Kolacja z nieznajomymi, wspólne bieganie, grupy na Facebooku. Szukamy bratnich dusz w coraz mniej oczywistych miejscach, byleby tylko nie czuć samotności.
W dniu spotkania dowiaduję się, dokąd mam przyjść. Rano dostaję wiadomość z adresem włoskiej restauracji w centrum Warszawy. Oprócz mnie ma być pięć osób – żadnej z nich nie znam. Sparował nas algorytm aplikacji Timeleft. Nowego narzędzia do poznawania znajomych.
Idea jest prosta: w każdą środę o 19.00 w ponad 180 miastach na całym świecie spotykają się na kolacji ludzie, którzy chcą poszerzyć grono swoich kolegów i koleżanek albo po prostu ciekawie spędzić wieczór. Ma to ułatwiać zawieranie znajomości w czasach, w których już nie wypada, ot tak, zagadać do kogoś w kawiarni, a ludzie są pochłonięci światem wirtualnym bardziej niż realnym.
Wspólny język
O ludziach, z którymi zaraz się spotkam, nie wiem właściwie nic – w aplikacji jest tylko ogólnikowo opisane, czym zajmują się zawodowo, ich narodowość i znak zodiaku. Przychodzę na miejsce pierwsza – zastanawiam się, czy inni się nie rozmyślili. Ostatecznie nie dociera tylko jedna osoba. Każdy z moich nowych znajomych był już na takiej kolacji, na tyle im się spodobało, że postanowili się zapisać raz jeszcze.
Jesteśmy z różnych branż: medycznej, produkcji filmowej, grafiki i marketingu. Szybko znajdujemy jednak wspólny język. Wbrew moim obawom nie ma momentów dziwnej ciszy ani starcia skrajnych poglądów. Wymieniamy się pomysłami na życie, rekomendujemy książki i filmy, opowiadamy o tym, co nas ukształtowało. Zostajemy w restauracji aż do jej zamknięcia około północy.
Wychodzę stamtąd naładowana dobrą energią, z poczuciem, że dowiedziałam się czegoś ciekawego. Może nie poznałam właśnie przyjaciół na całe życie, ale na pewno nie był to zmarnowany czas.
Urok rozmowy
Aleksander Dunin, który odpowiada za rozwój aplikacji m.in. w Polsce, mówi, że zna takie historie, kiedy na kolacji ludzie zgrali się na tyle, że potem zaczęli tworzyć relacje już niezależnie od Timeleft. I nie polegało to tylko na wyjściu na drinka. Nowo utworzone grupy znajomych wybierały takie aktywności jak targ śniadaniowy czy koncert chopinowski w Łazienkach Królewskich.
– Aplikacja powstała nieco ponad rok temu. Na początku miała łączyć osoby, które chciałyby wspólnie przeżyć coś ekstremalnego, jak np. skok na bungee. Ale to nie porwało ludzi. Okazało się, że potrzebują czegoś dużo bardziej przyziemnego, zwykłego spotkania z drugim człowiekiem i rozmowy – mówi Dunin.
Rozwiązanie z kolacjami chwyciło, aplikacja się rozwija. W Warszawie każdego tygodnia na kolację zapisuje się blisko setka osób. A są miejsca – jak Rio de Janeiro czy Nowy Jork – gdzie chętnych trzeba już liczyć w tysiącach. Według Dunina aplikacja odpowiedziała na jedną z większych bolączek społecznych – samotność. Jak wynika z badania Instytutu Pokolenia, odczuwa ją aż 53 proc. Polaków.
Większość korzystających z Timeleft to ludzie w średnim wieku, którzy mają zazwyczaj tę samą pracę od lat, dawno skończyli studia i nie mają wielu okazji do poznawania nowych osób, z którymi mogliby przyjemnie spędzić czas. Choć, jak przewiduje Dunin, ten zakres wieku będzie się zmieniał. Szczególnie że obecnie najbardziej osamotnieni czują się przedstawiciele pokolenia Z – według raportu „Nigdy więcej samotności” na to uczucie uskarża się 65 proc. badanych w wieku 18-28 lat.
– Żyjemy w coraz bardziej zindywidualizowanym świecie, a pandemia tylko to pogłębiła – zamknięcie sprawiło, że straciliśmy umiejętność spontanicznego nawiązywania kontaktów społecznych – zauważa Dunin.
