Jeżeli Palestyńczyk w strefie wojskowej odmawiał wykonania rozkazów, często kończyło się to dla niego śmiercią. Ale w jaki sposób otwarcie ognia do starca, który chciał po prostu nakarmić swoją rodzinę, przyczyniłoby się do bezpieczeństwa Izraela? — pisze w swojej książce Amichai „Ami” Ayalon, były generał w izraelskiej armii i szef agencji wywiadowczej Szin Bet.
Podczas walk dowodziłem bazą morską w Aszdodzie i odpowiadałem za operacje desantowe w Bejrucie i innych miejscach. Pomogłem zablokować starożytne fenickie porty w Libanie. Wykonywałem rozkazy ostrzału wyznaczonych celów, jak zrobiłby to każdy oficer. Nie dało się obliczyć, ilu przypadkowych ludzi, którzy nie brali udziału w walce, zginęło lub zostało rannych w wyniku tych ataków, a poza tym byłem tam, żeby walczyć, a nie filozofować. Czy nie dowiedziałem się właśnie podczas kursu o Clausewitzu, że jako dowódca dążący do taktycznych zwycięstw przyczyniam się do strategicznego celu, jakim jest pokój? Poza tym, w przeciwieństwie do terrorystów, nie atakowaliśmy ludności cywilnej z „premedytacją”.
Mój pierwszy wgląd w prawdziwą naturę naszego konfliktu z Palestyńczykami – można powiedzieć, moje pierwsze doświadczenie ze „sprzedawcą Fanty” – miałem u wybrzeży Izraela, na północ od „zielonej linii” oddzielającej je od Gazy. Kiedy sytuacja na froncie libańskim się uspokoiła, zostałem przeniesiony na odcinek morski rozciągający się od miasta Hadera, położonego między Hajfą a Tel Awiwem, do granicy egipskiej. W latach 1982–1985 moim zadaniem była ochrona granic Izraela przed przemytnikami i terrorystami.
Człowiek jakby z powieści
Ze swojej bazy w Aszdodzie zapobiegałem ich przenikaniu i atakom, monitorując zamknięty obszar wojskowy za Strefą Gazy. Łagodne, płaskie wybrzeże Gazy nie zapewnia naturalnej głębokiej przystani ani ochrony przed wiatrami. Oznacza to, że rybacy często muszą zarzucać sieci daleko od brzegu, aby uniknąć fal i prądów. Pewnego dnia podczas patrolu natknęliśmy się na starszego mężczyznę w rozklekotanej łodzi płynącej w stronę izraelskiego miasta Aszkelon. Skierowałem okręt w jego stronę, aby zablokować mu drogę, a moi ludzie oddali ostrzegawcze strzały w powietrze, ale on nie zmienił kursu. Strzeliliśmy ponownie. W dalszym ciągu nas ignorował. Odbiłem na południe, tak że nasz kuter patrolowy znalazł się po jego prawej burcie, wystarczająco blisko, abym mógł zobaczyć muskularne ramiona starca i skórę pociemniałą od słońca niczym u Santiaga ze „Starego człowieka i morza” Hemingwaya. Ponieważ, niestety, nikt z nas nie mówił po arabsku, mogliśmy jedynie gestem kazać mu zawrócić.
„La” – powiedział. Nie. Nie potrzebowałem tłumacza, było jasne, że się nie ruszy.
Jeden z moich ludzi uniósł broń, aby dać mu do zrozumienia, że otworzymy ogień, jeśli nie wróci do Gazy.
Starzec z nagą piersią rozłożył szeroko ramiona, a jego grafitowe oczy wyrażały stanowczość. „Proszę bardzo” – chciał powiedzieć tym gestem, jakby nie miał nic do stracenia.
Jeżeli Palestyńczyk w strefie wojskowej odmawiał wykonania rozkazów, często kończyło się to dla niego śmiercią. Ale w jaki sposób otwarcie ognia do starca, który chciał po prostu nakarmić swoją rodzinę, przyczyniłoby się do bezpieczeństwa Izraela?
