Uwaga rodziców zbyt skupionych na swojej roli jest tylko pozornie skierowana na dziecko. Ważniejsze są dla nich własne emocje i przemyślenia. Poczucie, że są lepszymi rodzicami niż inni, bo lepiej wiedzą, jakie powinno być dziecko, i bardziej się starają, aby osiągnęło sukces. O tym, jak opiekunowie traktują dziecko w takim modelu wychowania – mówi psycholog dr Aleksandra Piotrowska.
„Newsweek”: Są rodzice, którzy tak bardzo skupiają się na swojej roli, że zapominają o dziecku?
Dr Aleksandra Piotrowska: Powiedziałabym, że to sformułowanie nieco symboliczne, wyostrzone, ale mimo wszystko jest w nim sporo racji. Rodzic, który reprezentuje taki model wychowania, koncentruje się głównie na swoich przemyśleniach wokół dziecka. Całkiem niezły z niego teoretyk. Wie bowiem, jak sam powinien się zachowywać. Ale też, jakie powinno być dziecko i co dzięki temu mogą wspólnie osiągnąć. Dlatego potem wszystko, co staje na przeszkodzie jego idealnego planu, traktuje niczym zagrożenie.
Co zakłada ten plan?
– Zainteresowanie dzieckiem i poświęcanie mu czasu.
To chyba dobrze.
– W postawie takiego rodzica dostrzegam jednak pewien paradoks. Wydawałoby się, że skoro jest tak bardzo skoncentrowany na swojej roli, musi być świadomym opiekunem, że pewnie stwarza dziecku najlepsze warunki do rozwoju, ma z nim świetny kontakt, zauważa je i, co najważniejsze, szanuje. Ale to nie do końca prawda. Otóż dla niego liczy się tylko jedno – własne emocje i przemyślenia. Przykład? Niedawno byłam na operze dla dzieci. Obok mnie siedział ojciec z córką. Zamieniłam z nim parę słów. Zauważyłam, że dziewczynka przez całą godzinę trwania programu nie patrzyła na scenę. Zamiast tego postukiwała nogą o podłogę i rozmyślała, jak się tu urwać.
Tata nie zapytał jej, czy się nudzi?
– Nie, być może był zbyt skupiony na tym, jakie wspaniałe widowisko zaproponował swojej sześcioletniej córce. W modelu, o którym rozmawiamy, raczej nie pyta się dziecka o przeżycia. Rodzic zakłada, że wie lepiej. Jego zdaniem kilkulatek nie potrafi powiedzieć, co lubi. Ma lubić więc to, co mamusia i tatuś.
Oglądał pan „Rejs”? Tam pada ciekawe zdanie: „Mnie się podobają melodie, które już raz słyszałem”. Ta sama zasada przyświeca rodzicom zbyt skoncentrowanym na sobie. Wydaje im się, że wystarczy coś uporczywie wciskać dziecku, by to polubiło. Maluch o bardziej wrażliwym układzie nerwowym rzeczywiście ulegnie tej presji. Nie ma siły na protesty. W pewnym momencie po prostu dochodzi do wniosku, że przegrał. No i poddaje się. To właśnie o tym dziecku słyszymy potem zachwyty: „Ach, proszę zobaczyć, jakie jest spokojne, delikatne, grzeczniutkie”. Grzeczność jest tutaj mylona z posłuszeństwem. Owszem, maluch zgadza się na każdy pomysł dorosłego, ale robi to, by minimalizować ryzyko konfliktu. Przez to narastają w nim apatia i bierność.
Ale są też dzieci czupurki. Mam wrażenie, że wizja awantury z rodzicem nie psuje im humoru. Nie tolerują narzucania im czegokolwiek. Jeśli dorosły wciąż próbuje to robić, spotyka się z oporem. Na przykład dziecko rzuca się na podłogę, zanosi płaczem, a nawet występują u niego problemy z bezdechem.