Każdy z moich nowych znajomych był już na takiej kolacji, na tyle im się spodobało, że postanowili się zapisać raz jeszcze
Bieganie zamiast imprezy
Aplikacje to niejedyny sposób, by zbudować nowe więzi. Coraz więcej osób szuka ich w klubach i kółkach sportowych. Dzięki temu wiedzą, że łączy ich chociaż jedna wspólna pasja, a to może ułatwić zbudowanie czegoś więcej.
Patrick Deba od lat współtworzy klub biegowy Swords. Jego członkowie spotykają się w środy i niedziele na treningach w czterech miastach w Polsce. Od kiedy zaczęła się pandemia, chętnych do uczestnictwa w nich zaczęło przybywać lawinowo. Informacje o klubie roznosiły się pocztą pantoflową, bo Swordsi poza tym, że mają profile w social mediach, nigdzie się nie ogłaszają ani nie prowadzą żadnej oficjalnej rekrutacji. Na treningi może przyjść każdy, kto ma ochotę – dobrze tylko, by miał jakiekolwiek doświadczenie w bieganiu, ale poziom zaawansowania nie ma znaczenia.
– W naszym klubie nawiązało się wiele bliskich znajomości. Niektórzy znaleźli nawet swoją drugą połówkę. Dużo osób, z którymi współtworzę klub, zostało moimi przyjaciółmi. Bo to nie tylko treningi, ale też wspólne wyjazdy na maratony na całym świecie, kawki po biegu czy wypady na jedzenie – opowiada Patrick. Uważa, że wyjątkowo dobrze w klubie odnajdują się osoby, które lubią żyć intensywnie. Kiedyś tę intensywność załatwiały sobie imprezami, dziś sportem. Wie, że ci, którzy zrezygnowali z balowania do rana i używek, nierzadko tracą znajomych. Grupy sportowe zapełniają tę pustkę.
Wyjść z mroku
Nie brakuje też ludzi, którym klub pomaga w radzeniu sobie ze stanami depresyjnymi czy zaburzeniami lękowymi. Patrick podkreśla, że nie chce przez to powiedzieć, że bieganie leczy z depresji, bo to byłoby absurdalne. Ale bycie w społeczności połączone z ruchem z pewnością pomaga się z niej dźwignąć. Wie, bo przez lata wiele osób opowiadało mu, że dzięki klubowi wyszło z największego mroku.
Przytacza też historię dwóch braci, którzy uciekli z putinowskiej Rosji zaraz po rozpoczęciu agresji na Ukrainę. Trafili do Warszawy, nie znając tu nikogo. Trudno było im nawiązywać znajomości. Bali się mówić, skąd są, z lęku przed odrzuceniem. Aż przypadkiem trafili na informację o Swordsach. – My nie pytamy o przeszłość, o pochodzenie, nie patrzymy na wiek ani kolor skóry. I dzięki temu bracia w końcu zadomowili się w Polsce. W ogóle przyciągamy wielu ekspatów, którym klub pomaga się odnaleźć – mówi Patrick.
Co ci mogę dać?
Samo posiadanie znajomych – jeśli są to tylko powierzchowne relacje – może nie wystarczyć, żeby pożegnać się z samotnością. To głębokie więzi pozwalają poczuć się prawdziwie zrozumianym i akceptowanym. Te jednak – jak twierdzi psycholożka społeczna prof. Katarzyna Popiołek z Uniwersytetu SWPS w Katowicach – coraz trudniej jest nam budować. – Żyjemy w kulturze, która promuje egocentryzm. Kiedy tworzymy relację, skupiamy się na tym, jakie będziemy mieć z tego korzyści, a powinniśmy się raczej zastanowić nad tym, co my możemy dać drugiej osobie – podkreśla prof. Popiołek.
Uważa, że dobra, bliska relacja powinna się opierać na wzajemności i szczerej ciekawości. Chęci sprawdzenia, co człowiek w sobie kryje. Tymczasem, często już na starcie, odrzucamy kogoś, bo nie podoba nam się okładka. Czujemy się też lepsi, mądrzejsi od innych, przekonani, że nie są w stanie wnieść żadnej wartości do naszego życia, jeśli nie są wybitni.
– Takie założenia powinno się wyrzucić do kosza. A potem otworzyć się na drugiego człowieka, uważnie słuchając, co ma do przekazania, a nie tylko wygłaszać monologi. To monologowanie to też zmora współczesności – zauważa ekspertka.
