– Kino to światło, chcę oświetlać z pomocą filmów zaciemnione obszary rzeczywistości – mówi 88-letni reżyser Ken Loach. Jego poruszający „The Old Oak” od 10 maja w kinach.

Umówmy się: takie filmy nie są dzisiaj w cenie. Ken Loach portretuje bohaterów, którzy nie są cyniczni ani przebiegli, kierują się odruchami serca, wierzą w te najprostsze wartości, choćby w to, że wszyscy jesteśmy równi. Taki jest TJ Ballantyne (Dave Turner, odkryty przez Loacha naturszczyk, gra już w trzecim jego filmie), właściciel tytułowej knajpy, w której co wieczór spotykają się mieszkańcy zapyziałego miasteczka na północy Anglii.

Innych rozrywek tu nie ma, to miejsce zapomniane przez wszystkich. Turyści nie mają tu czego szukać, rząd nie pomaga, choć ta górnicza okolica jeszcze w latach 70. dobrze prosperowała. Teraz zostały z tego tylko wspomnienia – dzieci są tu niedożywione, a dorośli noszą dziurawe ubrania.

Trochę więc trudno się dziwić, że gdy do miasteczka przyjeżdża autobus pełen syryjskich uchodźców, lokalsi zamiast chlebem i solą witają ich wyzwiskami i kamieniami. Mają dość swoich problemów, żeby jeszcze zajmować się sprawami przyjezdnych. A gdy nagle do nieproszonych gości zaczynają napływać paczki wypełnione jedzeniem i ciuchami, w Anglikach rodzi się złość. Im nikt nigdy niczego nie dał, a muzułmanom, którzy nie chodzą nawet z nimi do knajpy, należy się od razu wszystko, i to za darmo? Ten konflikt napędza coś więcej niż uprzedzenia i rasizm. Loach pokazuje, że powodem może być zwyczajna zazdrość.

Z twórcą rozmawiamy na festiwalu w Cannes w grupce dziennikarzy. Mówię reżyserowi, że mechanizmy, które pokazał na ekranie, obserwujemy właśnie w Polsce, gdzie część osób buntuje się przeciwko zapomogom dla zmagających się z wojną Ukraińców. – Macie ten sam problem, co my w Wielkiej Brytanii: sytuację ludzi pokrzywdzonych wojną wykorzystują do swoich celów populistyczni politycy. Oni próbują tymi ludźmi straszyć i mówić, że to przez nich cierpimy biedę, bo imigranci przyjechali do Europy zabrać nam pracę, kobiety, przywileje. Niestety, takie słowa padają na podatny grunt, bo zawsze łatwiej winić słabszych i im przypisywać odpowiedzialność za wszystkie nieszczęścia, niż upominać się o swoje u tych silniejszych – mówi mi Loach.

Co zarzuca prawicowym politykom? – Chodzi im zawsze o to samo: chcą promować wielki biznes i robią to kosztem najuboższych ludzi z klasy robotniczej. Jedyne, co się zmieniło, to to, że ludzie, którzy jeszcze jakiś czas temu deklarowali się jako centrolewicowi, dziś stali się prawicowi. W Wielkiej Brytanii zachodzi ten sam proces, który nastąpił w Ameryce, gdzie republikanie i demokraci właściwie zamienili się wartościami. Świetnym tego przykładem jest Keir Starmer, lider Partii Pracy. Przecież to prawicowiec, któremu nie ufam, bo jednego dnia mówi coś, czemu następnego dnia zaprzecza. Nie jest wierny swoim poglądom. Wcześniej liderem był Jeremy Corbyn, który powiedział, że korporacje nie będą zarabiać na służbie zdrowia, edukacji i transporcie, a także obiecał, że Wielka Brytania uzna Palestynę jako państwo. To konserwatyści go zniszczyli. Dziś nie ma miejsca dla ludzi opowiadających się za prawami człowieka. Dlatego uważam, że jesteśmy w najgorszym miejscu od lat – mówi nam Loach.