Co na to rodzice?
– Raczej nie upatrują winy w sobie. Są zdania, że ich poświęcenie powinno zostać docenione. Jeśli nie jest, obwiniają dziecko. Pracowałam z podobnymi dorosłymi. Wydawałoby się, że zapewniali maluchowi wszystko, co najlepsze. Raczej nie spędzali z nim czasu przy rodzinnym stole na prostym malowaniu na szarym papierze. Zamiast tego organizowali mu zajęcia z plastykiem. Ale nie przypadkowym, tylko z dyplomem akademii sztuk pięknych.
To, jak zachowują się ci dorośli, zależy jeszcze od ich środowiska. Rodzice bowiem wzorują się na innych rodzicach. Często dochodzą wtedy do wniosku, że nie mogą być od nich gorsi. Bo jak to, córka Kwiatkowskiej chodzi na angielski, a mój syn nie? Nikt przecież nie może pomyśleć, że dbam mniej o własne dziecko. Nie dziwi mnie, że rodzic troszczy się o to, jak postrzegają go własna rodzina, sąsiedzi czy nauczyciele. Ale rodzicielstwo niektórych z nich jest trochę na pokaz.
A ja ich trochę rozumiem.
– Ja również, bo oboje wiemy, że człowiek jest istotą społeczną. Porównywanie się jest dla niego naturalne, a opowieści, by się nim nie przejmować, można włożyć między bajki. Rodzice nadmiernie skupiający się na sobie chcą przecież dobrze dla swojego dziecka. Nie krzyczą na nie. Nie biją go. Ale pamiętajmy, że przemoc to nie tylko kopnięcia, szturchnięcia czy rzucanie kimś o ścianę. Istnieje jeszcze przemoc psychiczna, równie niszcząca. Rodzice, o których rozmawiamy, mogą niestety nieświadomie ją stosować. Na przykład nieustannie wpędzają dziecko w poczucie winy. Ciągle tylko narzekają: „Wypruwamy sobie żyły dla ciebie, a ty niczego nie doceniasz!”.
Podobne zachowania mają wpływ na układ nerwowy malucha. Neuronauka dowodzi, że jeśli wielokrotnie go oskarżamy i zarzucamy pretensjami, jego mózg zaczyna działać jak u ofiary przemocy fizycznej. Dochodzi w nim do zmian strukturalnych, ponieważ we krwi tak traktowanego dziecka często wzrasta poziom kortyzolu, hormonu stresu, który jest zabójczy dla tkanki nerwowej. On wręcz zjada komórki nerwowe, a kora mózgowa traci swoją grubość.
Wydłużający się stres i lęk doprowadzają również do destrukcji hipokampu. To struktura mózgowa, która wyglądem przypomina konika morskiego. Wskutek jej nieprawidłowego działania dziecko może mieć problemy z pamięcią. Będzie uczyć się przez cały weekend tabliczki mnożenia, a w poniedziałek i tak wróci ze szkoły z jedynką, bo nie zapamiętało materiału. I przypominam, że wciąż mówimy o dziecku, które nie ma ani jednego siniaka. Ba, jego rodzice z pewnością otwarcie sprzeciwiają się karom fizycznym. Nie są jednak świadomi, że presja, jaką obciążyli dziecko, jest równie szkodliwa.
Co jest ich paliwem?
– Wizja końcowa, czyli daleka przyszłość dziecka. Chcą, by zostało człowiekiem sukcesu. Najlepiej wybitnym prawnikiem bądź stomatologiem, bo oba zawody wiążą się z dużymi pieniędzmi i prestiżem. Tacy rodzice są przekonani, że każdy dzień przybliża ich dziecko do założonego celu. Uważają również, że bez nich na pewno niczego nie osiągnie. Jest w tym duża doza megalomanii. Przejawia się choćby w sposobie traktowania zainteresowań dziecka. Myśli pan, że kogoś interesuje to, że bardzo kocha koszykówkę? Przecież matka i ojciec zachwycają się piłką ręczną. Młody człowiek musi więc podzielać ich pasję.
