– Nie mam ochoty dźwigać trupa poprzedniej epoki i jeździć na ośmiotysięczniki. Najwyższe góry przestały być atrakcyjne dla tych, którzy identyfikują się jako wspinacze – mówi Adam Bielecki, pierwszy zimowy zdobywca dwóch ośmiotysięczników.
Życie himalaisty przypomina jazdę kolejką górską. Pędzisz w górę, a zaraz potem ziemia szybko się przybliża. Naród ma cię za bohatera, wytyka błędy, a chwilę później znów wychwala.
Adam Bielecki stał się bohaterem, gdy w 2012 r. razem z Januszem Gołąbem wszedł jako pierwszy w zimie na Gaszerbrum I. Rok później cała Polska przyglądała się wyprawie na inny niezdobyty wcześniej w zimie ośmiotysięcznik – Broad Peak. Bielecki znów zdobył szczyt, ale w trakcie zejścia zginęli jego partnerzy – Maciej Berbeka i Tomasz Kowalski. Ci, którzy przeżyli, znaleźli się w ogniu krytyki, a środowisko wspinaczkowe i media zadawały pytania o moralność, odwagę i tchórzostwo. O himalaizmie rozmawiało się przy stole częściej niż kiedykolwiek.
„Broad Peak pokazał mi, jaka może być cena ambicji. Wszyscy chcieliśmy wejść na szczyt i każdy z nas za to zapłacił” – pisał Bielecki w autobiografii „Spod zamarzniętych powiek”.
Kilka lat później śledziliśmy praktycznie na żywo, jak w środku pakistańskiej nocy razem z Denisem Urubką ratuje Élisabeth Revol.
Francuzka resztkami sił walczyła o życie na Nanga Parbat. Pod szczytem umierał jej partner Tomasz Mackiewicz. Za tamtą pomoc Bielecki i koledzy odebrali mnóstwo nagród fair play na całym świecie, znaleźli się na czołówkach gazet, ich twarze pokazywały wszystkie telewizje.
Kolejne nagrody urodzony w Tychach wspinacz otrzymał za nieprawdopodobną akcję ratowania Anuraga Maloo, Hindusa, który kilkadziesiąt godzin spędził na dnie szczeliny znajdującej się wysoko na zboczu Annapurny. – Co daje uratowanie komuś życia? – zastanawia się Bielecki, dziś 41-latek. – Poczucie satysfakcji, że zrobiłem coś dobrego i że moje istnienie miało sens nie tylko dla mnie. Że wykroczyłem poza swój egoizm – mówi.
Newsweek: Jak radzisz sobie z presją?
Adam Bielecki: Zewnętrzną czy wewnętrzną?
Zacznijmy od zewnętrznej. Sponsor chce, żebyś wszedł na jakąś górę, a kibic pisze ci w mediach społecznościowych, że musi być to ośmiotysięcznik. Co wtedy myślisz?
– Zawsze, kiedy czuję presję, zadaję sobie pytania: po co się wspinam, dla kogo i z jakimi wartościami powinno się to łączyć. Odpowiadam sobie na te pytania i wtedy wszystko się klaruje.
Jak sobie odpowiadasz?
– Wspinam się dla siebie. Wspinam się, bo to kocham. Jeżdżę na wyprawy, bo lubię spędzać w ten sposób czas. Staram się robić to najlepiej, jak umiem. A jeśli się nie uda, ponoszę odpowiedzialność.
Na czym polega ta odpowiedzialność?
– Skoro stałem się osobą publiczną, to każdy ma prawo rozliczać mnie z wyników. Nie mam na to żadnego wpływu. Ale muszę przyznać, że nie dotyka mnie to mocno. Bardzo się cieszę, że nie jestem piłkarzem czy tenisistą, którego kibice rozliczają brutalnie z każdego meczu. Presja w tych sportach musi być istotnym czynnikiem i nie wiem, jak bym sobie z nią poradził.
Czułeś kiedyś taką presję?
– Nie. Black Yak – mój główny sponsor – w żaden sposób nie narzuca mi, gdzie mam się wspinać. Zawsze też powtarzają, żebym wrócił bezpiecznie. To pozostaje w zgodzie z tym, jaką wyprawę uznaję za udaną.
Jaką?
– Taką, z której wszyscy wracamy cali i zdrowi. I którą kończymy jako kumple. Szczyt jest dopiero na trzecim miejscu. Czuję, że dotarłem do punktu, w którym nie muszę nikomu nic udowadniać. Chcę przeżyć życie najlepiej, jak umiem, według własnych zasad i wartości. Niekoniecznie wchodząc na ośmiotysięczniki.
