętami jest dużo piekarników do naprawy, bo ludzie mają zepsute, ale nie używają w ciągu roku. Po świętach zmywarki, które się zapychają. A w okresie ferii i wakacji reperuję pralki na potęgę, bo ludzie rzucają się do sprzątania,
Jak znoszą, że przechodzisz z nimi od razu na ty? Skąd ten pomysł?
– Tak wyszło. Chyba dlatego że najpierw trafiałem do moich rówieśników i ludzi z mojej bańki. Wpadałem do kogoś, kto wygląda jak ja, i miałem mówić „proszę pana”? Więc było „cześć” i tak już zostało. Gdy przyjeżdżam do kogoś, kto ma 75 lat, to witam się raczej „dzień dobry”. Ale pani około siedemdziesiątki przywitała mnie kiedyś: „Cześć, wejdź, doktorze”.
Tylko raz przyjechałem do dziewczyny w moim wieku i się oburzyła: „To my jesteśmy na ty?”.
Dają napiwki?
– Raczej ci, którzy nie mają za dużo. Mówię: 180 zł, dostaję 200 i „reszty nie trzeba”. Ci z bogatych, drogich wnętrz liczą kasę… Kiedyś gość dzień przed Wigilią błaga, że rodzina mu się zjeżdża i umrze bez zmywarki. Wciskam go w grafik na siłę, odbieram część z hurtowni, naprawiam, należy się 550 zł. Daje 600, ja nie mam jak wydać i on 10 minut szukał tych pięciu dych po szufladach, portfelu żony…
Niektórzy klienci ci zazdroszczą?
– Słyszę od ludzi: „Pracuję w reklamie, wciskam ludziom kit, moja praca jest nikomu niepotrzebna, a ty robisz coś praktycznego i przydatnego”. Fajnie jest potrafić coś robić.