Nasza zbrojeniówka produkuje rocznie tyle pocisków, ile Rosja wystrzeliwuje w Ukrainie w trzy dni. Nadrobienie zaległości zajmie dekadę.

Teraz jeszcze ćwiczenia w Drawsku, potem urlop, Mazury, wiadomo, a od początku sierpnia to już przygotowania do defilady w stolicy – mówi żołnierz z 16-letnim stażem w wojskach pancernych. W rocznicę Bitwy Warszawskiej i w Święto Wojska Polskiego ulicami Warszawy znów przejadą wypucowane rosomaki, raki, abramsy, leopardy, kraby, nad głowami widzów przelecą F-16 i black hawki. A politycy na oficjalnych wystąpieniach piać będą z zachwytu nad stanem polskiej armii. – Fajnie pokazać się ludziom na ulicach, ale od ględzenia polityków zawsze bolą zęby. Przecież wiedzą, jak jest. Powinni wiedzieć – dodaje nasz rozmówca.

W jednej z telewizyjnych debat przed ostatnimi wyborami polityk Konfederacji Konrad Berkowicz próbował przekonywać, żeby nie obrażać się na Putina, bo przecież kupowanie tanich rosyjskich węglowodorów to czysty zysk. Przy okazji powiedział jednak też coś sensownego – że po dwóch dekadach rządów PO i PiS polski przemysł zbrojeniowy produkuje rocznie tyle amunicji, ile Rosja wystrzeliwuje na Ukrainę w trzy dni. Irracjonalna na pozór teza okazała się prawdziwa.

Tej zimy, jak donosiły dobrze poinformowane amerykańskie media, na Ukrainę spadało nawet 10 tys. pocisków artyleryjskich dziennie. Tymczasem moce produkcyjne, jak przyznał w ubiegłym roku prezes Polskiej Grupy Zbrojeniowej, to góra 30-40 tys. sztuk amunicji artyleryjskiej rocznie.

Polska nigdy pod tym względem nie przodowała, ale wyjątkowo bolesne w skutkach były oszczędności poczynione za czasów Bohdana Klicha na stanowisku szefa MON. Międzynarodowy kryzys finansowy spustoszył finanse państwa, wojna wydawała się odległa i dla oszczędności resort obrony ograniczył żołnierzom ćwiczenia strzeleckie do minimum. Skutek był taki, że stany magazynowe się zgadzały, ale wojsko przestało zamawiać nowe dostawy amunicji. Niewielka już wtedy produkcja zamarła, a producenci komponentów albo zbankrutowali, albo zajęli się czym innym. Ale tak źle jak teraz nie było jeszcze nigdy.

Z postsowieckiej amunicji kaliber 122 się wystrzelaliśmy, a to, co zostało, wysłaliśmy walczącej z Rosją Ukrainie. Gorzej, że podobnie jest ze stosowanymi w NATO pociskami kalibru 155. Jak tłumaczy gen. Tomasz Drewniak, w latach 2016-2017 inspektor sił powietrznych, niezbędne minimum stanu zapasów wylicza Sztab Generalny na podstawie założeń taktycznych, operacyjnych i strategicznych. – Pod uwagę bierze się m.in. liczbę dni planowanej obrony, dobowe potrzeby różnych wojsk i możliwości logistyczne dostarczenia amunicji na linię walki.

W dużym uproszczeniu: wojskowi przyjmują, że niezbędne minimum zapasów to milion sztuk amunicji 155 mm. Tymczasem Polska, po świętowanym uroczyście ćwierćwieczu obecności w NATO, dopiero uczy się produkowania tej amunicji. – To nie jest rocket science, ale w Polsce nie ma już stalowni do produkcji korpusów, nie mamy własnej produkcji spłonki, nie produkujemy nitrocelulozy – mówi osoba z branży zbrojeniowej.

Budowana kosztem 460 mln zł nowa fabryka prochu w Pionkach powstaje z kilkuletnim opóźnieniem. Jak pisał „Newsweek”, część zamówionych maszyn do produkcji łusek w zakładach Mesko w Skarżysku-Kamiennej nie dotarła na miejsce, do dziś nie wiadomo, gdzie zaginęła. – Należący do PGZ Dezamet dostarczył w ubiegłym roku wojsku pierwszą partię 24 tys. sztuk amunicji 155. Nasze zapasy to 24 tys. sztuk. 0,2 proc. stanu uznawanego za minimum – mówi osoba związana z polską zbrojeniówką.

