Jarosław Kaczyński przetrwał przesłuchanie przed komisją śledczą ds. Pegasusa bez większych szkód, choć i bez triumfu. Pokazał jednak, że jest w formie, w jakiej dawno go nie widziano.
Chyba nie tak miało pójść w zamyśle pomysłodawców przesłuchanie Jarosława Kaczyńskiego przed komisją śledczą ds. Pegasusa. Lider PiS wspólnie z posłami Mariuszem Goskiem i Jackiem Ozdobą zręcznie rozgrywał regulaminowe triki i niemal sparaliżował początek prac komisji.
Ta w końcu weszła w normalny tryb pracy, choć nie udało się jej ani przyszpilić Kaczyńskiego trudnym pytaniem, ani zmusić go do powiedzenia czegoś, co realnie mogłoby mu politycznie zaszkodzić.
Z drugiej strony, Kaczyńskiemu również nie udało się rozwiać żadnej z wątpliwości, jakie narosły wokół Pegasusa. Prezes PiS, być może wbrew nadziejom nowej większości, nie pogrążył się przed komisją, ale też trudno uwierzyć, by kogokolwiek poza wiernym elektoratem PiS przekonał do swojej wersji wydarzeń.
Czy komisja była przygotowana?
Wszystko zaczęło się od kwestii przysięgi, którą Kaczyński miał złożyć jako świadek. Prezes PiS zaznaczył, że nt. Pegasusa dysponuje także wiedzą dot. informacji objętych klauzulą „tajne” i „ściśle tajne”, więc nie może złożyć przysięgi, bo ujawni całą swoją wiedzę. Mógłby to zrobić tylko w przypadku, gdyby z obowiązku dochowania tajemnicy zwolnił go odpowiedni organ, co dziś oznaczałoby premiera Donalda Tuska.
Ta deklaracja wywołała wielkie zamieszanie, przez chwilę wydawało się, że komisja nie wie, co robić. Przewodnicząca Magdalena Sroka zaczęła tłumaczyć, że Kaczyński może po prostu nie odpowiadać na pytania dot. tajnych informacji. Kaczyński przystąpił więc do składania przysięgi, ale nie powtórzył jej w całości. Znów pojawiły się wątpliwości czy wobec tego prezes PiS może w ogóle zeznawać. Komisja, po przegłosowaniu wniosku o skierowanie do sądu okręgowego wniosku o ukaranie prezesa PiS, przystąpiła jednak do prac. A raczej próbowała, bo po zamieszaniu z rotą Kaczyńskiego powstało nowe, związane z wnioskiem formalnym posła Goska o wykluczenie z obrad komisji jako uprzedzonych do Kaczyńskiego posła Tomasza Treli z Lewicy oraz Witolda Zembaczyńskiego z KO.
Dyskusja wokół wniosku i sposobu jego głosowania pochłonęły kolejne minuty, posłowie PiS i opozycji kłócili się ze sobą jak na bazarze, Kaczyński obserwował to wszystko z uśmiechem i wyraźnym zadowoleniem. Trudno się dziwić, nie mógł sobie wyobrazić lepszego początku prac komisji. Wszystko wyglądało bowiem tak, jakby komisja najzwyczajniej w świecie nie przygotowała się na próby obstrukcji ze strony Kaczyńskiego i jego ludzi.
A przecież można było przewidzieć, że ze względu na materię prac komisji, dot. działania tajnych służb, Kaczyński może odmawiać odpowiedzi na pytania, zasłaniając się tajnym charakterem posiadanych informacji. Komisja powinna być przygotowana na wszelkie tego typu zagrania, uzbrojona w odpowiednie opinie prawne. Z całą pewnością nie powinna też pozwalać prezesowi PiS na to, by składał tekst przysięgi, usuwając z niego wedle własnego uznania niepasujące mu fragmenty.
Można też było zgadnąć, że tacy posłowie jak Ozdoba i Gosek zrobią wszystko, by uniemożliwić sprawną pracę komisji i przesłuchanie Kaczyńskiego.
