– Dawniej tylko takie giganty jak Google pozwalały pracownikom na drzemki w godzinach pracy, teraz coraz więcej firm zaczyna rozumieć, że wypoczęty człowiek jest bardziej wydajny i nastawiony optymistycznie – mówi dr Maria Kmita, dyplomowana humorolożka.

Uniwersytet Medyczny we Wrocławiu, minęło południe, przyszli lekarze odkładają telefony, ściągają buty, wsuwają się w śpiwory i między ławkami sali wykładowej zapadają w drzemkę na 26 minut jak astronauci NASA.

Dr Maria Kmita: Studenci je uwielbiają. Eksperymentujemy. Wydłużamy czas drzemki, skracamy, wdychamy zapach lawendy, innym razem pijemy melisę albo przed zaśnięciem czytamy nudną książkę o betonie. Puszczamy Beethovena albo ćwierkanie ptaków. Jedni bardzo szybko zasypiają, inni mają z tym problem. Podpowiadam, żeby wyobrazili sobie, że leżą w bezpiecznym miejscu. Ja zazwyczaj zasypiam, będąc myślami pod palmą na plaży, słyszę szum fal, czuję, że moja skóra nagrzewa się od słońca i ciepłego piasku. Tłumaczę studentom, że im więcej szczegółów sobie wyobrażą, tym będzie im łatwiej uwolnić się od nerwowej myśli, że natychmiast trzeba zasnąć.

– Nie szkodzi. Wystarczy, że odłożyło się telefon, poleżało w ciepłym śpiworze z zamkniętymi oczami, w ciszy i ciemności. Już samo to pomaga – człowiek się rozluźnia, włączają się tzw. fale alfa i mózg chociaż trochę się regeneruje.

Bardzo mi zależy na tym, żeby przyszli lekarze wyrobili w sobie nawyk korzystania z każdej szansy na odpoczynek. Przyda im się. Nie mamy tu komfortowych warunków, ale to i tak mniejsze niewygody niż te, które czekają ich w szpitalach. Widzę jak studenci, którzy trafiają na moje zajęcia między ćwiczeniami w prosektorium a biochemią, są przeczołgani nadmiarem tego, co na nich spada. A przecież potem nie będzie lepiej: dyżur za dyżurem, wieczne niedospanie.

Szukając informacji o tym, kiedy zaczęło się to niezwykłe obciążenie lekarzy, natknęłam się na historię Williama Halsteda, ojca amerykańskiej chirurgii. To on pierwszy wpadł na pomysł, żeby rezydenci wdrażali się do obowiązków szpitalnych, pracując bez przerwy. Sam pracował po 100 godzin tygodniowo. Później okazało się, że był uzależniony od kokainy, stąd zapewne brała się jego wydolność. Ale system, który wdrożył ponad wiek temu w USA, funkcjonuje w wielu państwach do dziś, choć wiadomo, że jest nieefektywny, wykańczający. Niemal wymusza sztuczne pobudzanie organizmu do utrzymywania się w pionie. Ja na zajęciach promuję dewizę, że życie w pionie jest przereklamowane, trzeba trzymać poziom. A nie utrzymasz poziomu niewyspany, sprawdzamy więc, co może pomóc przyspieszyć zasypianie. Teraz z jedną grupą ćwiczymy drzemkę, nastawiając sobie ćwierkanie. Grupa tak się wyszkoliła, że zasypia niemal od razu, a budzi się tuż przed ostatnimi odgłosami ptaków, dokładnie po 19 minutach i 57 sekundach. Wstają jak na komendę.

– Astronauci i piloci lotów długodystansowych śpią po 26 minut, choć są teorie, że wystarczy nawet drzemka 10-minutowa. Ważne, żeby dobrać rozwiązanie jak najlepsze dla siebie, wyrobić w sobie nawyk odpoczywania w czasie intensywnej pracy. Gdy uświadamiam studentom, że muszą mieć czas na odpoczynek, bo zmęczeni będą takim samym zagrożeniem dla pacjentów, jakby byli pijani, patrzą na mnie zdumieni. Żyjemy w kulturze „zapierniczu”, zazwyczaj słyszą tylko o tym, że trzeba pracować, coraz więcej pracować. Pobudzają organizm kofeiną, nikotyną, energetykami. A gdy organizm zaczyna reagować bólem, biorą coraz więcej środków przeciwbólowych.

– Drzemka to power nap, szybka reaktywacja. Pozwala zmniejszyć senność, poprawić koncentrację, czujność, sprawność motoryczną, nastrój, ale nie zastąpi 8-godzinnego snu, którego mózg potrzebuje, żeby zdążyły zajść w nim wszystkie procesy związane z zachowywaniem w pamięci tego, co się wydarzyło, czego się nauczyliśmy. Bezsenność stała się powszechną zmorą, dramatem tego świata, epidemią. Ludzie przestymulowani pobudzaczami, nie potrafią zasnąć, gdy kładą się do łóżka, chcą sobie jeszcze obejrzeć serial, sprawdzają wiadomości w komórce, czym pogłębiają problem.

