Lucyna uznała w końcu, że miarka się przebrała. Wyprosiła na spotkaniu z socjalem, by pozwolono jej zabrać córkę na zakupy w sklepach odzieżowych. Dostały na to dwa dni. W międzyczasie rodzina w Polsce kupiła bilety do kraju.
Ilekroć umawiałem się na wywiady w Sztokholmie i okolicach – a zdarzało się to często, bo to główne siedlisko Polonii w Szwecji – nocowałem w kameralnym Queen’s Hotel na rogu ulicy Olofa Palmego i przecinającego centrum miasta deptaka Drottninggatan (Ulicy Królowej).
Co rano, zmierzając w kierunku stacji metra, mijałem wypełnioną ludźmi Café Ragazzi i sympatyczny kiosk z szyldem tabloidu „Aftonbladet”, przypominający o złotych czasach drukowanej prasy, które zapewne nigdy już nie wrócą. Następnie przechodziłem obok reklamowanego czerwonym neonem, klasycznego, zaprojektowanego przez słynnego Gunnara Asplunda kina Skandia, w którym wyświetlane są filmy już od lat dwudziestych XX w. i które przypominało mi zapełnione fotosami norweskich gwiazd kino w centrum Oslo.
Wyruszałem z T‑Centralen ku przedmieściom, bo właśnie tam można znaleźć Polaków: blokowiska Kisty, Hjulsta, Bredäng czy Huddinge cieszą się wśród nich znacznie większą popularnością niż centrum, na co niebagatelny wpływ mają zapewne niższe czynsze i dostępność mieszkań.
Mimo to hotel przy deptaku był idealną miejscówką. Schematy komunikacji w szwedzkich miastach przypominają szprychy odchodzące od piasty rowerowej. Chcesz dojechać z jednego przedmieścia na drugie – jedź przez centrum.
Sztokholmskie stacje metra to dzieła sztuki. Różnoracy artyści pozostawili w nich gigantyczne freski, mozaiki i instalacje, których podziwianie może samo w sobie stanowić cel podróży: krwista czerwień ponad czubkami drzew na stacji Solna ma przypominać niebo o zachodzie słońca, ale równie dobrze może się kojarzyć z ogniem piekielnej pieczary; wymalowane ponad głowami podróżnych na T‑Centralen niebieskie motywy roślinne tchną spokojem; na stacji w Rissne podjęto śmiałą próbę spisania na ścianach drobnym maczkiem historii świata.
Miało być kilka miesięcy
Lucyna mieszkała w Bredäng, rozległej dzielnicy na południowym zachodzie miasta, którą wciśnięto między wody Archipelagu Sztokholmskiego a autostradę. Między zielonymi pagórkami sterczą zwaliste, pamiętające jeszcze lata sześćdziesiąte wieżowce z wielkiej płyty. To jedne z pierwszych owoców tak zwanego programu milionowego, w ramach którego szwedzki rząd postawił sobie za cel wybudowanie miliona dostępnych cenowo i komunikacyjnie mieszkań, by zapewnić obywatelom powojennej Szwecji godziwe warunki lokalowe.
Mieszkanie Lucyny znajdowało się na jednym z ostatnich pięter wieżowca, lecz wzgórze za oknem jakby obniżało perspektywę.
– Wiadomo, jakie były czasy. Mąż został w Gdyni z czwórką dzieci, a ja popłynęłam do Szwecji sprzątać – zaczęła wspominać, gdy zapytałem, jak wylądowała na emigracji. – Miało być na trzy miesiące, a wyszło, jak widać.
Gdy wyruszała prawie ćwierć wieku temu, najmłodsza córka miała ledwie roczek, najstarsza – dziewiętnaście lat. Po paru latach ściągnęła je do siebie. Był jeszcze najstarszy syn Tomasz, który już wtedy zaczął dorosłe życie i sam wyjechał do Niemiec.
W Polsce lat 90. Lucyna imała się różnych prac: a to w sklepie, a to na barze, a to jako kelnerka. Obsługiwała maszyny w introligatorni. Harowała w wytwórni tapet. Pieniędzy z tego było niewiele i ledwo starczało na życie, bo mąż nie garnął się do roboty. Narobili sobie długów.
Na początku jej pobytu w Szwecji jeszcze pracowało się na czarno.