W grudniu 2023 r. zakupowe ramię MON, Agencja Uzbrojenia, zamówiło w PGZ 300 tys. sztuk amunicji 155, kładąc na stole 11 mld zł. Ale dostawy od konsorcjum pięciu spółek działających pod skrzydłami Polskiej Grupy Zbrojeniowej potrwają aż do 2029 r. Firma stara się o środki z programu o nazwie Narodowa Rezerwa Amunicyjna (NRA), w uruchomienie produkcji trzeba zainwestować. W państwowych spółkach, jak dobitnie pokazuje przykład Pionek, to trwa. I trwa.

Jednocześnie o środki NRA stara się Agencja Rozwoju Przemysłu i WB Electronics, największy w Polsce prywatny dostawca sprzętu wojskowego, liczy może nawet na miliard złotych wsparcia na budowę nowej fabryki amunicji. Produkcja miałaby ruszyć w ciągu czterech lat. Wygląda na to, że przez najbliższych kilka lat polskie magazyny pozostaną puste. Zresztą magazynów też brakuje. Części infrastruktury z czasów PRL już nie ma, a inwestycje w nowe są nieliczne. Do przechowywania amunicji w dobrym stanie przez dwie czy trzy dekady, bo tyle wynosi jej żywotność, nie wystarczy pierwszy lepszy magazyn. Temperatura i wilgotność muszą być pod kontrolą, w przeciwnym razie kosztująca minimum 2 tys. zł za pocisk amunicja po roku, dwóch będzie się nadawać do remontu.

Zapasy można by było uzupełnić szybciej. Kaliber 155 mm jest dostępny za granicą w liczbie mniej więcej pół miliona sztuk. Można go szukać, jak twierdzą wojskowi, m.in. w Egipcie i w Bułgarii. MON stawia jednak przede wszystkim na krajową produkcję. Ma to swoje zalety, ale na uzupełnienie zapasów poczekamy kilka lat, może nawet dekadę.

W ubiegłym tygodniu „Gazeta Wyborcza”, w nawiązaniu do śmiertelnego w skutkach ataku na żołnierza na granicy z Białorusią, napisała, że nie miał on na sobie kamizelki chroniącej przed takim atakiem. Sprawą zajmuje się prokuratura, ale to, że w wojsku brakuje podstawowego ekwipunku, wiadomo od lat.

W styczniu część naboru do Wojsk Obrony Terytorialnej nie dostała przydziału mundurów. Po prostu nie było ich w magazynie. Rezerwiści wzywani ostatnio na ćwiczenia otrzymują używane mundury, buty, piżamy. Ba, nawet część bielizny osobistej dla rezerwistów jest używana – po upraniu i dezynfekcji wraca do magazynu. Wiosną 2021 r. dowództwo Garnizonu Warszawa opublikowało zdjęcia z ćwiczeń rezerwistów. Szybko okazało się, że były retuszowane. Czterdziestoletnie stalowe hełmy, których używali żołnierze – wzór 1967, jedynie odmalowane – na zdjęciach zastąpiono nowymi hełmami z kompozytów. Dwa miesiące temu szef MON Władysław Kosiniak-Kamysz, jako pierwszy minister obrony od lat, zapowiedział duże inwestycje w podstawowy sprzęt ochronny dla żołnierzy. Skoro armię stać na 500 wyrzutni HIMARS i setki koreańskich armatohaubic, to powinna zadbać także o komfort i bezpieczeństwo żołnierzy. Diabeł jak zwykle jednak tkwi w szczegółach. Z powodów podobnych jak w przypadku amunicji, czyli braku zamówień, produkcja sprzętu ochronnego dla wojskowych w Polsce zamarła. Bodaj największy polski producent mundurów czy plecaków wojskowych, Unifeq Europe, z ćwierć miliarda złotych rocznych przychodów, w Polsce zarabia ledwie 1,5 proc. tej sumy. To największy dostawca żołnierskiego ekwipunku dla armii szwajcarskiej, jeden z większych dostawców Bundeswehry. Na rodzimym rynku w zasadzie nieobecny.

Dziś w grupie PGZ hełmy produkuje jedynie Maskpol. Dostawy innych elementów, np. kamizelek kuloodpornych, zapewnia firma Lubawa. Ale już np. wkładów do kamizelek kuloodpornych w Polsce w zasadzie się nie produkuje. Trzeba je sprowadzać z Turcji. Niedoborów mundurów nie da się nadrobić szybko, bo moce produkcyjne w Polsce są zbyt małe.