– Mówi się, że jak człowiek głodny, to zły. Niewyspany reaguje tak samo, jest rozdrażniony i marudny. W pracy próbuje kamuflować to, że jest zmęczony i nie może się skupić. Firmy z kulturą „zapierniczu”, gdzie bohaterami są ci, którzy mają podkrążone oczy, na dłuższą metę nie będą mieć z tego zysku. Część pracodawców dostrzega już ten problem. Dawniej tylko takie giganty jak Google pozwalały pracownikom na drzemki w godzinach pracy, teraz coraz więcej firm zaczyna rozumieć, że wypoczęty człowiek jest bardziej wydajny i nastawiony optymistycznie.

– Zdecydowanie lepiej jest być pogodnym, stać po jasnej stronie mocy. Optymiści żyją pełniej, są otwarci na różne rozwiązania, niczego z góry nie wykluczają. Pesymiści „tarzają” się w bagnie rozpaczy, są jak konie z klapkami na oczach, widzą tylko szczegóły nadchodzącej apokalipsy i nie potrafią dostrzec dobrego wyjścia. Negatywne myślenie wyczerpuje psychicznie i fizycznie. Każdy z nas coś o tym wie, bo chyba każdy miał choć raz ból brzucha z nerwów, każdemu ze stresu zdarzyło się choć raz nie móc zasnąć, każdy choć raz miał ścisk szczęk.

– Robię codzienne ćwiczenia z wdzięczności, polecam każdemu: zanim zaśniesz, zrób listę dobrych rzeczy, które zdarzyły ci się tego dnia, przypomnij sobie, co cię ucieszyło, co się spodobało. Można o tym opowiedzieć partnerowi, a jeszcze lepiej spisać je sobie, a po kilku tygodniach zobaczyć, jak dużo dobrego nas spotyka. Innym ćwiczeniem, które stosuję i polecam studentom, to zapisanie, co ich tego dnia wkurzyło, wytrąciło z równowagi, z jakiego powodu byli źli i rozżaleni. Składam sobie te karteczki, wrzucam do pudełka i po jakimś czasie tam zaglądam. Czytanie tego mnie rozbraja. Zastanawiam się, jak mogła mnie doprowadzić do szewskiej pasji taka duperela.

Okazuje się też, że dużo więcej wydarza się rzeczy, które wywołują uśmiech, niż tych, które powodują rozżalenie i gniew. Nasz umysł jest jednak tak skonstruowany, że wiele radosnych momentów i minisukcesów nam umyka. Skupiamy się na tym, co złe, przykre, co nas zdenerwowało, przestraszyło. To ewolucyjna pozostałość po lękach naszych jaskiniowych przodków, którzy musieli być czujni, żeby nie stracić życia przez tygrysa szablozębnego. To już dawno nie te czasy, a w nas wciąż jest tamta czujność, mamy radary nastawione bardziej na to, co groźne i nieprzyjemne, niż na to, co miłe. Za mało się cieszymy, za mało uśmiechamy, choć badania pokazują, że ludzie, którzy mają dobry humor, uchodzą za bardziej atrakcyjnych, inteligentnych, kreatywnych, przyciągają także potencjalnych partnerów. Dobry humor to wabik, zachęta: podejdź do mnie, porozmawiajmy. Takich sygnałów nie wysyła ktoś, kto ma „rzyg” na twarzy. Ludzi z „rzygiem” się unika.

– Jak ktoś jest w złym nastroju, to wszyscy, którzy są w dobrym, mogą go drażnić, na to się już nic nie poradzi. Ja mam doktorat z humoru i nie zawaham się go użyć, czy to się komuś podoba, czy nie. Lubię żarty. Gdy słyszę, że ktoś się śmieje, zachwycam się, jakie to piękne, że potrafimy się śmiać. Śmiech to chwila wolności, błogostanu w ciągu dnia. Nie doceniamy tego daru.

Spróbujmy sobie wyobrazić życie bez śmiechu. Człowiek mający depresję za niczym nie tęskni tak bardzo, jak za tym, żeby znów móc się cieszyć. Humor jest oznaką zdrowia, żartowanie kapitalną gimnastyką mózgu – dobrze nam robi zarówno opowiadanie, jak i słuchanie żartów. To też jeden z podstawowych mechanizmów radzenia sobie ze stresem, dlatego jak tylko zaczął się COVID-19, pojawiły się żarty z pandemii. Więźniowie w Auschwitz żartowali ze swoich oprawców i z sytuacji, w której się znaleźli. To dawało im poczucie chociażby chwilowej kontroli nad sytuacją, że nie wszystko zostało im odebrane. Humor pozwala przetrwać najtrudniejsze nawet czasy. Podtrzymuje w nas pamięć beztroski, tego szczęścia, które się utraciło. Z podziwem obserwuję teraz „Meanwhile in Ukraine” – profil na Facebooku, na którym są pozytywne wiadomości z frontu, żarty, memy na temat Putina, ostrzeżenia dla Rosjan, że zadarli z niewłaściwymi ludźmi.

