– To nie był czas na pracę terapeutyczną, tylko na odreagowanie tych emocji, więc tym się zajęłam. Na tyle, na, ile to było możliwe, bo wychodząc z budynku, przecież trzeba było wyjść przez tę samą bramę, pokonać te same schody, na których Liza została znaleziona – mówi Elzbieta Grabarczyk-Ponimasz, psycholog, która prowadzi gabinet terapeutyczny przy ul. Żurawiej w Warszawie.
„Newsweek”: Jak się pani dowiedziała o śmierci Lizy?
Elżbieta Grabarczyk-Ponimasz: W poniedziałek po dobrym weekendzie. Była piękna pogoda, trochę biegałam, poszłam do kina, miałam zajęcia ze studentami. Obiło mi się o uszy, że w centrum miasta doszło do gwałtu, padła nawet nazwa ulicy: Żurawia. I pamiętam, że miałam taką myśl: ciekawe, czy to daleko od nas? Bo ja na Żurawiej mam gabinet. A potem przyszedł poniedziałek. Rano miałam sesje online, a potem, jak zwykle, poszłam do gabinetu. Wysiadłam z tramwaju, idę na popołudniowe i widzę jakieś zamieszanie pod kamienicą, w której jest mój gabinet. Jacyś ludzie się kręcą, stoją reporterzy z kamerami i przeprowadzają z kimś wywiad. Podchodzę bliżej i widzę, że pod budynkiem leżą naręcza kwiatów, palą się świeczki.
Pierwsze skojarzenie?
– Zupełnie absurdalne. Pomyślałam, że pewnie jakiś samochód albo motocyklista wjechał w kamienicę, bo przecież po wypadkach ludzie rozkładają kwiaty. Weszłam na portiernię i pytam pana portiera, co tu się wydarzyło. A on: proszę pani, tutaj przestępstwo się wydarzyło. Zaczynam kojarzyć, pytam, czy chodzi o ten gwałt. I on nie był w stanie tego wykrztusić, tylko pokiwał głową.
Co pani zrobiła?
– Taka zamrożona i roztrzęsiona pojechałam na górę do gabinetu. Ale nie dawało mi to spokoju, stwierdziłam, że mam jeszcze 15 minut do rozpoczęcia sesji i zeszłam na dół. Wiele lat temu, zanim zostałam psychologiem, pracowałam jako dziennikarka i mi się odezwał instynkt, że trzeba to jakoś udokumentować. Przykucnęłam i zaczęłam robić zdjęcia kwiatów i napisów. Okazało się, że ci reporterzy byli z białoruskiej telewizji, zapytali, czy mogę z nimi chwilę porozmawiać. Zgodziłam się.
Co im pani powiedziała?
– Że mnie bardzo poruszyło, że coś tak potwornego się tutaj wydarzyło. A przecież to jest centrum miasta, blisko metra. Potem musiałam wrócić do gabinetu i myślałam tylko o moich pacjentach, którzy będą musieli przechodzić koło tej bramy, koło tych kwiatów i zniczy. Nie da się ich ominąć. I jeszcze, że jestem teraz w trzech rolach. Po pierwsze, jestem psychologiem, który rozumie pewne mechanizmy. Wie, na czym polega rozproszenie odpowiedzialności. Co się takiego dzieje, że ludzie nie reagują, widząc coś, co jest niepokojące.
A druga rola?
– Jestem psychologiem, który odpowiada za swoich pacjentów. Przyszli do gabinetu z własnymi traumami, trudnościami, a tutaj jeszcze na nich spada coś takiego. I trzecia rola: jestem też po prostu Elą, muszę ogarnąć własne emocje. Ale teraz przede wszystkim muszę ogarniać emocje pacjentów, którzy tego dnia mają ze mną sesje. Wszyscy poruszają ten temat, więc muszę się nimi jakoś zaopiekować. Z dziewczynami rozmawiałyśmy o lęku, rozedrganiu i bezradności. Pojawiły się u nich pomysły, że może trzeba się zapisać na jakiś kurs samoobrony, żeby się poczuć bezpieczniej. Któryś z pacjentów z kolei mówił, że jest wściekły i gdyby dorwał tego skur****** gwałciciela, to on już by nie żył. I że martwi się o swoją partnerkę, bo ona tyle razy wracała po nocy. Mówił jej, żeby tego nie robiła, a ona, że to jakieś abstrakcyjne zagrożenie. Ale przecież właśnie doszło do tragedii.
