Próbując tak bezczelnie i nieudolnie odciąć się od Tomasza Szmydta, partia tylko przypomina wszystkim, że grała przez całkiem spory czas do jednej bramki z sędzią-hejterem.

Sprawa sędziego Tomasza Szmydta, który w poniedziałek odnalazł się na Białorusi, gdzie poprosił reżim Łukaszenki o azyl, to wielki polityczny problem dla obozu Zjednoczonej Prawicy. To w trakcie jego rządów Szmydt trafił najpierw do ministerstwa sprawiedliwości, a następnie do biura neo-KRS. Był też częścią grupy sędziów zajmującym się hejtem wymierzonym w swoich kolegów sprzeciwiających się „reformom” Ziobry. Choć później zmienił front i informował o jej działaniach w niezależnych mediach, obciążając w ten sposób swoich dawnych „towarzyszy walki” z „sędziowską kastą”. Spotykał się też z politykami obecnej koalicji rządowej, gdy byli jeszcze opozycją.

Dziś Szmydt parzy w ręce PiS i sprzymierzone z tą partią środowiska prawnicze jak gorący kartofel. Nic dziwnego, że próbują przerzucić go na stronę koalicji rządowej, zwłaszcza PO. Robię to jednak w tak nieprzekonujący i nieudolny sposób, że nawet część elektoratu PiS będzie musiała przyznać, że to, co partia mówi w sprawie sędziego-zdrajcy najzwyczajniej w świecie nie trzyma się kupy.

Gdy tylko w poniedziałek mediach pojawiły się pierwsze informacje o ucieczce sędziego na Białoruś, poseł Sebastian Kaleta od razu miał gotowy przekaz, który później powtarzany był przez kolejnych polityków Suwerennej Polski i PiS: Szmydt nie ma nic wspólnego z PiS, to „sędzia Komorowskiego”, ewentualnie Kwaśniewskiego. Bo pierwszą nominację sędziowską dostał za kadencji tego drugiego, a do Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego trafił za tego pierwszego, w dodatku – jak napisał na portalu X napisał poseł Kaleta – „z wniosku kastowej KRS”.

Faktycznie, Szmydt po raz pierwszy został powołany na sędziego – do sądu rejonowego w Ciechanowie – przez prezydenta Kwaśniewskiego, a do stołecznego WSA przez Bronisława Komorowskiego. Po drodze jednak zaliczył jednak awans, o którym konta polityków Zjednoczonej Prawicy milczą: w 2006 r. Lech Kaczyński powołał go do sądu okręgowego w Płocku. Jak łatwo sprawdzić, niezależnie od tego, z jakiej partii – SLD, PiS czy PO – wywodził się prezydent, Szmydt awansował przez ostatnie dwadzieścia lat.

Próba zrobienia z sędziego „człowieka Komorowskiego” jest tym bardziej absurdalna, jeśli pamięta się o jego pracy w resorcie Ziobry, awansowi do biura kontrolowanej przez ludzi byłego ministra sprawiedliwości neo-KRS i zaangażowanie w hejterską akcję wymierzoną w sędziów sprzeciwiającym się „reformom” Zjednoczonej Prawicy. Zanim Szmydt zaczął udzielać wywiadów takim mediom jak TVN, był traktowany jako ekspert od sądownictwa i bohater walki z „kastą” w tych bliskich PiS i partii Ziobry, najbardziej zaangażowanym w ataki na sędziów.

Głos w sprawie Szmydta zabrał też sam Zbigniew Ziobro. Na swoim koncie na portalu X napisał: „wbrew insynuacjom Donalda Tuska nie miałem z tym sędzią żadnego kontaktu i nigdy go nie spotkałem, a w ministerstwie pojawił się w ramach otwartego konkursu w zespole komisji weryfikacyjnej w ramach delegacji z WSA”. Powtórzył też argumenty o „kastowej KRS”, trzykrotnie rekomendującej Szmydta do awansu”, które wręczali mu „Kwaśniewski i Komorowski” – prezydent Kaczyński także Ziobrze zgubił się w tym wyliczeniu.

Problem dla byłego ministra sprawiedliwości w tym, nawet jeśli Szmydt pojawił się w ministerstwie w ramach „otwartego konkursu”, nawet jeśli Ziobro nigdy go osobiście nie spotkał, to jako szef resortu ponosi polityczną odpowiedzialność za jego politykę kadrową. Szmydt nie trafił też do neo-KRS jako człowiek „kasty” czy Komorowskiego – to sojusznicy lidera Suwerennej Polski całkowicie kontrolowali to ciało.