– Widać, jak bardzo w tych okolicznościach potrzebne są pozytywne wiadomości i dystans do siebie. Ostatnio 12-letnia Yana Stepanenko, która straciła obie nogi w wyniku ostrzału dworca w Krematorsku, przebiegła na protezach 5 km na Maratonie Bostońskim, aby zebrać pieniądze na protezę dla jednego z ciężko rannych ukraińskich obrońców.

– Najlepiej mieć powód, choćby niewielki. Dorośli raczej we wszystkim szukają sensu. Tylko dzieci potrafią śmiać się ot, tak, po prostu, bo im dobrze, bo zauważyły coś ciekawego. Często, zanim jeszcze zaczną mówić, okazują śmiechem akceptację, śmiechem się komunikują. Dorośli są bardziej spięci, mają mnóstwo społecznych norm, które mówią, kiedy można się śmiać, a kiedy nie wypada. I wydaje im się, że mają niewiele powodów do śmiechu. Tymczasem powód zawsze się znajdzie, najlepiej w dobrym towarzystwie. Śmiech to kapitalny budulec więzi, także w miejscu pracy. Jeżeli trafiamy gdzieś, gdzie nikt do nikogo się nie uśmiecha i nie ma żartów, uciekajmy czym prędzej.

– Jeżeli jest takie napięcie, że przy najmniejszej próbie żartu ktoś nas natychmiast ucisza, jakby żartowanie było czymś niestosownym, wiejmy! Zbyt dużo czasu spędzamy w pracy, by zakładać, że to w żaden sposób na nas nie wpłynie. Po co męczyć się w toksycznym środowisku, wśród ludzi, którzy będą psuć nasz nastrój? Nie ma co zakładać, że takiej atmosfery nie zabierze się z pracy do domu i resztę dnia, a później weekend, uda się spędzić radośnie. Nie uda się.

– Potrzebujemy dobrych relacji w pracy i poza nią. Im większa armia tych, z którymi coś nas łączy, tym lepiej. Możemy – w razie bardzo trudnych momentów w życiu – liczyć na wsparcie tych, z którymi wcześniej się śmialiśmy. To jedno z takich niesamowitych i wyjątkowych zupełnie odczuć, że bawiło nas to samo, z tego samego czerpaliśmy radość. Często już nawet nie pamiętamy, z czego się śmialiśmy, ale pamiętamy uczucie wspólnego rozbawienia.

– Na szczęście jestem z rodziny „praktykującej” – żarty były na porządku dziennym. Tato wykręcał niezłe numery. Na przykład szczekał przez domofon do przechodniów, a reszta rodziny – siedząc w oknie – patrzyła, jak ludzie w popłochu uciekają. Gdy szliśmy do sklepu, próbował płacić za zakupy kartkami z kaczorem Donaldem. W telewizji oglądaliśmy kabarety i komedie, później rozmawialiśmy z rodzicami o najzabawniejszych scenach. Zawsze było w domu dużo śmiechu, ale bez zapędzania się w tzw. toksyczną pozytywność, reżim optymizmu, udawanie, że żadne inne emocje nie istnieją. Gdy coś złego się wydarzyło, zastanawialiśmy się, jak rozwiązać problem, ale bez malkontenctwa, narzekania, że taka straszna rzecz nam się przytrafiła. Rodzicom udało się nauczyć nas podchodzenia do wydarzeń, ale też i do samych siebie z dystansem. Śmialiśmy się z siebie nawzajem i też z siebie samych. Teraz próbuję nauczyć tego studentów.

– Najgorzej byłoby założyć, że się nie uda. Albo, że nie żartuje się z chorób, bo nic gorszego nie może się człowiekowi przydarzyć. Może. Gramy sobie właśnie w taką grę „Najgorzej”. Każdy po kolei wyciąga kartę i odpowiada na pytania. „Co gorsze? Zapomnieć o tym, o czym się chciało pamiętać, czy pamiętać o tym, o czym by się chciało zapomnieć?”. „Słaby refleks czy mocny refluks?”. „Upierdliwy klient czy upierdliwy szef?”. „Leczyć teściową z tasiemcem czy przyjaciela z rzeżączką?”

– Oczywiście rzeżączkę (śmiech).

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version