Tu znów MON stoi przed wyborem: czy kupić towar szybciej, akceptując, że będzie z zagranicy, czy poczekać dłużej na krajowe dostawy, co ma dodatkowe korzyści. Na razie MON stawia na krajową produkcję. – Nadrobienie zaległości krajowymi siłami zajmie 3-4 lata – mówi Piotr Kowalik, prezes Unifeq Europe. I dodaje, że inne europejskie kraje idą tu na kompromis. Szwedzki MON zlecił niedawno jego firmie dostawę 40 tys. mundurów z zastrzeżeniem, że prawie połowa zostanie wyprodukowana w Europie. Reszta będzie szyta na Dalekim Wschodzie, gdzie moce produkcyjne są w zasadzie nieograniczone.

Resort obrony nie odpowiedział na pytania „Newsweeka” o poziom stanów magazynowych, te informacje ocierają się o zakres danych niejawnych. Ale powszechnie wiadomo, że po przekazaniu Ukrainie ostatnich latających migów 29 i resztek części zamiennych o sile polskiego lotnictwa stanowi flota 48 F-16 i zakupionych w Korei za czasów ministra Błaszczaka samolotów F-50.

Według natowskich standardów na każde dwa samoloty wielozadaniowe powinno przypadać minimum trzech pilotów potrafiących je obsługiwać. Dane o liczbie polskich F-16 zdolnych do służby są niejawne, ale wiadomo, że elitarne eskadry myśliwskie cierpią na braki kadrowe. Starsi piloci odchodzą, nowych jest niewielu. Wyszkolenie jednego pilota na F-16 kosztuje w sumie ok. 20 mln zł.

Śmigłowców, po anulowaniu przez Antoniego Macierewicza zamówienia na caracale, nadal nie ma. Wojsko kupuje po kilka sztuk w zakładach włoskiej Agusty w Świdniku, po kilka black hawków z Mielca w wersji dla służb. Mariusz Błaszczak podczas jednej z wizyt w USA wychodził dostawy śmigłowców szturmowych Apache.

W styczniu część naboru do Wojsk Obrony Terytorialnej nie dostała przydziału mundurów. Po prostu nie było ich w magazynie.

Wojska pancerne z powodu wojny w Ukrainie zostały pozbawione prawie 300 czołgów, głównie różnych wersji T-72, w tym zmodernizowanych w Polsce do wersji PT-91 Twardy. Na stanie, według oficjalnych danych, powinno być obecnie 250 leopardów 2 i minimum kilkadziesiąt PT-91. Do Polski zaczynają docierać kupione przez Mariusza Błaszczaka czołgi Abrams (zamówienie obejmuje 250 sztuk wartych ponad 20 mld zł), choć na Ukrainie te ciężkie wozy nie odnosiły wielkich sukcesów. Na grząskim gruncie były łatwym celem dla rosyjskich dronów. Tym bardziej szkoda, że rozmowy z Koreańczykami w sprawie kooperacji przy produkcji sprzętu czołgowego i artyleryjskiego grzęzną.

Trzy tygodnie temu w Seulu odbyła się duża międzynarodowa konferencja gospodarcza, na której byli m.in. przedstawiciele polskiej branży zbrojeniowej. Z rozmów z uczestnikami konferencji wyłania się mało optymistyczny obraz dalszych losów kooperacji militarnej z Koreańczykami. – W prywatnych rozmowach próbowali sondować, czy Polska traktuje ich poważnie. Podpisane wiele miesięcy temu umowy ramowe na produkcję czołgów w Polsce wciąż się nie konkretyzują. Koreańczycy twierdzą, że ich propozycje polski przemysł produkcji broni pancernej odrzuca, jakby były zbyt trudne albo niewykonalne – mówi uczestnik konferencji. Chodzi głównie o polonizację koreańskiego czołgu K2, który Polska zamówiła w Korei w dużych ilościach. A także o kooperację przy produkcji armatohaubicy K9, na której częściowo (podwozie) bazuje nasza armatohaubica Krab.

Opcja koreańska pojawiła się w MON prawie sześć lat temu. Głównym powodem były problemy we współpracy z niemieckim Rheinmetallem, producentem czołgów Leopard, który utrudniał polskim zakładom remontującym starsze wersje leopardów dostęp do technologii i know how. – Polska miała niepowtarzalną szansę stworzenia pancernego hubu, sieci firm produkujących we współpracy ze stroną koreańską czołgi, które powinny nosić nazwę Maczek. Do tego, na tym samym podwoziu, wozy inżynieryjne, wozy wsparcia technicznego i równolegle armatohabice – mówi gen. Waldemar Skrzypczak, były dowódca wojsk lądowych. Ale odpowiadający za inwestycje urzędnicy w MON nie potrafią porozumieć się z Koreą. Poważnym problemem jest kadrowy beton w państwowych spółkach pracujących na rzecz armii, wiele osób zajmuje się tam głównie personalnymi rozgrywkami i drobnymi interesami. Swoje dorzucają związki zawodowe, którym nie odpowiadają koreańskie wymagania produkcyjne.

