Po 1 maja 2004 r. Polacy przyjeżdżali masowo autobusami na londyński dworzec Victoria. Niektórzy już kilka miesięcy później lądowali na tym samym dworcu jako bezdomni.
Nigdy nie zapomnę tego widoku: w sobotę 1 maja 2004 r. na londyński dworzec Victoria co kilkadziesiąt minut przyjeżdżał autobus z Polski, z każdego wychodziło po kilkadziesiąt osób z walizkami, torbami i reklamówkami. Tylko na nielicznych ktoś czekał, reszta brała bagaże i ruszała dalej. Niektórzy mieli już zaklepaną robotę, ale było też wielu takich, którzy przyjechali bez większego namysłu i planu. Nie mieli w brytyjskiej stolicy żadnych znajomości, ale mieli niewzruszoną nadzieję, że sobie poradzą, szybko znajdą pracę i mieszkanie.
Liczyło się tylko to, że 1 maja Wielka Brytania otworzyła granicę i Polakom nie grozi już – jak wcześniej – odesłanie do kraju przez brytyjskiego urzędnika imigracyjnego. Od tej chwili są już oficjalnie Europejczykami, bo Polska została przyjęta do UE. Nikt ich nie będzie wypytywał, po co tu przyjechali i z czego zamierzają się utrzymać. Nikt im nie da do zrozumienia, że są niemile widziani. Będą mogli legalnie pracować.
Kolejne tygodnie wyglądały podobnie. Do Victoria Station docierało codziennie po 15-20 autobusów z Polski, a w weekendy nawet po 35. Z każdego wysiadało kilkudziesięciu Polaków, którzy wybrali się w blisko 30-godzinną podróż, bo chcieli żyć i pracować w Londynie. To samo było na londyńskich lotniskach Heathrow, Gatwick, Stansted i Luton. Codziennie przybywały setki, jeśli nie tysiące imigrantów z Polski. W pewnym momencie było ich tak wielu, że na bilety trzeba było dosłownie polować.
Ściana płaczu w Londynie
Londyn w 2004 r. błyskawicznie się zmieniał. W wielokulturowej metropolii nagle na każdym kroku słychać było język polski. W barach, na budowach, w autobusach — rodacy byli wszędzie. Widoczni i głośni, czuli się, jak u siebie. Brytyjska prasa pisała, że w szczytowym momencie na Wyspach był grupo ponad milion imigrantów z Polski, najwięcej ze wszystkich nowych krajów Unii.
Mnóstwo było w tej poakcesyjnej imigracji młodych ludzi, którzy uciekali z kraju przed bezrobociem, bo wtedy szczególnie dotykało tę grupę wiekową. Było też bardzo wiele kobiet. Być może po raz pierwszy w historii nie zadziałał imigracyjny schemat, że najpierw wyjeżdżają mężczyźni i dopiero jak się urządzą, ściągają resztę rodziny. Tym razem na podbój Londynu wyruszały młode dziewczyny, nie oglądając się na nic i na nikogo.
Pamiętam jeszcze taki obraz. Polacy, którzy szukali pracy, spotykali się pod „ścianą płaczu” czyli witryną z ogłoszeniami w okolicach stacji metra Hammersmith. Zbici w grupki wystawali tam przez cały dzień w nadziei, że uda im się znaleźć jakieś zajęcie. Wielu nie znało języka angielskiego, co właściwie skazywało ich na pracę fizyczną. Poszukiwani byli budowlańcy, monterzy, a szczególnie hydraulicy. Byli elitą zarobkową w tym imigracyjnym tłumie.
Ale byli i tacy, którym się nie udało. Dni mijały, przywiezione z kraju pieniądze się skończyły, a oni nie widzieli przed sobą żadnych perspektyw. Już miesiąc po tym, jak Wielka Brytania otworzyła granicę, do polskiego konsulatu w Londynie zaczęli się zgłaszać pierwsi Polacy z prośbą o pomoc. Codziennie kilka osób opowiadało, że wsiadły do autobusu czy samolotu licząc na to, że natychmiast po przyjeździe znajdą dobrze płatną pracę, ale ku ich zdziwieniu robota na nich nie czekała. Albo że oszukał ich nieuczciwy pośrednik, który wziął pieniądze, ale pracy nie znalazł.
W najbardziej krytycznych przypadkach konsulat udzielał im pożyczki na bilet powrotny do kraju. Ale było też wielu takich, którzy nie umieli poprosić o pomoc albo nawet nie wiedzieli, że można i już kilka miesięcy później lądowali na tym samym dworcu Victoria jako bezdomni. Już bez walizek, za to z torbami i śpiworami. Uparcie odmawiali powrotu do kraju, bo przecież przyjechali tu, by zarobić. Mieli wysyłać do Polski pieniądze, nie zakładali, że będą żebrakami. Nie mogą się teraz do tego przyznać.
Na samym dnie
Ale nawet te osoby, którym się wtedy udało, nie wspominały Londynu jako raju na ziemi. Praca była ciężka, a mieszkanie wynajęte z kilkoma innymi, często obcymi osobami, małe, obskurne, zwykle w kiepskiej, odległej od centrum dzielnicy.
Brytyjczycy, którzy po pierwszej fali entuzjazmu, że zamiast superdrogiego angielskiego hydraulika można wynająć tańszego Polaka, szybko zaczęli na obecność imigrantów narzekać. Mówili, że zabierają pracę, że biorą zasiłki, piją, a nawet – jak pisały bulwarówki – zabijają i zjadają łabędzie z miejskich stawów. Narzekali też, że przez polskie dzieci szkolne klasy są przepełnione. Wielu osobom emigracja dała poczucie, że znaleźli się na samym dnie społeczeństwa. Zawsze obcy i gorsi.
Spora część tamtej emigracji z 2004 r. wróciła już dawno do Polski. Na ulicach nie słychać już polskiego tak często, jak wtedy. Ci, którzy zostali, ułożyli sobie życie. Pracują, jeżdżą komunikacją miejską, kształcą dzieci, kupują własne mieszkania i domy. Wrośli w Wielką Brytanię, choć po Brexicie nie są już wcale pewni, co przyniesie przyszłość i czy będą mogli tam zostać. Nierzadko mówią, że 20 lat temu wszystko było prostsze.