To nie był czas na pracę terapeutyczną, tylko na odreagowanie tych emocji, więc tym się zajęłam. Na tyle, na, ile to było możliwe, bo wychodząc z budynku, przecież trzeba było wyjść przez tę samą bramę, pokonać te same schody, na których Liza została znaleziona.
Co najbardziej gnębiło pacjentów?
– Że to się stało tak blisko. Któryś z nich powiedział, że to nie było na końcu świata, tylko w miejscu, obok którego często przechodzi. Część kobiet mówiła: to mogłam być ja. Gwałciciel nie wybiera ofiary po tym, jak ona wygląda, tylko po tym, gdzie się znajduje. Tym razem wybrał jedno z najlepiej monitorowanych miejsc w centrum stolicy. I nie było tu bezpiecznie.
Czy rozmawialiście o tym, dlaczego ludzie widzieli scenę gwałtu, nawet się zatrzymywali przy bramie, a potem szli dalej?
– Jedna z osób to podniosła: co ja mogłam zrobić? Opowiedziałam jej, na czym polega ten mechanizm: paradoksalnie im więcej osób przygląda się jakiejś dramatycznej sytuacji, tym mniejsze prawdopodobieństwo, że ktokolwiek zareaguje. W 2021 r. brałam udział w konferencji pt. „Auschwitz i Holokaust na tle zbrodni ludobójstwa w XX i XXI wieku. Odpowiedzialność biernych”. Miałam tam wystąpienie, a potem napisałam artykuł o psychologicznych mechanizmach bierności i posłuszeństwa. Próbowałam wytłumaczyć, dlaczego ludzie widzą, że się dzieje jakaś krzywda i albo słuchają autorytetu, albo ulegają zjawisku konformizmu informacyjnego i dlatego nie reagują, są bierni w obliczu dziejącego się zła.
Na czym to polega?
– Że jeżeli jest jakaś sytuacja niejasna, nieczytelna, niedokładnie wiemy, co się dzieje, to robimy to, co robią inni ludzie. Traktujemy ich zachowanie jako społeczny dowód słuszności: skoro nikt nic nie robi, to znaczy, że sytuacja nie wymaga interwencji, nic nie trzeba robić. Skoro nikt nie jest zaniepokojony, można iść dalej, bo być może nie dzieje się nic niepokojącego. Może ja przesadzam? Może trochę histeryzuję? Może jak wezwę policję, to się wygłupię i jeszcze mnie potem obciążą kosztami bezpodstawnej interwencji?
Różne myśli się wtedy uruchamiają. Z tego, co czytałam, tam były dwie dziewczyny, które widziały gwałciciela i poszły dalej, najwyraźniej uznając, że być może jakaś para po prostu uprawia seks przy bramie. A przecież w takiej sytuacji nie dzwonisz automatycznie na policję.
Raczej uciekasz szybko, żeby kochankom nie przeszkadzać.
– Myślisz: może chcą intymności? Nie wiadomo, co się tam dzieje. Nie będę się wtrącać. To jest znane na całym świecie od dawna zjawisko rozproszenia odpowiedzialności. Wiosną 1964 r. w Nowym Jorku doszło do podobnej tragedii. Przy drzwiach własnego mieszkania została zamordowana Kitty Genovese. I tam też nie było tak, jak na początku pisały media: że nikt nie reagował. Ktoś przecież krzyczał z okna na napastnika, a potem, kiedy Kitty już doczołgała się do drzwi swojego mieszkania i tam dogorywała, zeszła do niej jedna z sąsiadek i razem z nią czekała, aż przyjedzie karetka. To było bardzo odważne, bo przecież nie wiedziała, czy napastnik nie wróci. Wezwano też policję. Ale ludzie wciąż nie wiedzieli, co się dzieje. Większość uważała, że to była jakaś sprzeczka, może kłótnia rodzinna? Nikt nie skojarzył, że napastnik dźga Kitty nożem.
A ci, których tam nie było i o tragedii dowiedzieli się później, krzyczeli: nikt nic nie zrobił i dlatego ta dziewczyna umarła.