– Takie czasy, że człowiek się nie odzywał, nie wyciągał polskich książek, gazet, bo kontrole były. Nie rzucaliśmy się w oczy, a każdy wiedział, że jest już trochę Polaków. Mogliśmy tu być trzy miesiące, potem trzeba było na chwilę zjechać do kraju, bo wbijali pieczątki w paszportach. Jak się przekroczyło trzy miesiące, to potrafiłam wracać samolotem przez Helsinki. Albo busem przez Niemcy. Wtedy pieczątek nie było. Ludzie wozili do Polski ubrania i zabawki. W drugą stronę szły papierosy i alkohol, tak jest do tej pory – opowiadała Lucyna.
Były już wcześniejsze fale polskiej emigracji.
Po słynnej akcji humanitarnej hrabiego Bernadotte’a „Białe Autobusy” z końca II wojny światowej Szwedzi robili wiele, by skłonić przybyłych Polaków do wyjazdu. Mimo to część została.
O emigracji po Marcu 1968 r., z której wyłoniło się kilka znanych postaci szwedzkiego życia społecznego, najlepiej świadczyło to, że według późniejszych badań socjologicznych Juliana Ilickiego – badacza z Uniwersytetu w Uppsali, który sam należał do tej grupy – ponad połowa z tych ludzi czytywała paryską „Kulturę”.
Za Gierka do Szwecji wyjeżdżało się dzięki małżeństwom lub działalności opozycyjnej, będącej podstawą wniosku o azyl – przy czym jedno i drugie bywało fikcyjne lub rzeczywiste.
Kolejną falę Polaków skierował do Szwecji stan wojenny.
Po upadku żelaznej kurtyny jeździło się pracować na czarno. Zresztą przed też, tylko od tego momentu zrobiło się trochę łatwiej.
Ostatni exodus wywołało otwarcie przez Szwedów rynku pracy dla obywateli „nowej Unii”. Uczynili to odważnie już w 2004 r., jako jedna z raptem trzech nacji starej unijnej piętnastki, obok Brytyjczyków i Irlandczyków. Ruszyło przez Bałtyk trochę lekarzy czy inżynierów, trochę hydraulików i elektryków, ale głównie – w zależności od płci – narybek do pracy na budowach lub do sprzątania.
Właśnie z ostatniej grupy pochodzi większość moich rozmówców w tej książce.
Rzut kamieniem przez Bałtyk
Według szwedzkiego urzędu statystycznego w 2023 r. w Szwecji mieszkało około stu tysięcy siedmiuset osób urodzonych w Polsce. Do tego można doliczyć dzieci, które urodziły się już w tym kraju, a wychowywały w polskich rodzinach. A także potężną grupę pracowników sezonowych lub migrujących, czyli zjeżdżających na lato lub kursujących do Polski i z powrotem od fuchy do fuchy dzięki tanim liniom lotniczym. Wszystko to sprawia, że zwłaszcza podczas letnich miesięcy przebywa w Szwecji znacznie więcej Polaków, niż sugerują oficjalne statystyki.
– Sprzątałam, zajmowałam się wychowaniem dzieci – wspominała Lucyna. – Nie miałam czasu chodzić tu do szkoły. Próbowałam uczyć się szwedzkiego zaocznie, było za ciężko. Dlatego ja nie miałam okazji zabłysnąć w czymś innym. Moje dzieci pokończyły szkoły, więc nie muszą sprzątać. Ale wiesz co? Ja to lubię. Już się przyzwyczaiłam.
Po dwóch latach od wyjazdu rzuciła męża.
– Miał dyplom Akademii Górniczej w Krakowie, ale co mu po nim nad morzem? Mógł w żwirowni pracować. Ja nie miałam żadnego wykształcenia, a coś w życiu osiągnęłam. Proponowałam mu nawet, że załatwię mu coś w Szwecji: angielski znasz, znasz się na materiałach wybuchowych, a tu kopią tunele… Nie, on się nie odnajdzie. Powoli otwierały mi się oczy, że to niedojda życiowa. Człowiek musi sam zapierniczać na całą rodzinę, to jak odejmiemy chłopa, będzie lżej.