Wiele osób ma do ciebie pretensje, że już tego nie robisz? Na ostatni ośmiotysięcznik wszedłeś w 2018 r.
– Czasem piszą o tym w komentarzach, ale się tym nie przejmuję. Jeżeli ktoś chciałby ograniczyć moją rolę do wchodzenia na najwyższe góry świata, to bardzo mi przykro, ale się na to nie zgadzam. Aktualnie nie mam ochoty jeździć na ośmiotysięczniki. Po prostu zajmuję się innym wspinaniem.
Ale rozumiesz, że ktoś może się czuć rozczarowany?
– Kiedyś sam myślałem, że ośmiotysięczniki są ukoronowaniem górskiej kariery. Dziś mam inne zdanie, bo zrozumiałem, że wysokość jest tylko jednym z kryteriów trudności celu. Poszerzył mi się horyzont. Jako młody chłopiec myślałem, że wspinanie się w niższych górach jest formą treningu, a ostatecznym celem są góry najwyższe. Ale teraz wiem, że to zaledwie jedna z możliwości. W alpinizmie można robić masę innych rzeczy.
Ośmiotysięczniki zrobiły się zatłoczone i zaśmiecone. Klienci wprowadzani przez Szerpów przejmują kolejne szczyty
I twoi fani to rozumieją?
– Trudno mi się za nich wypowiadać. Staram się robić swoje i tłumaczyć, dlaczego formuła ośmiotysięczników jest dla mnie w dużej mierze wyczerpana.
Dlaczego?
– Przemiany, które dokonały się w Himalajach i Karakorum w czasie ostatnich kilkunastu lat, zniechęcają mnie do poświęcania czasu górom najwyższym. Ośmiotysięczniki zrobiły się zatłoczone, skomercjalizowane i zaśmiecone. Klienci wprowadzani przez Szerpów przejmują kolejne szczyty. Profesjonalnym wspinaczom zostało niewiele miejsca.
Co to znaczy?
– Kiedy profesjonalni wspinacze pojawiają się na zboczach ośmiotysięczników, Szerpowie nie rozumieją, kim my dokładnie jesteśmy, dlaczego wspinamy się bez ich opieki i przeszkadzamy im w pracy. Na drogach normalnych trzeba stać w kolejkach i nastawić się, że z dużym prawdopodobieństwem zdarzy się jakiś wypadek, a my możemy być jedynymi osobami, które będą wiedziały, jak komuś pomóc. To ogromna odpowiedzialność.
Ale nie tylko o to chodzi. Wyprawy na ośmiotysięczniki są po prostu bardzo długie, a mnie szkoda czasu. Mam dwoje dzieci i nie chciałbym przegapić ich dorastania. Wolę pojechać w góry na miesiąc niż na trzy. Krótsze wyprawy są też tańsze. Nie muszę szukać bogatych sponsorów, a przez to ciągle udzielać się w mediach. Nigdy nie miałem potrzeby bycia sławnym.
Kiedy skończysz z wyczynowym wspinaniem, to całkiem znikniesz z mediów?
– Myślę, że taki moment prędzej czy później nastąpi. W idealnym świecie chętnie skasowałbym media społecznościowe i robił swoje, tyle że to na razie nie do końca możliwe. Z drugiej strony lubię społeczność skupioną wokół moich profili – to moi kibice.
A co z presją wewnętrzną? Od kilku lat jeździsz na wyprawy, ale nie realizujesz celów w stu procentach. Nie wszedłeś w zimie na K2. Trzy razy próbowałeś wejść nową drogą na Annapurnę, ale się nie udało. Jak to na ciebie działa?
– Różnie sobie z tym radzę. Wejście na szczyt wpływa na moje poczucie własnej wartości. Kiedy nie wchodzę, jestem sfrustrowany. Ale też dzięki temu znajduję kolejne pokłady sił, żeby mocniej trenować.
Foto: Archiwum prywatne
To nie jest pułapka?
– Jest. Dlatego cały czas staram się pamiętać, żeby nie dać się zwariować i żeby następnym razem nie pojechać w góry ze złą motywacją, która podpowie mi, że tym razem musi się udać. Otóż nie musi. Trzeba wbić sobie to do głowy i gdy przyjdzie odpowiedni moment, potrafić powiedzieć dość i zawrócić.
Coś podobnego spotkało cię na ostatniej wyprawie?
