– Z zaciśniętymi zębami wędrowaliśmy ku dorosłości, nie zauważając po drodze, jak wiele tracimy. Te zaciśnięte zęby odzywają się dziś w postaci zaburzeń. Przecież nasze pokolenie masowo choruje na migrenę, ma problemy z żołądkiem, układem autoimmunologicznym. Emocje trzymane latami rozsadzają organizm – terapeutka Joanna Flis opowiada, jakimi rodzicami, pracownikami, kochankami są dzisiejsi 30-40-latkowie.

Joanna Flis: Zdecydowanie za często. Mamy ogromną skłonność do samoobwiniania.

– Najczęściej ludzie z pokolenia, które wychowało się na przełomie lat 80. i 90. Mają 30-40 lat.

Długo pracowałam z osobami z cechami syndromów dorosłych dzieci alkoholików i dzieci domów dysfunkcyjnych. Gdy zaproponowano mi napisanie poradnika właśnie dla tej grupy, postanowiłam użyć optyki syndromu DDD, aby przyjrzeć się problemom, jakie mają przeciętni Polacy między 30. a 50. rokiem życia: moi pacjenci, znajomi, ale i ja sama. Część osób, która wychowywała się w „wystarczająco dobrych domach”, doświadcza cech tego syndromu, ponieważ środowisko wychowawcze lat 80. i 90. było w dużym stopniu dysfunkcyjne: niedojrzałość emocjonalna rodziców, warunkowa miłość, która zależała od spełniania często wygórowanych oczekiwań wobec dzieci, opresyjny system szkolny, który dawał nam przede wszystkim lekcję posłuszeństwa, bezradności, a w konsekwencji bierności w dorosłym życiu.

– Problemy z radzeniem sobie ze stresem, kłopoty w relacjach, układaniem życiowych priorytetów, poczuciem osamotnienia i stałego zagrożenia. Książką „Co ze mną nie tak?” chciałam dać ludziom język do rozmowy o tym wspólnym doświadczeniu, pokazać, jak przeszłość rzutuje na teraźniejszość.

– Ci, którzy załapali się jeszcze na lata 80. i komunizm, uczyli się konformizmu i bierności. Widzieli dorosłych, którzy są bezradni i nieufni. Przekonywano ich, że „pokorne ciele dwie matki ssie”, a „dzieci i ryby głosu nie mają”. Jestem z rocznika 1984 i całe dzieciństwo słyszałam, że z nauczycielem nie wolno dyskutować. Tymczasem w ciągu paru lat atmosfera się zmieniła. W latach 90. okazało się, że mamy brać udział w wyścigu szczurów, że chcieć to móc, że nagle liczą się asertywność, kreatywność. I jak to pogodzić?

– Tak. Nauczyliśmy się relatywizmu moralnego. Że to, jak w życiu postępujemy, nie zależy od naszego systemu wartości, potrzeb, lecz od „klimatu”, w jakim przychodzi nam żyć. Bardzo często słyszę od dorosłych ludzi, że w relacji z przełożonym nie wypowiadają własnego zdania, bo boją się stracić pracę. Mają zakodowane, że posiadanie własnych poglądów im zagraża. Nie zdają sobie sprawy, że to echo doświadczenia wczesnodziecięcego, szkolnego.

– Do końca nie wiedzieli, co to znaczy być rodzicem, uczyli się tego od własnych rodziców straumatyzowanych wojną, skoncentrowanych na tym, aby przetrwać. To w dużym stopniu byli dorośli tylko przebrani za dojrzałych. Dojrzałość zasadza się na poczuciu sprawczości, prawie do decydowania o własnym życiu, poglądach, zgodzie na to, żeby je ujawniać, czyli asertywności. Nasi rodzice w tamtym systemie de facto nie mieli szansy tego doświadczyć.

Podstawowym sposobem na radzenie sobie z frustracjami było wtedy sięganie po alkohol. Autorytet rodzicielski wielu mylił się z władzą, stąd tak częste i bezrefleksyjnie sięganie po kary cielesne, zmuszanie dzieci do jedzenia. Nieważne, czy dziecko było głodne, miało zjeść do końca, bo tak powiedział rodzic. A z nim się nie dyskutuje. Bycie rodzicem oznaczało po prostu posiadanie władzy nad dzieckiem. Myślę, że pokolenie naszych rodziców było wychowane do tego, by nie czuć. Zupełnie to nie dziwi, bo oni sami byli wychowani przez rodziców, którzy przeżyli wojnę, a więc byli nauczeni twardości, bo trzeba wytrzymać. Ktoś, kto jest wychowany do tego, by nie czuć, potem boi się czucia. Nawet tego, które jest najprzyjemniejsze, bo czucie oznacza brak kontroli, zagrożenie. Z tego powodu nasi rodzice mieli ogromny problem, aby wspierać nas emocjonalnie. Często słysząc o nieprzyjemnych emocjach dzieci, mówili: nie histeryzuj. To było pokolenie, które unieważniało doświadczanie smutku, lęku, strachu, nawet radości. Z tego powodu my też byliśmy wychowywani na „dzielne dzieci”.