Poszedłem na dziób przemyśleć sytuację, a kiedy wróciłem, moi ludzie czekali, żeby zobaczyć, co zrobię.
„Do cholery” – pamiętam, jak mamrotałem do siebie – po prostu obróć tę łódkę!
Zarzucił sieć, nic sobie z nas nie robiąc. Raful Eitan zawsze powtarzał, że izraelscy żołnierze szturmowali pozycje wroga, ponieważ bardziej bali się swoich towarzyszy niż wrogów, a ja przez chwilę obawiałem się, że okażę słabość przed podkomendnymi, dając się przechytrzyć bezzębnemu rybakowi. Ale zabić człowieka tylko po to, żeby pokazać, kto tu rządzi? Czy to uczyniłoby mnie silniejszym, czy słabszym od starca?
Odwróciłem się do moich ludzi i powiedziałem: „Spadamy stąd”.
Iskry, które rozpalają wojny
Niedługo po tym wydarzeniu, w 1987 r., wybuchła pierwsza intifada.
Żołnierz Sił Obronnych Izraela w Gazie stracił kontrolę nad swoją ciężarówką, wypadł z drogi w obozie dla uchodźców w Dżabalii, wjechał w tłum i zabił czterech Palestyńczyków. Powstanie, które wybuchło w odpowiedzi na ten tragiczny wypadek, zaskoczyło mnie trochę jak wojna Jom Kippur, ponieważ wydawało się czymś zupełnie nieoczekiwanym. Po krótkiej kadencji dowódcy eskadry okrętów rakietowych zostałem generałem brygady i dowódcą marynarki na północy kraju. W czasie rejsu okrętem operacyjnym Dowództwa Północy, zdębiałem, słysząc, jak generał Dan Szomron, nowy szef sztabu Sił Obronnych Izraela, mówił, że intifada to masowe powstanie, a nie coś, co wojsko może stłumić kulami. Podobnie jak strażacy, których jest zbyt mało do walki z pożarem lasu, armia mogła jedynie próbować powstrzymać płomienie. Uporanie się z pierwotną przyczyną należało do polityków.
Nie przywykłem do słuchania takiego defetyzmu. Mniej zdziwiło mnie, gdy minister obrony Rabin rozkazał żołnierzom bić Palestyńczyków, by zmusić ich do uległości. Inny generał, Rechawam „Gandhi” Ze’ewi, nazwał Palestyńczyków „wszami”. Czytałem o łamaniu kości i innych brutalnych czynach, które tylko głębiej wciągały nas w konflikt. W „Haarec” dziennikarz Ari Shavit opisał „obóz dla internowanych na plaży w Gazie” z kilkunastoma wieżami strażniczymi, z którego nocą dochodziły „przerażające krzyki”, gdy agenci Szin Bet próbowali „złamać kilku młodych ludzi w pokoju przesłuchań”.
Przed laty, kiedy dowodziłem bazą w Aszdodzie, spędzałem czas na nabrzeżu w Gazie, poznając rybaków. Piliśmy kawę w kafejce nieopodal portu i próbowałem – po hebrajsku, bo wielu z nich władało tym językiem – tłumaczyć nasze rozkazy ludziom, których przodkowie łowili w tych wodach od epoki żelaza.
Ich uśmiechy i humus wzbudziły we mnie przekonanie o pogodzeniu się Palestyńczyków z nami. Myślałem, że rozumieją nasze starania w tej niespokojnej okolicy. W przeciwieństwie do Francuzów w Algierii nie byliśmy kolonistami; wyzwalaliśmy ziemię, która należała do nas od starożytności. Wobec Palestyńczyków zachowywaliśmy się jak „oświeceni zdobywcy”. Zbudowaliśmy dla nich uniwersytety i drogi oraz wprowadziliśmy nowoczesne rolnictwo.