– Tej jesieni pojechałem w góry Karakorum w północnym Pakistanie z Kanadyjczykiem Louisem Rousseau. Próbowaliśmy wejść na niezdobyte wcześniej sześciotysięczniki. Udało się zdobyć dwa, zaatakowaliśmy trzeci, najpoważniejszy. W trakcie ataku szczytowego czułem się dobrze i bardzo chciałem wspinać się dalej, ale mój partner poczuł się źle. Gdybym się uparł i poszlibyśmy dalej, to moglibyśmy wpaść w kłopoty. W takich chwilach przydaje się wspomniana wcześniej zasada. Po pierwsze: bezpieczeństwo – skoro Louis komunikował, że musi schodzić, to moim obowiązkiem było go posłuchać. Po drugie: z wyprawy powinniśmy wrócić jako kumple, więc mimo złości i frustracji, opanowałem się. Byliśmy w stanie sobie wszystko wyjaśnić i pozostać przyjaciółmi.
Jeśli zaś chodzi o cel sportowy – mam żal. Ale potrafię spojrzeć na całą wyprawę z szerszej perspektywy i dojrzeć dużo pozytywów. Sprawdziliśmy się jako partnerzy, zobaczyliśmy piękne miejsce, które wcześniej odwiedziły tylko trzy czy cztery wyprawy, weszliśmy na dwa niezdobyte szczyty i mogliśmy nadać im nazwy, mogliśmy się poczuć jak himalaiści z lat 80. Nasza dolina była pusta, dzika i imponująca. Poruszanie się po takim pełnym niespodzianek terenie ma dla mnie mistyczny wymiar.
Ale nie korci cię, żeby jednak zaspokoić tę potrzebę sukcesu? Wejść na jakiś ośmiotysięcznik, żeby móc sobie powiedzieć, że wszystko udało się w stu procentach?
– Można wieszać poprzeczkę nisko, ale na zadowalającym poziomie i zawsze osiągać sukces. Można też sięgać ku temu, czego się naprawdę pożąda, co wydaje się bardzo trudne, ale możliwe. I nawet jeśli się nie udaje, to się nie poddawać. Wybrałem tę drugą drogę. Wolę próbować zrealizować cel, który będzie na granicy moich możliwości, ale przez to bardziej satysfakcjonujący, niż robić to, co umiem, i wiem, że mi wyjdzie, ale nie stanowi dużego wyzwania.
Wchodzenie na kolejne ośmiotysięczniki bez tlenu, ale w tłumie, nawet jeśli jestem w stanie to sprzedać, znaleźć na to pieniądze, a potem wystąpić w jakiejś reklamie i mieć lekkie życie, jest czymś, co mnie zupełnie nie pociąga. Obecnie radość daje mi wspinaczka na trudnych drogach w niższych górach.
Po to powstał program Polskiego Himalaizmu Sportowego, który skupia wspinaczy chcących zdobywać trudne technicznie pięcio-, sześcio— i siedmiotysięczniki zamiast, jak wcześniej, koncentrować się na ośmiotysięcznikach. W tym gronie jesteś najstarszy, choć skończyłeś dopiero 41 lat. Jak do tego doszło?
– W polskim wspinaniu nastąpiła zmiana pokoleniowa. A ja znalazłem się na jej przełomie. Wspinacze, którym bliżej do pięćdziesiątki, wycofują się powoli z aktywności na wysokim poziomie. Przyszło młode pokolenie, które wspina się coraz lepiej. Mają po 25-30 lat. Są w najlepszym wieku.
Dlaczego nie ma już starszych? Na świecie są przecież wybitni wspinacze, którzy przekroczyli 50 lat i dalej robią niesamowite rzeczy.
– W PHS nie jest się za zasługi, trzeba się mocno spiąć, żeby z niego nie wylecieć. Co dwa lata następuje ewaluacja. Część starszych wspinaczy, którzy przez pewien czas się nie wspinali, po prostu wypadła z programu.
Ostatnią wyprawą poprzedniego programu – Polskiego Himalaizmu Zimowego – była próba wejścia na K2. Czy wejście na ten szczyt w zimie stało się polską obsesją?
– To mocna teza i moim zdaniem nie do końca uprawniona. Przecież nikt nas nie zmuszał, żebyśmy myśleli tylko o K2. Natomiast mogło być tak, że sen o tej górze paraliżował opinię publiczną i zamknął perspektywę na to, że w alpinizmie liczy się także styl, a nie tylko nazwa szczytu i pora, w której się na niego próbuje wejść. Ale chcę, żeby to wybrzmiało – gdybym nie chciał jechać w zimie na K2, tobym nie jechał. Ja również uległem temu czarowi.
Co myślą o tym micie wchodzenia na ośmiotysięczniki w zimie młodzi wspinacze?