Niemal 88-letni reżyser jest bacznym obserwatorem rzeczywistości, a mimo ogromnych sukcesów (zdobył dwie Złote Palmy w Cannes i wiele prestiżowych nagród na innych ważnych festiwalach) nigdy nie odwrócił kamery od ludzi, którzy są na najniższych szczeblach drabiny społecznej. „The Old Oak” jest ukoronowaniem jego nieformalnej trylogii o północy Anglii (należą do niej też „Ja, Daniel Blake” i „Nie ma nas w domu”), w której pokazywał, że istnieje tam zjawisko tzw. białych śmieci – Brytyjczyków o białym kolorze skóry, którzy żyją w takiej samej nędzy jak najbiedniejsi imigranci.

W filmie twórca też stawia znak równości między autochtonami i Syryjczykami. – Tak pan to widzi? – pytamy Loacha. – Nie chodzi o to, co ja widzę, tylko jak jest w rzeczywistości. Kręciłem w miejscu, do którego naprawdę przyjechali Syryjczycy. W kilku turach w 2016 i 2017 r. Na początku doświadczali rasizmu. Ale z biegiem czasu lokalna społeczność dostrzegła, że więcej ich łączy, niż dzieli. Uważam, że to piękne, iż mimo starań polityków, którzy robią, co mogą, żebyśmy zauważali różnice między nami, ludzie i tak są w stanie dostrzec łączące nas podobieństwa – odpowiada Loach.

Ekranowych Syryjczyków zagrali naturszczycy, którzy mieli za sobą doświadczenie tułaczki z Bliskiego Wschodu do Wielkiej Brytanii. Loach mówi, że nasycił film ich doświadczeniami z czasu trudnej adaptacji – choćby tym, jak nawet wykształconym przyjezdnym, znającym angielski, trudno jest się skomunikować z otoczeniem, które posługuje się specyficznym dialektem. Ważne są też różnice w podejściu do alkoholu – miejscowi nie wyobrażają sobie wieczoru bez piwa w pubie, a muzułmańscy przyjezdni trunków nie dotykają.

– Zależało mi, żeby podkreślić, że tym, co łączy tych ludzi, jest wspólne doświadczanie biedy i zapomnienia. Przyjezdni przybywają z niczym, a autochtoni też nic nie mają. Syryjczycy wspominają, na jakim poziomie żyli w swojej ojczyźnie, a brytyjscy górnicy – czasy sprzed Margaret Thatcher, która konsekwentnie zwalczała związki zawodowe. Wyniszczyła wszystkie, aż zostali tylko górnicy, którzy byli najsilniejsi. Ale im też dała radę. Od czasu jej rządów nikt się tymi ludźmi nie zainteresował. Nikt w ich okolicy nie poczynił żadnych inwestycji, a wartość ich nieruchomości z roku na rok leci na łeb na szyję. Sprzedają swoje domy po zaniżonych cenach i uciekają, gdzie tylko się da. Trudno tam już spotkać młodych ludzi, bo ci od dawna szukają miejsca w większych ośrodkach. To naprawdę smutny widok – opowiada Loach.

Reżyser po raz kolejny upomina się o tych, którzy w jego kraju są przezroczyści. Zapomnieli o nich: rządy, aktywiści, rynek. A Loach czuje się w obowiązku być ich adwokatem, chce, żeby zaistnieli, chociaż na ekranie kina, żeby nie byli kompletnie niewidzialni. Robi kino z misją, ale choć jego film powstał w słusznej sprawie, nie brakuje w nim tego, z czego reżyser zasłynął: emocji, napięć, przemiany bohaterów, którzy w końcu odkrywają, co jest słuszne, a co nie. Jest w tym pewna naiwność, ale Loach operuje nią tak, że trudno jego wizję odrzucić. Chce się za nią pójść i – być może – odzyskać wiarę w proste wartości.