– Z jednej strony dzielność jest aprobowana społecznie, fajnie dawać sobie radę w różnych okolicznościach. Ale dzielność oznacza jakieś oddzielanie się od własnych emocji. Dzielne dziecko w naszym pokoleniu szło do dentysty i nie było mowy o znieczuleniu, ale też o płaczu, kiedy nas bolało. Nie smakowało nam mleko z kożuchem w szkolnej stołówce, ale wypijaliśmy je, bo panicznie baliśmy się odmówić. Dzielność oznaczała – zignoruj to, co czujesz, co podpowiada ci intuicja. I jako dorośli też tak często postępujemy.

– Bo zapracowani rodzice nie mieli czasu. Przejmowaliśmy w domu ich rolę, gotując, sprzątając, opiekując się rodzeństwem. Wspaniale sobie radziliśmy bez obecności starszych. Rodzice byli nieobecni, bo próbowali najpierw radzić sobie w komunie, kiedy wszystkiego brakowało. A po okresie transformacji bardzo wielu doświadczyło biedy, bezrobocia.

Pochodzę z małej miejscowości, pamiętam doskonale wiązanie końca z końcem rodziców moich przyjaciół. To byli rodzice, którzy potrzebowali dzieci, które nie potrzebowały rodziców. Dzisiejsi 40-latkowie opowiadają w gabinecie, że nikt im nie zadawał pytania, czego chcą, co i jak czują. Najczęściej słyszeli, że mają zacisnąć zęby i przetrwać.

– Stawiono wymagania ponad naszą siłę. To odebrało nam szansę na bycie spontanicznym, odkrywanie siebie, przeżywanie własnej słabości. Każda próba bycia dorosłym w dzieciństwie jest bardzo kosztowna dla młodej psychiki. Z zaciśniętymi zębami wędrowaliśmy ku dorosłości, nie zauważając po drodze, jak wiele tracimy. W gabinecie widzę masę dorosłych ludzi, którzy nadal nie potrafią się rozluźnić, boją się stanu nicnierobienia, spoczynku, braku mobilizacji. Duża część z nas latami cierpi i dopiero choroba fizyczna to przerywa. Inni rozluźniają się, pijąc alkohol, zażywając leki benzodiazepinowe czy kupując ogromne ilości niepotrzebnych rzeczy. Te zaciśnięte zęby odzywają się w postaci zaburzeń lękowych, psychosomatycznych. Przecież nasze pokolenie jest tym, które masowo choruje na migrenę, ma problemy z żołądkiem, układem autoimmunologicznym. Emocje trzymane latami rozsadzają organizm. Dopiero teraz uczymy się prosić o pomoc i rozmawiać o naszych słabościach.

– I powód do wstydu. Powszechnie ośmieszali nas zarówno nauczyciele, jak i rodzice. Ile razy słyszałam w gabinecie, że przyznawanie się do błędu albo proszenie o pomoc jest ponad siły moich pacjentów. To efekt wdrukowanego przeświadczenia, że mamy nie zawracać głowy. Ci, którzy zbyt szybko dorastają, nie mają szansy dojrzeć, kiedy przychodzi na to czas. Próbujemy sobie odrobić dzieciństwo w dorosłym życiu.

– Od pacjentów słyszę: mam już 40 lat, żonę/męża, dzieci, dom, podróżuję, robię te wszystkie rzeczy, które wyobrażam sobie, że sprawią, że będę szczęśliwym człowiekiem. A to nie działa, bo nie wiem, kim tak naprawdę jestem. Nie wiem, czy chciałem tego związku, dzieci, pracy, wszedłem w to wszystko, spełniając czyjś scenariusz na życie.

Robią sobie podsumowania połowy życia i okazuje się, że pomimo pozornych sukcesów nie czują się szczęśliwi, pytają: kim tak naprawdę jestem? A czasem nie pytają, tylko robią wszystko, aby tego swojego rozczarowania nie czuć: uzależniają się, sięgają po doświadczenia ekstremalne, czasem popełniają samobójstwa.