Moje przekonanie, że do przemocy popycha Palestyńczyków bieda, a nie patriotyzm można uznać za doskonały przykład kolonialnego myślenia życzeniowego. Uważałem, że gdyby tylko udało się nam wspomóc ich gospodarkę, poddaliby się naszym rządom i ostatecznie dążyliby do pokoju na naszych warunkach.
Wzrok pewnego chłopca
Pewnego dnia na początku 1988 r., kiedy byłem zastępcą szefa marynarki wojennej, wraz z kierowcą i moim starym dobrym AK-47 wyruszyłem w nieopancerzonym jeepie na spotkanie z grupą rybaków. Wyjechaliśmy około południa. Z bazy marynarki wojennej w Erez wybraliśmy trasę rozciągającą się po obu stronach „zielonej linii” między Gazą a Izraelem, która miała nas doprowadzić do portu. Zjechaliśmy z głównej drogi należącej do osiedla, oddzielonej od Palestyńczyków drutem żyletkowym i wysokimi po szyję stertami worków z piaskiem, i skręciliśmy w dwupasmową pełną dziur szosę w kierunku obozu uchodźców Sha’ati.
Kiedy do niego wjechaliśmy, poinstruowałem kierowcę, jak dotrzeć do miejsca spotkania w porcie. W powietrzu unosił się dym z palonych śmieci. Od rudery do rudery ciągnęły się nielegalne kable elektryczne, a przed popadającą w ruinę szkołą UNRWA stały kałuże ścieków. Nagle nasz samochód ze wszystkich stron otoczył tłum ludzi. Znajdowali się wśród nich starzy mężczyźni na wozach ciągnionych przez osły, ale przeważały kobiety i dzieci na rowerach.
Ta ludzka bariera była pierwszą oznaką, że muszę przełożyć rozmowę z rybakami na inną okazję. Potem dostaliśmy znacznie silniejszy sygnał, grad żużlowych pustaków z budynków po obu stronach. Spadające kawałki gruzu odbijały się od dachu jeepa. Niedaleko stąd Samson zburzył świątynię Dagona, a mi groziło ukamienowanie przez dzieci i babcie. Jeden koktajl Mołotowa i samochód stałby się naszym stosem pogrzebowym.
Nigdy nie zapomnę oczu chłopca, najwyżej piętnastoletniego, wpatrującego się we mnie z nienawiścią. Jego spojrzenie, które odebrałem jak wypowiedzenie wojny, uderzyło mnie mocniej niż odłamek na Zielonej Wyspie. Ponieważ nie mogliśmy wycofać się w wąską uliczkę, powiedziałem kierowcy, żeby ruszył przez grad kamieni.
Dopiero późnym wieczorem miałem czas na refleksję nad tym, co się wydarzyło. Dwadzieścia lat po doświadczeniu Meira Shaleva ze sprzedawcą fanty na Zachodnim Brzegu, zobaczyłem siebie oczami tego dzieciaka. W kibucu wychowywano mnie w nienawiści do ciemiężyciela i nauczono cenić ponad wszystko ludzką godność i wolność, i zgodnie z tymi wartościami musiałem przyznać rację chłopakowi z obozu: byłem nienawistnym okupantem i prześladowcą milionów Palestyńczyków, którzy pragnęli niezależności politycznej.
Kim jestem? Zacząłem pytać. Miałem we krwi Machabeuszy, podobnie jak Masadę i te słowa z naszej Deklaracji Niepodległości: „Ziemia izraelska stanowi kolebkę Narodu Żydowskiego. Tutaj ukształtowała się jego tożsamość duchowa, religijna i polityczna”.
Ale jak to pogodzić z nienawiścią w oczach chłopca? Nadal nie wiedziałem.
Fragment książki „Bratobójczy ogień. Jak Izrael stał się swoim własnym wrogiem i czy jest nadzieja na przyszłość” Ami Ayalon wydanej przez Wydawnictwo Filia. Tytuł, lead i skróty od redakcji „Newsweeka”. Książkę można kupić tutaj.
Okładka książki „Bratobójczy ogień. Jak Izrael stał się swoim własnym wrogiem i czy jest nadzieja na przyszłość”.