Pół żartem, pół serio powtarzała, że taki już jej los. W stanie wojennym to ona, gówniara, lepiej od matki kombinowała, jak zdobyć mięso, mleko czy cukier. Przez całe życie mogła liczyć tylko na siebie.
Przez kolejne trzy lata procesowali się o dzieci przed polskim sądem. Sprawa dotyczyła tylko dwójki najmłodszych, bo starsze miała jeszcze z poprzedniego związku.
W końcu sąd ocenił, że Lucyna ma w Szwecji „niepewną sytuację”, i przyznał dzieci ojcu, choć gnieździł się w klitce i nadal nie pracował. A Lucyna otworzyła własną firmę sprzątającą. Postarała się o mieszkanie na swoje nazwisko i kupiła samochód. Zaczęło być łatwiej, bo Polska weszła do Unii i kobieta mogła już zarabiać legalnie.
– Dobra – wzruszyła ramionami. – Skoro tak, to będę żyć sama. Podaj mnie o alimenty, bo już nie będę ci wysyłać pieniędzy. Tylko że dostaniesz grosze, bo ja dalej dorabiam na czarno. Baw się dobrze – wypaliła.
Po miesiącu przysłał jej średnią córkę Renatę, po paru kolejnych – najmłodszą Anię, bo przestała się do niego odzywać.
Ania łapała wszystko w mig. Renacie, u której zdiagnozowano mózgowe porażenie dziecięce, szło gorzej.
– Miała problemy z nauką, koncentracją, pamięcią krótkotrwałą. Pamiętała, że kiedyś ojciec ją bił. Ale jak powiem: „Renia, idź do sklepu, kup chleb i paczkę cukru”, to wróci bez nich.
Do wyzwań, które pojawiły się już w Polsce, doszły nowe: nauka języka i integracja. Renata poszła do szkoły specjalnej, a w opiekę na wniosek szkoły zaangażowały się służby socjalne. Lucyna nie miała nic przeciwko temu, dopóki pewnego dnia nie dowiedziała się, że jej córkę wzięto na spytki.
– Ona jeszcze nie jest pełnoletnia. Jakim prawem spotykacie się z nią beze mnie i wypytujecie, czy do mnie przychodzą mężczyźni, czy w domu są narkotyki?! To jest moje życie! Jak macie pytania, proszę wezwać mnie – powiedziała przez tłumacza.
W owym czasie miała, jak to nazwała, „przyjaciela” – Polaka pracującego na budowach. Nie mieszkali razem, bo ceniła sobie niezależność, ale czasem Tomasz wpadał na obiad, szli na spacer. Nie wtrącał się w wychowanie dziewczynek, lecz po trafił zabrać je na lody albo opłacić wycieczkę.
Lubiły go. Od czasu do czasu chodziła na spotkania z socjalem, na których dyskutowali, jak pomagać córce. W jej ocenie niewiele z tego wynikało.
Skierowanie do mieszkania ze wsparciem
Gdy Renata skończyła 19 lat, pracowniczka socjalna rzuciła, że przysługuje jej prawo do mieszkania ze wsparciem. Młodzi ludzie z problemami wchodzący w dorosłość żyją samodzielnie, ale za ścianą mieszkają zatrudniane przez gminę opiekunki, które od czasu do czasu sprawdzają, czy mają pełną lodówkę.
– Nie miałam nic do gadania, bo była już pełnoletnia. Mimo moich protestów ona chciała się wyprowadzić, bo wiedziała, że matka będzie ją krótko trzymać, że w domu nie można robić, co się chce. Ludzie tacy jak ona są nieodpowiedzialni. Każda dziewczyna ogląda się za chłopakami, a te ze schorzeniami to już w ogóle. Nieraz jej jakiś w głowie zakręcił.
Lucyna często odwiedzała córkę, bo ośrodek był niedaleko. Nierzadko robiła jej zakupy, ponieważ okazywało się, że po dwóch tygodniach rozchodziły się pieniądze dziewczyny z renty na cały miesiąc.
Po dwóch latach Renata zaszła w ciążę. Chłopak raz u niej bywał, raz nie – aż się ulotnił.
Lucyna liczyła, że córka do niej wróci. Pomogłaby jej z opieką nad małą. Jednak pracowniczki socjalne wolały, żeby Renata przeniosła się do specjalnego ośrodka dla młodych matek. Szpital zgłosił, że kiedy sięgała po pieluchę, spuściła z oczu Honoratkę na przewijaku.