Ustalenie priorytetów
Prof. Popiołek zachęca, by poza aktywnym słuchaniem dbać o swoje pasje, jeśli będziemy ciekawymi ludźmi, łatwiej przyciągniemy do siebie innych. Wymaga to też wysiłku – tworzenia okazji do spotkań, znajdowania wydarzeń, w których można wspólnie uczestniczyć, i wreszcie świadomego zarządzania czasem, by bycie razem było ważnym punktem w kalendarzu.
– Zrobiłam kiedyś badanie, w którym poprosiłam, by uczestnicy policzyli, ile czasu poświęcają na pracę, przygotowywanie się do niej, szkolenia zawodowe. A potem, ile czasu oddają na relacje. Różnica była diametralna. I o ile to pierwsze łatwo było policzyć – bo badani na tym się koncentrowali w życiu – to drugie przychodziło z trudem – mówi Popiołek.
Wspomina, jak kiedyś razem ze znajomymi pojechała na wystawę przyjaciela do innego kraju. Nie chciało jej się, bo wymagało to długiej podróży samochodem, by spędzić tam chwilę, a potem równie długo wracać. Sama się wtedy jednak skarciła za tę niechęć – on przygotowywał się do tej wystawy miesiącami, była dla niego ważna, jej brak chęci był w tym przypadku nieistotny. – Są momenty, w których ta druga osoba powinna się stać priorytetowa. Nie zawsze to my musimy być numerem jeden. Wiem, że w czasach, w których cały czas słyszy się, że trzeba stawiać na siebie, to odważna teza, ale inaczej będziemy wiecznie narzekać na samotność – podsumowuje profesor.
Puste obietnice
Martyna bardzo chciała mieć bliską przyjaciółkę – taką, której będzie się mogła zwierzyć z głęboko skrywanych sekretów bez obawy, że zostanie oceniona. I chociaż miała dużo koleżanek, to albo nie udało jej się z nimi wejść na ten poziom, albo gdy czuła, że zaczynają budować coś wyjątkowego, relacja się rozpadała.
– Trzy lata temu bardzo przeżyłam to, jak potraktowała mnie dziewczyna, którą nazywałam swoją przyjaciółką. Zakochała się i przestała się odzywać. Rozmowy czy spotkania odbywały się tylko z mojej inicjatywy i musiałam o nie wręcz błagać. Przez pierwsze miesiące przymykałam na to oko, ale w końcu musiałam też zadbać o siebie – opowiada 32-latka. Wyjaśnia, że komunikowała byłej przyjaciółce, co jej nie odpowiada, a ta przepraszała i obiecywała, że zmieni zachowanie. Na obietnicach się jednak kończyło. W końcu Martyna odpuściła i pozwoliła, by ta relacja umarła śmiercią naturalną.
Przyjaźń z internetu
Czuła się bardzo samotna, aż do momentu, kiedy rok temu usłyszała o grupie na Facebooku – Przyjaciółka z Warszawy. Dziewczyny ogłaszają tam, że szukają albo koleżanki na wspólne wyjście na miasto czy do teatru, albo kogoś, z kim będą mogły zbudować dłuższą znajomość. Któregoś dnia uwagę Martyny przykuło ogłoszenie Oli. Pisała, że ma już dość powierzchowności, że chce poznać kogoś, kto rzeczywiście będzie miał czas, nie ma problemu z okazywaniem emocji i chce otrzymywać wsparcie, ale też je dawać. Dodatkowym atutem byłoby zainteresowanie sztuką.
– Napisałam jej coś w stylu, że równie dobrze ja bym mogła stworzyć takiego posta, bo dokładnie takiej więzi pragnę w swoim życiu. Spotkałyśmy się tylko na kawę, a spędziłyśmy ze sobą cały dzień, bo nie mogłyśmy się nagadać. Teraz jesteśmy nierozłączne. Wynajęłyśmy nawet razem mieszkanie, dzięki czemu zawsze jest do kogo buzię otworzyć. No i jest taniej – uśmiecha się kobieta.
Na początku czuła się zawstydzona, że nie poznała przyjaciółki na jakichś zajęciach czy przez grono znajomych, tylko w internecie. Miała wrażenie, że ludzie ją oceniają z tego powodu. – Ale teraz mam to gdzieś. Skoro można szukać partnera w aplikacji, to czemu nie przyjaciółki w internetowej grupie? Najważniejsze, że się dogadujemy i mamy kogoś, na kim możemy się oprzeć – podsumowuje.