– Dostrzegają szerszy kontekst, który nam trochę uciekł. Wychowali się na filmikach z Adamem Ondrą, a nie Jerzym Kukuczką.
Dla wyjaśnienia – Adam Ondra to czeski wspinacz, który prowadzi najtrudniejsze drogi sportowe na świecie. Wspina się w skałach, a nie w wysokich górach.
– Młodym imponują dziś też świetni technicznie wspinacze, którzy potrafią prowadzić trudne drogi na wielkich, gładkich ścianach, a nie wdrapujący się na śnieżne szczyty dziadkowie z zalodzonymi brodami.
Dlaczego młodzi nie próbują się wspinać w ambitny sposób na ośmiotysięczniki?
– Po pierwsze, nie zostało wiele miejsc, gdzie można poprowadzić sensowną drogę na szczyt ośmiotysięcznika. To ekstremalnie niebezpieczne, trudne, drogie i czasochłonne przedsięwzięcie. Ale też trudno się dziwić młodym – przez ostatnią dekadę jesteśmy bombardowani zdjęciami kolejek na Evereście, ludzi, którzy chodzą nad trupami, opowieściami o osobach, które wspinają się bez przygotowania. To wszystko tworzy wizję gór, w których trudno znaleźć elementy prawdziwej i czystej przygody. Ośmiotysięczniki przestały być atrakcyjne dla tych, którzy identyfikują się jako wspinacze.
Młodzi znają historie z lat 80.? Wiedzą o Kukuczce, Kurtyce, Rutkiewicz i Wielickim?
– W większym lub mniejszym stopniu, ale nie chcą powtarzać ich drogi. Ja sam wychowałem się na micie polskiego himalaizmu i chciałem go kontynuować, ale teraz mam poczucie, że już z niego wyrosłem. Jest mi bliżej do młodych niż starych. Nie mam ochoty dźwigać trupa poprzedniej epoki i jeździć na ośmiotysięczniki.
Czy mit himalaizmu jeszcze istnieje dla młodszego pokolenia?
– (Długa cisza) Trzeba ich o to zapytać. Nie powinienem być głosem tego pokolenia, nie czuję się kompetentny. Mogę powiedzieć o swoim podejściu. To już nie wróci. Wyczyny lat 80. były możliwe, bo góry były puste i istniały ściany, które nie doczekały się jeszcze przejść. Jak już mówiłem, trudno dziś znaleźć miejsce na logiczną nową drogę. Pewnym wyznacznikiem wartości wyzwania wspinaczkowego dla środowiska alpinistycznego jest nagroda Złotego Czekana. Ale od lat nikt jej nie dostaje za zrobienie czegoś na ośmiotysięcznikach. Żebyś dostał tę nagrodę, twoje przejście powinno wieść przez trudny wspinaczkowy teren, być zrealizowane w małym zespole, przy minimalnej ilości sprzętu i zasobów. A najlepiej, jeśli w trakcie takiej wspinaczki przeżyjesz jeszcze kilka trudnych biwaków bez namiotu. Młodzi to widzą. Czołowi wspinacze ich pokolenia nie wchodzili na ośmiotysięczniki. A ile razy ich idol pojechał w najwyższe góry, to miał tam jakiś przypał. Przypomnijmy sobie choćby historie Toma Cesena i Uelego Stecka. Ośmiotysięczniki to najciemniejsza część ich kariery.
Środowisko nie uwierzyło Tomowi Cesenowi w jego samotne wejście na Lhotse po południowej, ekstremalnie trudnej ścianie. Tej samej, na której zginął Kukuczka. Ueli Steck tuż przed śmiercią był antybohaterem raportu, w którym zebrano mnóstwo faktów podających w wątpliwość jego samotne wspinaczki na Sziszapangmę i Annapurnę.
– Nie ma za to wątpliwości dotyczących tego, na co i w jakim tempie wspinali się w Alpach. Poruszając się po drogach, po których wbiegał Steck, czujemy się czasem jak amatorzy. Myślę, że ta sprawność i wszechstronność imponowała młodym wspinaczom.
Natomiast ja jako młody chłopak marzyłem o Himalajach, ale kiedy w końcu w nie dotarłem, okazało się, że bardzo się zmieniły. Nie do końca wiedziałem, co mam w nich robić. Przez parę lat próbowałem udowodnić, że da się tam jednak znaleźć przygodę. Średnio mi się to udało i trochę się poddałem. Dziś mam poczucie, że wyleczyłem się z choroby 8000 metrów. Ale to też nie znaczy, że kiedyś tam nie wrócę. Jest coś niezwykłego w atmosferze ubogiej w tlen.