Chciałbym, aby śmierć Nawalnego była iskrą, która rozpali Rosję. Problem w tym, że Rosja jest zbyt wielka i zbyt lodowana, by pojedyncza śmierć zrobiła jakąkolwiek różnicę. Obawiam się, że na krótką metę zamęczenie opozycjonisty pomoże reżimowi.
Historia Nawalnego to kronika zapowiedzianej śmierci. Opozycjonista, który rzucił wyzwanie Putinowi, raz był już w zasadzie martwy. Uratowany niemal cudem i podleczony w Niemczech po nieudanej próbie otrucia nowiczokiem przez FSB, zdecydował się wrócić do Rosji. Można wręcz powiedzieć, że umarł co najmniej dwa razy. Jego los został bowiem przypieczętowany w styczniu 2021 r., kiedy aresztowano go na lotnisku w Moskwie po powrocie z Niemiec.
Postanowił walczyć do końca, wychodząc z pewnie słusznego założenia, że Putina można pokonać tylko będąc w Rosji. Z punktu widzenia człowieka, męża czy ojca – popełnił błąd, bo życie człowieka jest największą wartością. Z punktu widzenia męża stanu – odniósł zwycięstwo, tyle że pośmiertne i mocno symboliczne.
Nawalny był lepszą twarzą Rosji – długo dawał nam nadzieję, że w tym strasznym kraju cokolwiek może się zmienić. Pozostawał niezłomny, choć rosyjskie władze wszczynały wobec niego kolejne sprawy karne, a kapturowe sądy wydawały kolejne to wyroki. Łącznie na ponad 30 lat pozbawienia wolności. Opozycjonista był przenoszony z łagru do łagru, stan jego zdrowia systematycznie się pogarszał, więc tylko kwestią czasu było, kiedy świat dowie się o jego śmierci. W tym sensie Nawalny nie umarł, został po prostu zamęczony na śmierć w kolonii karnej w Jamalsko-Nienieckim Okręgu Autonomicznym. Tyle tylko, że w Rosji śmierć człowieka, nawet wielkiego, znaczy dużo mniej niż na Zachodzie. W Rosji człowiek ginący nagłą śmiercią to zjawisko powszednie. Na polach Donbasu Imperium straciło przecież setki tysięcy żołnierzy. Tymczasem setki tysięcy – jeśli nie miliony – ich żon, dzieci i matek nie zrobiły w zasadzie nic, by reżim z tego rozliczyć.
Nie wiadomo, jakie były kalkulacje Putina. Dyktator najwyraźniej doszedł jednak do wniosku, że martwy Nawalny jest dla niego lepszy niż żywy. Nawet z łagru, przy pomocy swych przebywających na wolności ludzi opozycjonista był w stanie apelować do sumień Rosjan, organizować demonstracje, punktować hipokryzje. Jego konta o w mediach społecznościowych stały się ostatnim punktem mentalnego oporu. Nawalny, nawet w kajdanach, dawał nadzieję, że może zdarzyć się cud. Niestety w Rosji Putina cuda się nie zdarzają, a wszystko, co się dzieje, podporządkowane jest jednemu celowi – konsolidacji władzy.
Putin znany jest z tego, że nie wybacza swym krytykom – ktokolwiek rzuci mu wyzwanie, wcześniej czy później zostaje zamordowany. Tak było z Anną Politkowską, Borisem Niemcowem, Aleksandrem Litwinienką, czy Jewgienijem Prigożynem i oligarchami oraz dowódcami, którzy choćby śmieli powątpiewać w przywództwo Władimira Władimirowicza. W kraju tak despotycznym jak Rosja, gdzie nie ma wolnych mediów, a opinia publiczna jest – delikatnie mówiąc – bezwolna, człowieka można zabić na tysiąc różnych sposobów. Zawsze przecież może spaść jakiś samolot, ktoś może wypaść z okna albo umrzeć z powodu tajemniczej choroby…
Jest jeszcze jeden ważny aspekt całej sprawy. Wydając wyrok śmierci na Nawalnego, Putin po raz kolejny ostrzegł swych krytyków. Sygnał jest jasny: dopadnę was, jeśli wystąpicie przeciwko mnie. Nie ukryjecie się!
Władza w Rosji zawsze opierała się na strachu, więc zamęczenie opozycjonisty sparaliżuje przynajmniej na jakiś czas tych, którzy mogliby się przeciwstawić Putinowi i wojnie. O ile jednak da się zabić człowieka, nie można zgładzić idei. Tymczasem Aleksiej Nawalny już za życia stał się symbolem oporu przeciw Kremlowi, a po śmierci siła tego symbolu będzie rosła. Mam nadzieję, że stanie się on wzorem dla kolejnych pokoleń Rosjan. Ideą, do której odwołać będzie mógł się jakiś nowy Nawalny. Obawiam się jednak, że taki jeszcze się nie narodził. Nawet gdyby Putin jutro wyleciał z okna i zginął tak nagle, jak jego przeciwnicy, Rosja pozostanie śmiertelnym zagrożeniem dla świata.