– A to przecież nie tak. Bardzo łatwo jest oceniać z perspektywy kogoś, kogo tam nie było. Ale proszę sobie wyobrazić, że pani sama wraca nocą. Pusta ulica, widzi pani, że w bramie jest jakieś zamieszanie. Być może ktoś uprawia seks. I prawdopodobnie obie te sytuacje – Kitty i Lizy – zostały tak zinterpretowane przez osoby przechodzące obok. No więc dlaczego miałyby interweniować? Kiedy ktoś zemdleje na chodniku, większość ludzi go mija, nie reaguje. Paradoks polega na tym, że ludzie są mniej skłonni do podejmowania działań pomocowych, gdy wokół są inni. Wychodzą z założenia, że to ci inni coś zrobią i w związku z tym oni już nic nie muszą. A być może w ogóle sytuacja nie wymaga interwencji. I na pewno któryś z sąsiadów zadzwonił po policję albo na pogotowie. Wszystkie badania i obserwacje pokazują jednoznacznie, że im większa liczba świadków sytuacji zagrożenia życia lub zdrowia, tym mniejsza szansa, że ktoś pospieszy z pomocą.
A czy da się to zjawisko przełamać? Zobaczymy coś niepokojącego i uznamy, że musimy zareagować.
– Przełamanie tego schematu jest jak najbardziej możliwe, bo są jednak osoby, które reagują w takich momentach. Nie jest tak, że wszyscy tylko się biernie przyglądają.
Od czego to zależy?
– Jest pewna konstrukcja psychologiczna, która sprawia, że takie osoby mają moralną odwagę, żeby przeciwstawić się złu i reagować w sytuacjach niejednoznacznych. Bo nie boją się kompromitacji ani że zrobią coś nadmiarowo, że może histeryzują. Przyjedzie policja i wlepi im mandat za nieuzasadnione wezwanie. Tacy ludzie myślą: no to przyjedzie po prostu. Są gotowi zaryzykować. Ludzie, którzy ryzykują, różnią się od tych, którzy tego nie robią. Mają wyższy wskaźnik niezależności i przekonanie, że mają wpływ na rzeczywistość. Reagują, bo wiedzą, że ich działanie może przynieść efekt. Mają też gotowość do trwania przy własnych przekonaniach, nawet w sytuacjach, które wymagają sprzeciwu. I poczucie, że różne wydarzenia w życiu zależą od ich osobistych wyborów i decyzji. Widoczna jest u nich także troska o innych, altruizm, empatia i odpowiedzialność społeczna. Te wszystkie cechy powodują, że są gotowi zaryzykować kompromitację czy mandat, jeśli mają poczucie, że być może komuś się dzieje krzywda.
Bo najważniejsze jest dla nich, by zrobić to, co uważają za słuszne?
– Tak.
Czy te osoby, które przez chwilę stały przy bramie na Żurawiej, a potem poszły, poradzą sobie jakoś z poczuciem winy? Bo teraz słyszą, że to przez nie Liza umarła. Były tam i nie zareagowały.
– Powtórzę: bardzo łatwo jest oceniać z perspektywy kanapy. Zupełnie inaczej ta sytuacja wygląda, kiedy się idzie w środku nocy przez miasto i widzi niepokojącą sytuację. A jeśli mnie pani pyta, czy te dziewczyny sobie poradzą z ciężarem, odpowiedź brzmi: nie wiem. Wiem, że będą potrzebowały wsparcia i pomocy. Nikt w takiej sytuacji nie powinien zostać sam. Ma prawo bać się, histeryzować, czuć się niepewnie. Więc ja myślę, że te dziewczyny powinny zostać objęte pomocą psychologiczną. Podobnie jak portierzy z kamienicy, w której doszło do tragedii. Przecież któryś z nich miał tam dyżur i wyszedł rano otworzyć bramę i znalazł nagą dziewczynę. To jest ogromna trauma.
Ja sama potrzebowałam wsparcia i po nie sięgnęłam. W tamten poniedziałek zadzwoniłam do mojego brata. Kiedy z nim rozmawiałam, miałam poczucie, że to jest mężczyzna, który stoi za mną, daje siłę, zwłaszcza że mój brat jest prawnikiem. A potem wróciłam do domu i wrzuciłam zdjęcia z tego wejścia na grupę dla psychologów i psychoterapeutów, do której należę. Napisałam, że potrzebuję wsparcia. Odezwało się kilkaset osób. Pisały, że rozumieją, jakie to jest obciążające i trudne.
Tymczasem nie milkną oskarżycielskie komentarze wobec wszystkich, którzy byli w tamtą tragiczną noc na Żurawiej.