W produkujących m.in. amunicję zakładach Mesko w Skarżysku-Kamiennej doszło niedawno do wypadku, w wyniku wybuchu zginął jeden z pracowników, drugi został ranny. – Poziom bezpieczeństwa jest, jaki jest. Zarząd firmy w ostatnim czasie elektryzowała przede wszystkim wymiana floty samochodów służbowych – mówi nasz rozmówca z branży zbrojeniowej.

Umowa ramowa dotycząca dostaw koreańskich czołgów K2 została podpisana w 2022 r. Szczegółów współpracy nie określono do dziś. – Niedecyzyjnych polskich polityków wyręczają właśnie Rumuni. Tam decyzje zapadają szybko i wygląda na to, że to Rumunia stworzy produkcyjny hub dla wojsk pancernych – mówi Waldemar Skrzypczak. – Wszystko potrafimy fantastycznie spieprzyć – dodaje cierpko.

Wielomiliardowe zamówienia składane za oceanem imponująco wypadały w „Wiadomościach” TVP za czasów PiS. Ale z bliska zakupowa gorączka min. Błaszczaka przypominała raczej chocholi taniec. W październiku 2022 r. Agencja Uzbrojenia zamówiła w Korei 288 sztuk wyrzutni Chunmu. To cięższy odpowiednik amerykańskich HIMARS-ów. Chunmu mają jeździć na podwoziu Jelcza i będą kierowane świetnym polskim systemem kierowania ogniem o nazwie Topaz. Ale do każdej z 288 drogich wyrzutni zamówiliśmy… po trzy rakiety. Na jedną salwę. W wojsku kpią, że Błaszczak naoglądał się „Piratów z Karaibów”, gdzie po jednej albo dwóch salwach piraci rzucali się do abordażu na wrogi okręt.

Nie bacząc na umowę na zakup ogromnej liczby wyrzutni Chunmu, rok później, we wrześniu, MON podpisało kolejną umowę, tym razem na zakup prawie 500 wyrzutni HIMARS. Kontrakt zapowiada się imponująco (umowa ramowa to coś w rodzaju listu intencyjnego), ale wojskowym specom od logistyki ręce pocą się na samą myśl o wykorzystaniu takiej masy sprzętu w warunkach wojennych. – Każdy HIMARS ma sześć wyrzutni. Jedna salwa ze wszystkich HIMARS-ów to 3 tys. rakiet. Trzy salwy dziennie, co w warunkach bojowych nie jest wyczynem, to 9 tys. rakiet. Zakładając, że w kampanii, w oczekiwaniu na wsparcie NATO polskie wojska miałyby bronić pozycji 10 dni, to jest 90 tys. rakiet. Każda z nich, ulokowana w kontenerze transportowym, ma wielkość kajaka. Gdzie będziemy przechowywać 90 tys. takich kajaków – pyta jeden z naszych rozmówców. Przechowywanie to jedno, dostarczenie na front to drugie. A przecież jednocześnie zamówiliśmy 288 wyrzutni Chunmu. – Nie mam pewności, czy minister Błaszczak wiedział, co podpisuje – mówi nasz rozmówca.

Tymczasem programy rozwojowe realizowane przez rodzimą zbrojeniówkę idą jak po grudzie. Polski przemysł, choć niedofinansowany, ma w ofercie świetne produkty: przenośne wyrzutnie pocisków przeciwlotniczych Piorun, zaawansowaną wieżyczkę ZSSW-30 do wozów bojowych, amunicję precyzyjną, systemy antydronowe, karabinki Grot. Po stronie części wojskowej administracji nie widać jednak nadmiernego zainteresowania wspieraniem tych produktów. Odpowiedzialni za zamówienia sprzętu wojskowi często piętrzą problemy, zamawiają niekończące się testy, wymuszają zmiany konstrukcyjne, czasem zmiany koloru jakiegoś elementu. – Nietrudno o wrażenie, że wojsko preferuje kupowanie gotowego sprzętu za granicą niż rozwijanie krajowych projektów – mówi gen. Waldemar Skrzypczak. Kiedy po wielu latach badań rozwojowych nad wieżyczką ZSSW-30 Agencja Uzbrojenia potwierdziła zainteresowanie tym produktem, okazało się, że zdolności produkcyjne krajowego przemysłu wynoszą 30 sztuk rocznie, podczas gdy liczba zamówionych wozów bojowych idzie w setki. Od razu pojawiło się podejrzenie, że ZSSW-30 zostanie zastąpiona towarem z importu.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version