Uwaga tych dorosłych jest tylko pozornie skoncentrowana na dziecku. Czują wieczny niedosyt na myśl o jego osiągnięciach. Im nie wystarcza, że gra świetnie na skrzypcach. Ma robić to lepiej niż jego koledzy z klasy. A najlepiej, gdyby nie miało konkurencji w swojej dzielnicy albo w całym mieście. Jeśli tak jest, rodzice dochodzą do wniosku, że sami są wybitni. Starają się przecież bardziej niż inni. Będą jeszcze pana przekonywali, z jak wielkim wysiłkiem wiąże się ich rodzicielstwo.
A jeśli dziecko zaznacza, że nie cierpi ich ukochanej piłki ręcznej?
– Wtedy dochodzą do wniosku, że za mało się starali, by ją polubiło. Idą więc z nim na piętnaście meczów szczypiorniaka, bo może za czternastym polubi tę dyscyplinę. Nie śmiem twierdzić tego z pewnością, ale ci rodzice, mimo megalomanii, mogą mieć jeszcze wątlutkie poczucie własnej wartości. Osiągnięcia własnego dziecka mają je reperować. Fascynujące jest to, że oni rzadko kiedy starają się zrobić coś sami. To dziecko ma iść na hiszpański, a nie oni. To ono ma być znakomitym muzykiem, podczas gdy oni nie umieją odczytać nut. Proszę zobaczyć, do jakiego smutnego wątku dochodzimy – w tym modelu wychowania dziecko jest traktowane instrumentalnie. Ma być dowodem dorosłych na bycie najlepszymi rodzicami na świecie.
Foto: Newsweek
Przy okazji staje się ich zakładnikiem.
– Trochę tak. A przecież mówimy o porządnych opiekunach, prawda? Gdyby sąsiad popatrzył na ich poświęcenie, zakrzyknąłby: „Wspaniali rodzice!”. Spotykam ich nieraz w swojej pracy. Zauważam, że wykazują się częstym bezkrytycyzmem wobec własnego dziecka. Na przykład przyprowadzają trzylatka i pytają, czy mógłby pójść już do szkoły, bo tak interesuje się literkami. Oni – mówię to bez ironii – wierzą, że w ich domu objawił się największy geniusz w kraju. Dla dziecka to jednak obciążające. Skoro jest tak znakomite, oczekiwania wobec niego szybują, wręcz lecą w kosmos. Dlatego – zdaniem jego rodziców – lekcja gitary to za mało. Wypadałoby jeszcze pochodzić na zajęcia z fortepianu.
Gorzej, jeśli dziecko nie ma talentu muzycznego.
– Tacy rodzice raczej nie przejmują się podobnymi drobnostkami. Liczy się dla nich tylko wysiłek, który dziecko wkłada w zajęcia. Jeśli nie daje sobie na nich rady, sprawa jest prosta – organizują mu korepetycje. Czyli zapisują je na zajęcia wyrównawcze z zajęć dodatkowych. Nie może być bowiem tak, że ich dziecko jest gorsze od innych. Proszę teraz wyobrazić sobie, jak ono się czuje i jaki ma obraz siebie. Jak ten młody człowiek ma budować poczucie własnej wartości, skoro ciągle jest niewystarczająco dobry? I druga strona medalu – jeśli już zrówna się poziomem z resztą grupy, dla rodziców to żadne osiągnięcie. Jego poprzeczka musi być nieustannie podwyższana. Sukces rodzi bowiem pragnienie jeszcze większego sukcesu.
Niestety takie dzieciństwo wypełnia przemęczenie. Choć dziecko ma zbyt dużo zajęć dodatkowych, rodzice nadal wyszykują mu kolejne. Skutek? Jakiś czas temu czytałam badania z Wielkiej Brytanii. Wykazały, że w ciągu ostatnich 10 lat sen dzieci skrócił się o dwie godziny. W Polsce może być podobnie.
