Zamiast „Zeitenwende” mamy w Niemczech „Koalition am Ende”. Dla Polski to szansa na nowe otwarcie w relacjach. Silnego rządu w Berlinie potrzebuje też UE. Jednak wszystko może pójść źle.
Niemiecka koalicja rozpadła się, co oznacza okres politycznego zawieszenia i przedterminowe wybory do Bundestagu, których nawet termin jest dziś niepewny, nie mówiąc już o wyniku. To wiadomość zła.
Wiadomość dobra jest taka, że targany konfliktami wewnętrznymi niemiecki rząd pozostawał dysfunkcyjny, zaś polityczny dryf do wyborów w konstytucyjnym terminie, czyli wrześniu 2025 r. w tak trudnej sytuacji gospodarczej i międzynarodowej był przepisem na katastrofę. Gospodarcze i polityczne załamanie się Niemiec, najludniejszego, najbogatszego i najbardziej uprzemysłowionego kraju Europy, byłoby początkiem końca Unii Europejskiej.
Scholzomat się popsuł
Po długim panowaniu Angeli Merkel niemiecka polityka przestała być stabilna i przewidywalna. Niemcy upodobniły się tym samym do innych krajów Zachodu. Koalicja świateł drogowych socjaldemokratów (SDP), liberałów (FDP) i Zielonych była od samego początku eksperymentem obciążonym ogromnym ryzykiem. Połączenie liberalizmu gospodarczego z ambitnymi, lewicowymi planami walki ze zmianami klimatu nie mogło się udać nawet w kraju politycznego konsensusu i sporej kultury partyjnej, jakim są Niemcy. Tym bardziej że rząd Scholza musiał zmierzyć się z marszu ze skutkami pandemii i rosyjskiej inwazji na Ukrainę.
Kanclerz wszedł w za duże dla niego buty po Merkel, która odchodziła w wielkiej glorii, choć dziś wiadomo, że sporo obecnych problemów Niemcy zawdzięczają właśnie jej. Zaczynał od szumnego „Zeitenwende”, czyli zwrotu w polityce energetycznej i obronnej, będącego odpowiedzią na rosyjską inwazję na Ukrainę. To podobało się w Europie, ale Niemcy tego nie kupili. Pozbawiony charyzmy lider SPD nie był w stanie porządkować koalicjantów, brakowało mu politycznej odwagi i co najgorsze słabo komunikował się ze społeczeństwem. Nie bez powodu jeszcze przed objęciem urzędu kanclerskiego nazywano go Scholzomatem, czyli politykiem zachowującym się i mówiącym jak automat.
Scholzomat zaciął się ponad rok temu, kłótnie w koalicji narastały, zaś popularność rządu pozostawała niska. Korzystały na tym partie skrajnej prawicy i lewicy – Alternatywa dla Niemiec AfD i Sojusz Sahry Wagenknecht (BnD), które na początku września odniosły ogromny sukces w wyborach landowych w Saksonii i Turygii. Mniej więcej wtedy w korytarzach budynku dawnego Reichstagu zaczęto głośno spekulować o przedterminowych wyborach. Tę perspektywę odłożyło w czasie wątłe zwycięstwo SPD w wyborach w Brandenburgii. We wtorek wieczorem stało się nieuniknione – Scholz zdymisjonował ministra finansów Christiana Lindner, przewodniczącego FDP, co oznaczało de facto rozpad koalicji. Niedługo potem ogłosił, że głosowanie w sprawie wotum zaufania mogłoby odbyć się 15 stycznia, co otwiera drogę do przedterminowych wyborów w marcu.
Gra o przetrwanie
Rozmowa między politykami w Urzędzie Kanclerskim trwała pół godziny. Kanclerz zarzucił ministrowi złamanie zaufania, małostkowość i przedkładanie interesów politycznych swej partii nad interes Niemiec. Lindner forsował posunięcia nie do przyjęcia dla lewicowych partnerów – obniżki podatków dla firm, ciecia socjału i przesunięcie terminu osiągnięcia neutralności klimatycznej z 2045 na 2050 r. Jeśli wierzyć niemieckim mediom, Scholz wściekł się z zupełnie innego powodu. Otóż lider FDP zasugerował, że jedynym sposobem na rozwiązanie kryzysu w koalicji są przedterminowego wybory do Bundestagu. Lindner zdaje sobie bowiem sprawę, z faktu, że ucieczka do przodu to jedyna szansa na to, by balansująca na granicy progu wyborczego FDP znalazła się w przyszłym parlamencie.
Nad rządem Scholza nie ma co załamywać rąk. Wybijały się w nim tylko dwie postaci – szefowa MSZ Annalena Baerbock z Zielonych i minister obrony Boris Pistorius z SPD. Baerbock prowadziła odważną jak na Niemcy i bardzo widoczną na świecie politykę zagraniczną. Dobrze dogadywała się z Radosławem Sikorskim, co dla Polski miało ogromne znaczenie. Pistorius starał się zrobić z Budeswehry armię XXI w., gotową stawić czoła zagrożeniu ze strony Rosji. Nie bał się ruszać tematów uchodzących w Niemczech za tabu jak np., obowiązkowa służba wojskowa, której wprowadzenie zaproponował. Pistorius może pojawić się w nowej odsłonie rządu, jeśli SPD w jakiś sposób utrzyma się przy władzy, np. w ramach kolejnej wielkiej koalicji z CDU/CSU. Szanse na to, aby Baerbock wróciła do rządu, są mniejsze. Zieloni jako jedyna z partii Ampelkoalition żałują jej rozpadu. Członkowie SPD zareagowali na decyzję swego szefa oklaskami.