Z ośrodka trafiła do mieszkania profesjonalnej opiekunki, która miała ją uczyć, jak zajmować się dzieckiem. Lucyna odchowała czwórkę swoich dzieci i nie rozumiała, dlaczego to ona nie mogła pełnić tej funkcji.
– Wywieźli ją 70 kilometrów stąd, byle dalej ode mnie. Rzucałam się, protestowałam, żądałam widzeń, pisałam skargi. Jeździłam tam dwa–trzy razy w tygodniu. Tamta pani miała swojego czterolatka. Ciągle krytykowała Renię, że robi coś nie tak. Jak mała w nocy płakała, to od razu zabierała ją do siebie.
Podczas naszej rozmowy Lucyna kilkukrotnie sygnalizowała poczucie bezsilności wobec działań socjalu. Tymczasem Renata nie była ubezwłasnowolniona.
Gdy przytoczyłem jej historię Titti Mattsson, profesorce prawa z Uniwersytetu w Lund, odpisała, że wszystkie przenosiny według prawa musiały odbywać się dobrowolnie. Zastrzegła, że w obecnych czasach wsparcie w takich wypadkach najczęściej jest udzielane w domu.
„Decyzję o tym, jaką pomoc zapewnić, zawsze podejmuje się po przeanalizowaniu konkretnego przypadku, ale musi być dobrowolna […]. Tylko w skrajnych przypadkach – i zawsze na podstawie wyroku sądowego – dziecko można umieścić poza domem. Matka nigdy nie może zostać zmuszona do takich przenosin” — napisała Mattsson.
Niestety nie udało mi się porozmawiać z Renatą, więc nie mogłem zweryfikować, czy miała świadomość, że w każdej chwili może się przeprowadzić. Być może dobrze znała przysługujące jej prawa, a Lucyna po prostu nie mogła tego zaakceptować. A może socjal mydlił jej oczy, wykorzystując swoją pozycję. Lucyna napisała z prośbą o pomoc do polskiego konsulatu. Pokazała mi odpowiedź:
„Uprzejmie informuję, że rozmawiałem z panią kierowniczką i przekazałem jej informacje dotyczące pani córki i pani obawy. Kierowniczka nie mogła przekazać żadnych informacji z uwagi na prawo ochrony danych osobowych, ale obiecała, że przekaże wszystkie informacje opiekunowi pani córki z ramienia opieki społecznej.”
Znalazła w internecie telefon do Polki, która pomagała w kontakcie z socjalem. O mieszkającej od lat w Sztokholmie Lidii Wolf opowiadało mi więcej osób. W przewodniku polskiego MSZ i Rzecznika Praw Dziecka dla polskich rodzin za granicą jest wymieniona jako prezeska jednej z organizacji, do których można zwrócić się o pomoc (Glömda Barnen Ideell Förening, czyli Stowarzyszenie non profit Zapomniane Dzieci).
– Wywnioskowałyśmy, że oni chcą doprowadzić do zabrania dziecka, by oddać je do adopcji. To zdrowa, biała dziewczyna – stwierdziła Lucyna.
Zaznaczmy, że nawet gdy dojdzie do odebrania dziecka, komisja ocenia sprawę na nowo przynajmniej co pół roku, a socjal ma obowiązek pracować nad tym, by mogło ono wrócić do domu. Nawet odebranie rodzicom praw opiekuńczych, co nie zdarza się często, nie jest równoznaczne z adopcją przez rodziców zastępczych.
– Adopcje w takich wypadkach prawie się nie zdarzają. Mamy w Szwecji adopcje międzynarodowe, ale to zupełnie inna historia. Historie o „porywaniu” przez państwo dzieci z rodzin w Szwecji, by oddać je do adopcji, to mit, dezinformacja – zastrzegł profesor David Pålsson, badacz z Uniwersytetu Sztokholmskiego.
Z Lidią Wolf nie zdążyłem porozmawiać. Gdy zaczynałem pracę nad książką, była już ciężko chora, a wkrótce zmarła.