Ziobro broniący się teraz argumentem „Szmydt? Nie znam człowieka!” brzmi równie przekonująco jak kardynał Dziwisz, który pytany przez Piotra Kraśkę na antenie TVN o przypadki tuszowania pedofilii w Kościele, nieustannie zasłaniał się niewiedzą lub niepamięcią. W opinii nawet wielu katolickich komentatorów wywiad zakończył się całkowitą kompromitacją duchownego.

PiS nie pomaga też były wiceminister sprawiedliwości Łukasz Piebiak – według doniesień mediów, szef grupy „Kasta”, zajmującej się organizowaniem hejtu na skonfliktowanych z rządem Zjednoczonej Prawicy sędziów. W wywiadzie dla RMF stwierdził, że Szmydt „trafił do Ministerstwa Sprawiedliwości po to, by działać na zlecenie białoruskich czy rosyjskich służb”. „Z perspektywy czasu uważam, że go nam sprytnie podstawiono i na bieżąco zadaniowano” – mówił z kolei o byłym koledze w rozmowie z „Rzeczpospolitą”.

Piebiak może mieć rację, niestety nie możemy dziś wykluczyć tego scenariusza. Gdyby jednak jego hipotezy się potwierdziły, to byłoby to zupełnie kompromitujące dla poprzedniego rządu i podległych mu służb. To na nich spoczywał przecież obowiązek kontrwywiadowczej obrony państwa i jego kluczowych instytucji, a Ministerstwo Sprawiedliwości z pewnością do takich należy. Piebiak, chcąc bronić Ziobry i skupionej wokół niego części środowiska sędziowskiego przed skojarzeniami ze Szmydtem, uderza przy tym, być może mimowolnie, w polityków ponoszących w trakcie poprzednich rządów odpowiedzialność za służby.

Gdyby PiS był dziś opozycją wykazującą minimum odpowiedzialności za państwo, to w odpowiedzi na aferę Szmydta powiedziałby: „w sądownictwie, także za naszych rządów karierę robił człowiek, który być może nigdy nie powinien zostać sędzią. Coś nie zadziałało, że udało się mu uciec na Białoruś. Zastanówmy się wspólnie co zrobić, by w przyszłości uniknąć podobnych sytuacji”.

Oczywiście, PiS nie zachowa się w ten sposób także z tego powodu, że po ośmiu latach destrukcji, jaką zafundował sądownictwu, nikt nie będzie traktował poważnie jego nowych propozycji dotyczących wymiaru sprawiedliwości. Formacja Kaczyńskiego może za to jednak winić wyłącznie samą siebie.

PiS z sojusznikami idą więc w zaparte. Kolejni politycy powtarzają głęboko zmanipulowane tezy o „sędzim Komorowskiego”, „ulubieńcu TVN”, „nominacie kasty”. Sankcję podobnym przekazom nadał sam prezes Kaczyński. Jak donosiła m. in. Wirtualna Polska, lider PiS w trakcie nieformalnego spotkania z mediami na Nowogrodzkiej stwierdził, że sędzia-zdracja to „człowiek mający związki z ludźmi obecnej władzy”, goszczący w „przychylnych jej mediach”.

Kaczyński powiedział kiedyś: „nas nie przekonają, że białe jest białe, a czarne jest czarne”. Filmik przedstawiający tę wypowiedź stał się natychmiast wiralem, przeciwnicy Kaczyńskiego wyciągali mu ją jeszcze przez długie lata. Wtedy prezes PiS po prostu nieszczęśliwie się przejęzyczył. Teraz jednak w sprawie Szmydta i jego rzekomych związków z Komorowskim, TVN i „ludźmi obecnej władzy” Kaczyński i jego polityczni akolici na serio próbują przekonać opinię publiczną, że czarne wcale nie jest czarne.

Prezes PiS ma swoich wyznawców, którzy to i cokolwiek nie powie, będą skandować „Ja-ro-sław, Ja-ro-sław”. Większość opinii publicznej, w tym wielu wyborców PiS, potrafi jednak odróżniać czarny od białego. Próbując tak bezczelnie i nieudolnie odciąć się od Szmydta, partia tylko przypomina wszystkim, że grała przez całkiem spory czas do jednej bramki z sędzią-hejterem, który okazał się zdrajcą.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version