– Jedyni ludzie, którzy przyjeżdżają do miasteczek takich, jak to pokazane w filmie, to ci przynoszący problemy: kryminaliści albo uzależnieni od narkotyków. I nagle do tych ludzi nieufnych wobec przyjezdnych przyjechali ci, którzy doświadczyli tortur i stracili krewnych. Rasizm jest w pewien sposób naturalną reakcją, bo np. w szkole syryjskie dzieci, które słabo mówią po angielsku, utrudniają naukę dzieciom brytyjskim. A ich rodzice kierują swoją złość przeciwko imigrantom, a nie państwu, które kompletnie nie poradziło sobie z asymilacją przyjezdnych. Kryzys przeżywała też służba zdrowia, bo ci wycieńczeni tułaczką z Bliskiego Wschodu ludzie mieli mnóstwo różnego rodzaju dolegliwości – opowiada reżyser.

Siłą kina Kena Loacha jest bez wątpienia to, że nie pozwala swoim bohaterom poczuć się jak ofiary. Jest zbyt bystrym obserwatorem rzeczywistości, żeby nie zauważyć, że często tam, gdzie warunki do życia stają się nieznośne, nie pojawiają się lament, łzy ani przyzywanie Boga, tylko nieufność, wrogość, furia. Syryjczycy pokazani są z godnością, a Anglicy jako ludzie gotowi wytrzymać wiele, a przy tym wściekli, że ich ojczyzna pokazała im środkowy palec. I nieufni, gdy ktoś mówi im, że na pewno da się jakoś poprawić ich sytuację. Zbyt wielu ich wcześniej wykiwało.

Nieufność wobec systemu Ken Loach ma zakodowaną od małego. Jest synem pracownika fabryki, który dzień w dzień dojeżdżał godzinę do pracy. A gdy przeszedł na emeryturę i wydawało się, że wreszcie nadszedł czas, który może spożytkować dla siebie, los okrutnie z niego zadrwił. Umarł po odebraniu z funduszu emerytalnego kwoty 46 funtów. Nikt o nim nie pamięta – nie ma żadnej upamiętniającej go tablicy ani innej formy honorującej jego życie, które oddał fabryce.

– Od lat robi pan filmy, które mają zwracać uwagę na takich niewidzialnych ludzi. Jednak pańscy młodsi koledzy po fachu wolą wykorzystywać kino do dostarczania ludziom rozrywki. Jak pan się z tym czuje? – pytam Kena Loacha. – Cóż, to ich sprawa – odpowiada. – To tylko jakaś forma wyrażania siebie i ważnych dla nas rzeczy. Nie każdy musi czuć się odpowiedzialny za pokrzywdzonych, a przynajmniej nie każdy reżyser. Kino to światło – światło, które pada na celuloid i zapisuje w nim ruchomy obraz. Nie każdemu musi przecież zależeć, żeby to światło kogoś oświecało. Mnie akurat na tym zależy – chcę oświetlać z pomocą filmów zaciemnione obszary rzeczywistości – dodaje.

– Jak dziś wygląda sytuacja w miasteczku Murton, gdzie pan kręcił? Czy Syryjczycy się integrują? – pytamy Kena Loacha. – Jest zdecydowanie lepiej. Z prostego powodu: syryjskie dzieci nauczyły się w szkole dobrze władać angielskim, a integracja zawsze odbywa się poprzez najmłodsze pokolenie. Syryjskie dzieci zaczynają się przyjaźnić z brytyjskimi, odwiedzać w domach, uczą się tolerancji i powoli przekazują ją rodzicom. Często są też tłumaczami dla rodziców, którym znacznie trudniej przyswoić język. Idzie w dobrą stronę – cieszy się Loach.

– Jaki będzie pana kolejny film? – pytamy na koniec. – Na Boga, ja mam 90 lat! W tym wieku nie kręci się już filmów! – kokietuje reżyser. – Powiem wam prawdę. Nie chodzi o to, że nie mam pomysłu na kolejny projekt, tylko o to, że moja żona jest na mnie naprawdę zła o to, że znikam na kilka miesięcy, żeby kręcić kolejny film, a nie spędzam czasu z nią. Chyba będę musiał teraz poświęcić jej więcej czasu, bo uzna, że jestem wredny, jeśli powiem, że kolejny rok chcę spędzić bez jej towarzystwa – kończy Ken Loach.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version