– Jesteśmy pokoleniem pracoholików. Ponieważ nie cenimy swoich granic, mamy niskie poczucie wartości, to w pracy próbujemy zasłużyć na aprobatę szefa. Stąd jesteśmy mało asertywni i podatni na ciągłą gratyfikację. Słyszę od pacjentów, że boją się popełnić najmniejszy błąd, bo strategia perfekcjonizmu jest jednym z najczęstszych sposobów radzenia sobie z niepewnością. Wyobrażamy sobie, że szef musi nas lubić, boimy się go jak dziecko nauczyciela.

Jesteśmy pokoleniem mocno lękowym, boimy się rzeczywistości. Praca dla wielu z nas jest rodzajem ucieczki od żywiołowości życia. Jest bardziej przewidywalna niż partner, wychowanie dzieci… To świetna wymówka, żeby nie konfrontować się z rodziną, emocjami, problemami, których nie potrafimy rozwiązać. Choć nie da się powiedzieć tego o wszystkich, bo również w naszym pokoleniu na drugiej szali pojawia się cała grupa osób o postawie roszczeniowej, ze skłonnością do kombinowania, bo system to coś, co należy wykiwać.

– Zakładamy, że dzieci będą miały wszystko, czego nam brakowało. Zasypujemy więc je przedmiotami i jesteśmy nadopiekuńczy. Ile razy słyszałam: nigdy nie będę taka jak moja matka, ojciec…

– Duża część rodziców się stara i chce, by ich dzieci wiedziały, że kochają je bezwarunkowo. Tyle że zupełnie nie wiedzą, jak to się robi, i mylą nadopiekuńczość oraz brak granic właśnie z ową bezwarunkowością. Dlatego często jesteśmy rodzicami wyręczającymi, ale też kontrolującymi, bo chcemy osiągnąć wyżyny doskonałości. A to strasznie męczy. W gabinecie słyszę, że ludzie poświęcają się rodzicielstwu, inwestują w dzieci czas, energię, a jak to się nie zwraca, są głęboko rozczarowani. Okazuje się, że dziecko nie jest plasteliną, którą da się ugnieść, tylko żyje własnym życiem, że na wiele rzeczy nie mamy wpływu. A jest to też pokolenie dzieci, które mocno się uzależniają, mają kłopoty ze zdrowiem psychicznym. I nas to przeraża: jak to jest możliwe?

– Żyjemy w iluzji, że jak się bardzo postaramy, to zapobiegniemy wszystkim nieszczęściom, porażkom. A one są też elementem życia. Czasem dobrym, zdolnym, pracowitym dzieciom przytrafiają się paskudne rzeczy. Ale rodzice menedżerowie tego nie mają w swoich planach.

– Bardzo zaborczymi, chcemy nad partnerem sprawować kontrolę. Nie jesteśmy gotowi, żeby miał przyjaciół, bo to oznacza lęk, że spędza z kimś innym czas. A my chcemy czuć się w związku maksymalnie bezpieczni i ograniczyć dyskomfort do minimum.

– Lęk przed odrzuceniem jest ogromny. Wierzymy, że należy zasłużyć na miłość na każdym etapie życia. Jesteśmy przewrażliwieni na tym punkcie. Jak partner nie chce seksu dzisiaj, bo nie ma ochoty, albo nie chce wyjść na spacer, to znaczy, że przestał mnie kochać. Miłość utożsamiamy z pełną dostępnością, brakiem własnych granic. W ogóle nie umiemy ze sobą rozmawiać. A prawdziwy dialog zaczyna się dopiero wtedy, kiedy możemy się od siebie czegoś nauczyć. A my raczej walczymy o racje, nie o relacje. Boimy się mieć wątpliwości, być przyłapani na błędzie, więc ta dominacja, kontrola to lęk przed byciem odrzuconym.

Obiecaliśmy sobie, że tak poprowadzimy swoje życie, że będą w nim tylko miłość, pieniądze, przyjemność, satysfakcja, przygody. A po 10-15 latach małżeństwa okazuje się, że relacja to wysiłek, nie tylko romantyzm, wielu z nas na ten wysiłek nie jest gotowych.

– Zapominamy, że rozczarowanie, nienasycenie, niepewność, kryzysy egzystencjalne nie zależą tylko od sytuacji politycznej, zamożności, miejsca, w którym żyjemy. One są wpisane w naturę człowieka.