Dwie godziny to dużo?
– Bardzo! Dzieci snują się potem niczym zombi. A gdzie warunki do spokojnego rozwoju układu nerwowego? Przecież w dzieciństwie powstaje w bardzo krótkim czasie mnóstwo nowych połączeń nerwowych. Dlatego na drzwiach pokoju, w którym śpią dzieci, powinny wisieć karteczki: „Uwaga, trwa proces rozwoju!”.
Rozwój i poprawianie dziecka w przypadku rodziców zbyt skupionych na swojej roli nie mają jednak końca. Tak właśnie bywa z ideałami – nigdy nie są w pełni domknięte. Nawet jeśli ich syn bądź córka będą mieli czterdzieści lat, nie zasiądą w fotelu ani nie odsapną: „No, dobra robota. Zrobiliśmy, co mogliśmy”. Nie, im nadal będzie towarzyszył niepokój, że wciąż jest coś do poprawienia.
A gdyby któregoś dnia trochę odpuścili?
– Tym samym przysłużyliby się rozwojowi różnorakich kompetencji własnego dziecka. Dla niego niezwykle ważne są te aktywności, które organizuje sobie samo. Nawet jeśli mówimy o trzylatku. On również musi mieć czas na tzw. zabawę dowolną – wybieraną spontanicznie niczym nieskrępowaną i nieprowadzącą do wymiernych rezultatów tu i teraz. Jeśli mu tego zabraknie, nie będzie wiedział, co lubi albo co mu smakuje. Jednym słowem – nie zbuduje własnej tożsamości. Zamiast tego będzie miał, jak mawiamy w psychologii rozwojowej, tożsamość odzwierciedloną. Czyli przejmie poglądy i system wartości osób, które w jego życiu coś znaczą. Może i cały ten bagaż będzie wspaniały, ale jednak wciąż cudzy.
Rodzice, którzy w ten sposób wychowują, sami byli tak wychowani?
– Tak. Prawdopodobieństwo powielenia podobnego modelu wychowania jest u nich bardzo duże. Należy jednak pamiętać, że doświadczenia z dzieciństwa to nie wyrok. Ale faktem jest, że wielu z nas ocenia w dzieciństwie krytycznie pewne zachowania własnych rodziców. I zarzeka się: „Nigdy taki nie będę”. Potem mija kilkadziesiąt lat i nagle okazuje się, że najprościej skorzystać z tego, co już znamy. Konstatujemy nawet, że posługujemy się tymi samymi formułkami, których używał nasz rodzic i których tak bardzo nie cierpieliśmy.
Jak zapobiec temu wszystkiemu?
– Pomocna może okazać się koncepcja brytyjskiego psychoanalityka Donalda Winnicotta o wystarczająco dobrym rodzicielstwie. Dzięki niej dowiadujemy się, że nie mamy obowiązku bycia doskonałymi i idealnymi opiekunami. Że poszukiwanie perfekcji prowadzi do destruktywnych konsekwencji. I że najważniejsze jest dostrzeganie własnego dziecka, a nie wyobrażeń na jego temat.
Chciałabym, aby w naszej rozmowie wybrzmiało coś jeszcze. Miłość w rodzicielstwie to nie wszystko. Należy też szanować własne dziecko. Nie dlatego, że osiąga kolejne punkty naszego projektu wychowania geniusza. Tylko dlatego, że szacunek należy mu się tak po prostu i od najwcześniejszego okresu rozwoju. A to oznacza poświęcanie mu uwagi, dawanie ciepła, zainteresowania, nierealizowanie jego rękami własnych marzeń czy celów.
Co z tego będzie miało?
– Coś, co ani razu nie pojawiło się w naszej rozmowie. Radość.