Opanowany Kaczyński mówi o urojeniach
Kaczyńskiego w trakcie przesłuchania nie udało się wyprowadzić z równowagi, choć przyjmujący bardzo agresywną taktykę przesłuchania – łącznie z pytaniami o to, czy Kaczyński zamierza skorzystać z opcji małego świadka koronnego – Witold Zembaczyński z pewnością próbował. Być może wezwanie go na świadka na samym początku prac komisji nie było najlepszym pomysłem, może warto było poczekać, aż komisja zbierze więcej informacji, z którymi mogłaby skonfrontować lidera PiS. Tylko w jednym momencie Kaczyński powiedział chyba o jedno słowo za dużo, gdy przyznał, że minister Kamiński poinformował go, że ma być zakupiony system Pegasus. Problem w tym, że Kaczyński nie pełnił wtedy żadnych funkcji w rządzie i nie powinien mieć dostępu do takich informacji. Gdy zorientował się, że to błąd, zaczął wycofywać się ze swoich słów.
Kaczyński od początku przedstawiał podobną narrację, co Kamiński z Wąsikiem na konferencji prasowej w środę. Pegasus był Polsce niezbędny, co wynikało z wyzwań bezpieczeństwa, a większość państw demokratycznych dysponuje podobnymi narzędziami. W Polsce stosowane było ono zgodnie z prawem, pod nadzorem sądów, w ramach walki z przestępczością i grożącymi Polsce niebezpieczeństwami.
Były wicepremier ds. bezpieczeństwa zapewniał przy tym nieustannie, że on sprawą użycia Pegasusa nie zajmował się praktycznie w ogóle. W rządzie miał ważniejsze zadania, na czele z przygotowaniem nowej ustawy o obronie ojczyzny i rozpoczęciem wielkiej modernizacji armii. Nie nadzorował tego, jak służby wykorzystywały Pegasusa.
Znając polityczną kulturę PiS trudno w to uwierzyć. Mówimy przecież o typowo wodzowskiej partii, gdzie najważniejsze decyzje podejmowane są przez Kaczyńskiego. Jest bardzo mało prawdopodobne, by kluczowe decyzje dot. Pegasusa, w tym także ewentualne użycie tego narzędzia przeciw opozycji czy osobom skonfliktowanym z władzą, odbywało się bez wiedzy i zgody Kaczyńskiego.
Prezes PiS wykluczył, by Pegasus był masowo, bezprawnie używany przeciw opozycji. Zdaniem lidera PiS, mamy do czynienia wyłącznie z kolejną próbą budowy „rzeczywistości urojonej”, wytworzenia wrażenia, że w Polsce w latach 2015-23 „panowała dyktatura”, co choćby biorąc pod uwagę to, że PiS oddał władzę po przegranych wyborach w październiku, jest absurdem.
Komisja musi się bardziej postarać
Pojawiają się tu od razu wątpliwości odnośnie do lidera Agrounii Michała Kołodziejczaka, prokuratorki Ewy Wrzosek, czy senatora Krzysztofa Brejzy, które — jak ustaliło choćby kanadyjskie laboratorium Citizen Lab — były inwigilowane Pegasusem.
Kaczyński zaprzeczył, że miał wiedzę na temat inwigilacji takich postaci jak Kołodziejczak. W sprawie Brejzy stwierdził, że mamy tu do czynienia z osobami, które jego zdaniem popełniły przestępstwo, były więc inwigilowane w sposób zasadny. Pytany o to, jak materiały z telefonu Brejzy trafiły do mediów, odpowiedział, że „dziennikarze śledczy docierają czasem do informacji tajnych”. Łatwiej byłoby uwierzyć w to wyjaśnienie, gdyby autorem rzeczonego materiału nie był Samuel Pereira.
Przemysław Wipler celnie zapytał też o ostatnie taśmy Daniela Obajtka i działania prowadzone wobec prezesa Orlenu, które trudno uznać za prawidłowe. Jeśli niczego nie znaleziono, materiały powinny zostać zniszczone, jeśli znaleziono, to pojawia się pytanie, czemu sprawie nie nadano dalszego biegu.
Na wszystkie wątpliwości Kaczyński odpowiadał, że jest to fejk. Ciągłym zaprzeczaniem faktom i deklaracjami pełnego zaufania do Mariusza Kamińskiego i Macieja Wąsika – prawomocnie skazanych za przekroczenie uprawnień – najpewniej nie przekonał do siebie nieprzekonanych.
Kaczyński wypadł o wiele lepiej, niż się tego można było spodziewać, biorąc pod uwagę jego formę w ostatnich miesiącach, ale przesłuchanie nie było też triumfem polityka PiS. Jeśli komisja ds. Pegasusa ma realnie rozliczyć tę aferę, to na następnych posiedzeniach musi starać się bardziej. W sprawie Kaczyńskiego zrobiła szkolny błąd: rozbudziła wielkie oczekiwania na grillowanie prezesa i nie była w stanie tego dostarczyć.