W związkach oczekiwaliśmy fajerwerków, a tu się nagle okazuje, że jest bezpiecznie, ale nudno. I to jeden z powodów, dla których ludzie się rozstają. A drugi jest chyba związany z tym, że to pokolenie, które daje sobie prawo do tego, żeby zmieniać swoje życie zgodnie z potrzebami, reagować na przemoc i ewidentny brak miłości w związku. I to jest przejaw zdrowia, bo przez lata ludzie słyszeli, że nieważne, co się dzieje w małżeństwie, trzeba wytrzymać dla dobra dzieci i ogółu.

– Słyszę, że kiedy pojawiają się dzieci, w wielu parach zanika seksualność. Jesteśmy nieufni wobec świata, więc oczekujemy od partnera/partnerki, że będzie dla nas wszystkim: partnerem seksualnym, przyjacielem, towarzyszem w hobby i sporcie… A to szkodzi i relacji, i życiu erotycznemu. Bo żeby pojawiło się pożądanie, potrzebna jest choćby minimalna tęsknota.

– Raczej go używamy, niż słuchamy. Świetnie, kiedy uprawiamy sport, zdrowo się odżywiamy, żeby być zdrowi i szczęśliwi. Ale motywacja jest zwykle zupełnie inna, najczęściej związana z celem sylwetkowym. Chcemy, żeby to ciało poddało się po raz kolejny naszej kontroli tak jak związki, przyszłość, praca, dzieci.

Potrzebujemy aplikacji, żeby sprawdzić, czy była „dobra jakość snu”. Bardziej ufamy zegarkom niż samopoczuciu. Ale rozumiem to, skoro w szkołach, przedszkolach, rodzinach, kiedy się skaleczyliśmy, słyszeliśmy: poboli i się zagoi.

– Nie mamy zaufania do państwa, polityków, władzy. Nadal kojarzą się nam z opresją, nepotyzmem, złodziejstwem. Nie chodzimy na wybory, bo nie wierzymy, że nasz głos się liczy. W tej kwestii jesteśmy jak dzieci, bo jak mówił profesor Tomasz Sobierajski, to dzieci chcą, aby za nie decydował ktoś inny. Cały czas jesteśmy pokoleniem, które uważa, że z silniejszym nie wygrasz, nie ma sensu się wychylać. Rozrost prywatnych usług (szkolnictwa, służby zdrowia) wiązał się z tym, że ich państwowe odpowiedniki kulały, ale też świadczy o tym, że nasze pokolenie nie lubi czekać i nie ceni publicznych instytucji. Wolimy zapłacić. Prywatne jest lepsze. Kiedy pracowałam w przychodni NFZ, wielokrotnie słyszałam, że gdyby ktoś poszedł do prywatnego psychologa, to miałby lepszą opiekę. Denerwujemy się na płatne usługi, ale dodają nam prestiżu.

– Jesteśmy konsumentami doskonałymi, bo bezrefleksyjnymi. Chcemy więcej, jesteśmy zachłanni. W latach 90. wierzyliśmy, że kolejne przedmioty, które kupimy, dadzą nam satysfakcję, szczęście. Uwierzyliśmy, że marka określa naszą wartość. To bardzo infantylne. Powoli się tego oduczamy, stawiamy na minimalizm, ale dla wielu to wciąż duży wysiłek.

– Widać to po kredytach konsumenckich, bierzemy ich strasznie dużo, bo chcemy mieć teraz, nie jesteśmy dojrzałymi dorosłymi, którzy mogą zaczekać. Mamy problem z regulowaniem emocji, jesteśmy impulsywni. To postawa dziecka. Czasami słyszę, że ktoś chce się zająć swoim wewnętrznym dzieckiem, ponieważ nikt się nim wcześniej nie zajął. Ale to pułapka, bo dziecięcych potrzeb nie da się zaspokoić w dorosłości.

– Nie jesteśmy tacy fatalni. Nauczyliśmy się kwestionować wiele pewników, ról społecznych, rodzinnych, coraz częściej patrzymy na siebie autokrytycznie, czego dowodem jest ta książka. Trochę bałam się reakcji, czy jesteśmy gotowi, żeby zrobić taki pokoleniowy rachunek sumienia. Ale widzę ludzi, którzy chcą zobaczyć siebie takimi, jacy są naprawdę, żeby móc uczciwie się zmieniać i nie przekazywać tej pałeczki w sztafecie pokoleń bezrefleksyjnie. I to nasz ogromny zasób.

– Tak, nie wszystko stracone.

Joanna Flis jest psycholożką związaną z Uniwersytetem Szczecińskim. Od ponad dziesięciu lat pracuje w zawodzie psychoterapeuty. Autorka książek „Współuzależnieni”, „Jak zatroszczyć się o siebie i budować zdrowe relacje z osobami uzależnionymi” i „Co ze mną nie tak?” (Znak).

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version