– Poczucie winy jeszcze nikogo nie uczyniło bardziej empatycznym. Poczucie winy tylko bardziej usztywnia. A mechanizmowi rozproszonej odpowiedzialności ulegamy wszyscy w mniejszym lub większym stopniu. Ale też wszyscy możemy go przełamać. Nie jesteśmy skazani na bierność, możemy zareagować. I warto to robić nawet za cenę poczucia, że się wygłupiliśmy, zareagowaliśmy przesadnie. Wyobraźmy sobie, że mamy szalę, a na niej leży z jednej strony kompromitacja, a z drugiej ludzkie życie.
Wybór jest prosty.
– Powinien być prosty. Ale prosto jest oceniać z bezpiecznej kanapy. Inaczej jest w momencie, kiedy musimy zareagować. Na przykład pochylić się nad bezdomnym, który się przewrócił i leży. Może jest nieprzytomny, a może pijany? A może właśnie umiera? Nie wiemy. Ale powinniśmy zareagować. Jest jeszcze jedna ważna rzecz w tej całej sytuacji.
Jaka?
– Ludzie tak bardzo się skupiają na aspekcie seksualnym tej sytuacji, że zapominają, iż gwałt nie jest motywowany pożądaniem seksualnym ani potrzebą seksualnego zaspokojenia. Władza to jest akt przemocy, którego motywami są złość, wściekłość, potrzeba dominacji. Gwałt to nie jest agresywna forma wyrażania potrzeb seksualnych, wręcz przeciwnie, to jest seksualna forma wyrażania agresji. I kolejna rzecz: każda z nas, kobiet, doznała jakiegoś rodzaju przemocy seksualnej.
To jest jeden z naszych największych lęków.
– A my się cały czas skupiamy na tym, co kobiety powinny zrobić, żeby uniknąć gwałtu. Jasne, że należy zachować rozsądek i ostrożność, zapisać się na te wszystkie kursy samoobrony. To daje poczucie sprawczości i kontroli nad swoim ciałem, dobrej kondycji, choćby po to, żeby uciec. Ale weźmy się też za edukację mężczyzn.
Da się ich nauczyć, że nie wolno gwałcić?
– Brzmi absurdalnie, ale właśnie tak. Nie wolno gwałcić, tylko szanować granice drugiego człowieka. To jest nauka, którą należy wpajać od dziecka. Zrobię teraz daleko posunięte uogólnienie, ale kiedy zmuszamy dzieci, żeby pocałowały ciocię, której nie mają ochoty całować, usiadły nielubianemu wujkowi na kolanach, to uczymy je, że ich ciało, ich granice nie są ważne. I potem w sytuacji wszelkich nadużyć seksualnych, czy to w pracy, czy u lekarza, nie potrafią się obronić. Kolejna sprawa, o której często zapominamy: ofiara nie ma obowiązku krzyczeć. I to nie jest tak, że, jak nie krzyczy, to się zgadza. Nie wybiera przecież swojej reakcji.
Często jest zamrożona.
– Tak, to jest fizjologia. Kora mózgowa odpowiadająca za myślenie jest wyłączona, reagujemy na poziomie pierwotnym, instynktownym. Może to być ucieczka, agresja czy atak, ale może się też pojawić reakcja zastygnięcia, zamrożenia. W stanie skrajnego przerażenia nie wiesz, jak się zachowasz. To nie jest tak, że sobie możesz postanowić, że gdyby mi się coś takiego przydarzyło, to będę krzyczała i się broniła. Nie wiesz, jak zareaguje twój mózg. Więc to, że ta dziewczyna nie krzyczała, nie jest jej winą. Nie wymagajmy od niej, żeby zachowywała się w odpowiedni sposób. Taki, który pozwoli jej uzasadnić, że rzeczywiście nie chciała tego, co się wydarzyło. To brednia. Ofiara zwykle zastyga jak ten biedny królik, który widząc węża, stara się udawać martwego i ma nadzieję, że może nie zostanie zauważony. I dzięki temu przeżyje. Sprawa Lizy, która została zgwałcona na Żurawiej i pobita tak, że umarła, ma dla mnie bardzo osobisty wymiar.
Jaki?
– Ona miała na imię Lizaweta. Ja mam na imię Elżbieta. To mnie jakoś bardzo uderzyło w tej historii. I to naprawdę mogłam być ja. Co prawda nie wracam z pracy o tak późnej porze, ale mogłam wychodzić z tego budynku po pracy w gabinecie o godzinie 22:00 i po prostu źle trafić. To mogłam być ja.
Elżbieta Grabarczyk-Ponimasz – psycholog, terapeutka uzależnień, mediatorka.