Scholz walczy o przetrwanie. Decyzja o oddaniu wszystkiego w ręce wyborców to próba uniknięcia najgorszego ze scenariuszy. Problem w tym, że przedterminowe wybory obciążone są nie mniejszym ryzykiem niż związanie się niecałe trzy lata temu SPD z FDP i Zielonymi. Po pierwsze prowadząca w sondażach opozycyjna CDU/CSU wyczuła krew i jej przewodniczący Friedrich Merz zażądał dziś, aby głosowania nad wotum zaufania dla Scholza odbyło się już w przyszłym tygodniu, a nie 15 stycznia jak proponuje Scholz. Oznacza, że przyspieszone wybory mogłyby mieć miejsce już w połowie stycznia, a nie w połowie marca jak zakładał kanclerz. Po drugie na kryzysie politycznym skorzystać mogą prorosyjskie ugrupowania AfD i BvW. Pierwsze wyprzedza w sondażach o trzy punkty procentowe SPD, drugie ma niewiele mniejsze poparcie niż Zieloni.
Kanclerz Merz?
Szanse na to, że nowym kanclerzem zostanie Björn Höcke czy Alice Weidel z AfD są oczywiście bliskie zera, ale partie spoza głównego nurtu mogą skomplikować stworzenie nowej koalicji. Teoretycznie w najlepszej pozycji przed przyspieszonymi wyborami znajduje się Merz (CDU/CSU cieszy się 32 proc. poparciem) i to on zostanie prawdopodobnie przyszłym kanclerzem. Problem w tym, że nie do końca wiadomo, z kim miałby współrządzić. Stworzenie Wielkiej Koalicji z SPD mogłoby skończyć się fatalnie. Poprzednia zmniejszyła zaufanie Niemców do mainstreamowych partii politycznych, dodając wiatru w żagle skrajnej prawicy i skrajnej lewicy.
Tak, czy owak zmiana rządu daje szansę na zmianę polityki Niemiec w kluczowych kwestiach – obronności, pomocy wojskowej dla Ukrainy (Scholz nie chciał wesprzeć Kijowa rakietami Taurus). Zwiększyłaby się także szansa na nowe otwarcie w relacjach z Polską, które utknęły w martwym punkcie po wspólnym posiedzeniu obu rządów na początku lipca w Warszawie. W odróżnieniu od Scholza Merz ma dobre relacje z Tuskiem, obaj liderzy należą do tej samej chadeckiej rodziny politycznej w PE. Powstanie silnego i decyzyjnego rządu w Niemczech byłoby też korzystne dla Europy, której napędem był tradycyjnie tzw. francusko–niemiecki motor. Zaczął on zacinać się jeszcze za rządów Merkel, która niezbyt dogadywała się z Emmanuelem Macronem i całkowicie wysiadł wiele miesięcy temu na skutek problemów politycznych prezydenta Francji i kanclerza Scholza. Po zwycięstwie Trumpa Unia Europejska staje przed koniecznością drastycznej zmiany polityki zagranicznej i bezpieczeństwa – państwa europejskie muszą wziąć większą odpowiedzialność za własną obronność. Nie da się dokonać takiej zmiany bez Berlina.
Poza tym Niemcy mające w budżecie ogromną, wartą 12 mld euro dziurę budżetową, potrzebują rządu z pomysłem na rozruszanie gospodarki. Sygnałem alarmowym jest coraz gorsza sytuacja bardzo ważnego dla kraju przemysłu samochodowego. Volkswagen zanotował najniższy kwartalny wynik od 3 lat i planuje zamknięcie co najmniej trzech ze swych 10 fabryk, a to oznacza masowe zwolnienia. Grozę sytuacji wyłożył niedawno w redakcyjnym komentarzu wydawany w Ulm niemiecki dziennik „Südwest Presse”: „Co najmniej trzy fabryki do zamknięcia, zwolnienia, cięcia wynagrodzeń. Jeśli tak się stanie, będzie to nie tylko punkt zwrotny dla Volkswagena. Cały niemiecki przemysł samochodowy nie będzie już taki sam. Tamy pękną. Kiedy nawet VW ucieka się do masowych zwolnień, wszystko wydaje się możliwe. W Niemczech rośnie niepewność gospodarcza. VW pilnie potrzebuje wspólnej koncepcji na przyszłość, jak przekształcić się w bardziej produktywną firmę – na przykład Toyotę – przy jak najmniejszej redukcji zatrudnienia”.
Wspólnej koncepcji na przyszłość potrzebuje też niemiecka klasa polityczna. Kryzys obecnej koalicji jest szansą na zmianę paradygmatu. Pytanie, czy przywódcy partii głównego nurtu staną na wysokości zadania i co stanie się, jeśli zawiodą niemieckie społeczeństwo.