Renatę z małą przeniesiono do kolejnego ośrodka, a Lucyna uznała w końcu, że miarka się przebrała. Wyprosiła na spotkaniu z socjalem, by pozwolono jej zabrać córkę na zakupy w sklepach odzieżowych. Dostały na to dwa dni. W międzyczasie rodzina w Polsce kupiła bilety do kraju. Lidia miała uczulać, by Lucyna nie robiła tego sama, bo szwedzkie służby rzekomo mogły monitorować jej konto.
– Zaraz, a co na to Renata? – zapytałem.
– Niby nic, ale przecież musiałam pytać socjal o pozwolenie, czy mogę własne, dorosłe dziecko zabrać do siebie na weekend. Nie wypuściliby jej. Renia robiła, co jej kazali. Ona chciała do Polski, bo w Szwecji nie dawali jej żyć – zapewniła Lucyna.
– A może tylko próbowali jej pomóc i nauczyć, jak wychowywać dziecko?
– Co to była za pomoc, jak Renia nawet nie mogła go przewinąć! Tylko szukali haczyka, co robi źle. Na razie nie mogli zabrać Honoratki, bo nie było aż takiego powodu. No i zrobiłby się za duży szum, ja bym poszła do telewizji, gazet, wszędzie – przekonywała Lucyna.
Samolot do Polski
Wiedząc, że Renata z dzieckiem są już na lotnisku, siedziały z Lidią jak na szpilkach. Co będzie, jeśli służby zastrzegły jej nazwisko? Wyobrażały sobie, jak cofają Renię spod bramki i w asyście policji odwożą do ośrodka.
Gdy dowiedziały się, że samolot wylądował w Gdańsku, odetchnęły z ulgą.
Renata trafiła pod skrzydła ojca. Mała została jego oczkiem w głowie, ale na wszelki wypadek Tomasz, który w międzyczasie wrócił w okolice Trójmiasta z Niemiec i trenował boks, odbył z nim krótką, męską rozmowę.
– Jak podniesiesz na nią łapę, nie chcesz wiedzieć, co ci zrobię – ostrzegł.
Rodzina zrzucała się na wydatki dla Renaty i dla małej, kupowała ubrania, robiła zakupy. Dziewczyna dostała też 500+ i alimenty z Funduszu Alimentacyjnego. Choć nie dawano jej do ręki żadnych pieniędzy. Miała tylko zajmować się córką. Jej brat Tomasz został ojcem chrzestnym małej.
Tymczasem socjal wydzwaniał do Lucyny bez przerwy.
– Gdzie jest twoja córka? Musi wrócić do ośrodka.
W końcu nie wytrzymała.
– Przestańcie do mnie dzwonić! Jest obywatelką Polski, moja córka wyjechała do swojego kraju i tam mieszka. Dajcie mi święty spokój.
Pewnego dnia urzędniczki zapukały do drzwi mieszkania Lucyny. Otworzyła jej najstarsza córka Marlena.
– Czy jest Renata? – zapytała jedna z kobiet.
– A weź spie***** – odparła Marlena i trzasnęła drzwiami.
Lucyna zawsze uważała, że to najbardziej pyskata z córek.
Po paru latach Renata poszła do pracy, a jej córeczka do przedszkola. Honorata wyrosła na rezolutną, bystrą dziewczynkę, choć miała pewne problemy z mową. Przedszkole skierowało ją na zajęcia z logopedą.
– Renata nigdy nie zrobiła jej krzywdy, chodzi z nią do lekarza, czyta bajki. Może nie robi wszystkiego w takim zakresie, jak ja bym robiła, trzeba ją trochę kontrolować, ale ma pomoc ze strony ojca. Tak samo mogłaby żyć tutaj – oceniła Lucyna.
Z czasem odważyły się, by córka z małą przylatywały do niej w odwiedziny.
– Mamo, to na pewno bezpieczne? – dopytywała Renata.
– Słuchaj, jesteś dorosłą obywatelką Polski, przyjeżdżasz na urlop i nic nie mogą ci zrobić. Niech tylko spróbują! Na pewno już cię wypisali – odparła Lucyna.
Fragment książki „Dla dobra dziecka. Szwedzki socjal i polscy rodzice” Macieja Czarneckiego wydanej przez Wydawnictwo Czarne. Tytuł, lead i skróty od redakcji „Newsweeka”. Książkę można kupić tutaj.
Foto: Wydawnictwo Czarne