Długo oczekiwane powołanie komisji, która w rzetelny i kompleksowy sposób zbada rosyjskie wpływy w Polsce budzi mieszane uczucia. Nie dlatego, że została powołana, bo potrzeby utworzenia takiej komisji nie da się zakwestionować. Chodzi o jej skład.
To właściwie jedyna szansa wydobycia na światło dzienne i naświetlenia tego, co przez ostatnie lata było – ale i nadal bywa – skrzętnie ukrywane oraz zamiatane pod dywan. Robiły to służby, robiła to prokuratura — także do 2015 r., za poprzednich, demokratycznych rządów. Dlatego niezależna komisja ekspertów zdaje się jedynym możliwym antidotum. Z oczywistych powodów drugiego podejścia nie będzie, tym bardziej że po pisowskiej komisji „lex Tusk” zaufanie opinii publicznej do tego typu instytucji jest mocno nadwyrężone.
Dlatego wydawało się, że rząd oddeleguje do działania najlepszych z najlepszych, wybitnych ekspertów w swoim fachu, ludzi kompetentnych, profesjonalnych, o uznanym i cenionym dorobku w tej specyficznej dziedzinie, jaką jest ukryta aktywność Rosji w Polsce. Tak jak to się stało w przypadku komisji Millera, badającej przyczyny katastrofy smoleńskiej, czy zespołu Macieja Laska, który w latach 2013-2015 walczył – późno, ale na swój sposób skutecznie – ze smoleńską dezinformacją. Wydawałoby się, że po doświadczeniach z badaniem afery podsłuchowej, gdy sprawa miała być „zbadana do spodu”, a szybko została zapomniana, kwestia tak istotna, jak zbadanie rosyjskich wpływów w Polsce zostanie potraktowana z najwyższą powagą.
Jednak skład komisji na pewno tych nadziei nie rozbudził, może nawet ostudził, a na pewno zrodził wątpliwości. Przede wszystkim ze względu na uderzający wśród powołanych osób deficyt takich, które zajmowały się zawodowo przeciwdziałaniem rosyjskim wpływom lub mają doświadczenie w ich badaniu. Krótko mówiąc – mają wiedzę na ten temat. Oprócz przewodniczącego, generała Jarosława Stróżyka, który kieruje obecnie kontrwywiadem wojskowym, Pawła Białka, byłego wiceszefa ABW w latach 2007-2012 i Tomasza Chłonia, w przeszłości ambasadora delegowanego przez NATO do Rosji, a dziś pełnomocnika szefa MSZ do spraw przeciwdziałania dezinformacji międzynarodowej, takich osób właściwie nie ma.
Są jeszcze badaczki zajmujące się dezinformacją, ale jednak nie w rosyjskim wydaniu, są historycy, tacy jak prof. Grzegorz Motyka, wybitny naukowiec, ale jednak bardziej specjalista od stosunków polsko-ukraińskich, niż polsko-rosyjskich, dziś kierujący Wojskowym Biurem Historycznym. Ich obecność jest dyskusyjna, ale akceptowalna. Jednak to co najwyżej połowa składu.
Co do reszty członków komisji, nie da się powiedzieć, że to właściwie osoby na właściwym miejscu. Ich nazwiska zdumiewają i zaskakują, gdyż są to osoby nie tylko zupełnie nieznane z działalności w obszarze, którym mają się zajmować, ale nie mające w swoim dorobku żadnych dokonań w zakresie działania komisji (przy całym szacunku dla ich zawodowych i naukowych osiągnięć). A przecież zarządzenie premiera o powołaniu komisji wysoko stawia poprzeczkę. Wskazuje konkretnie, jakie działania mogą być uznane za podjęte pod wpływem rosyjskim czy białoruskim i przez kogo muszą być prowadzone. Dowolności więc nie będzie. Na stół trzeba będzie wyłożyć mocne karty.
Na tym tle rzuca się w oczy brak uznanych ekspertów zajmujących się Rosją, związanych z wywodzących się ze struktur państwa Ośrodkiem Studiów Wschodnich, czy Polskim Instytutem Spraw Międzynarodowych. Brak choćby byłych prokuratorów prowadzących w przeszłości sprawy szpiegowskie, ekspertów od finansów i spółek, doświadczonych w tropieniu brudnych pieniędzy oraz szemranych powiązań kapitałowych, w czym Rosja się specjalizuje, także w Polsce. W składzie komisji nie widać również osób związanych obecnie z ABW, najważniejszą służbą kontrwywiadowczą w Polsce, bez której wsparcia komisji bardzo trudno będzie cokolwiek ustalić. Doświadczenia komisji śledczej do spraw Pegasusa, odciętej od materiałów źródłowych, stanowią tutaj smutne memento.
Te braki są tak wyraźne, że muszą studzić entuzjazm i budzić niepokój o końcowy sukces. Tym bardziej że na komisję czekają tak duże wyzwania, jak prześwietlenie afery podsłuchowej, mailowej, czy rosyjskich kręgów wokół Antoniego Macierewicza.
Jeśli niewiele z tego wszystkiego wyniknie, sprawa badania rosyjskich wpływów zostanie zepchnięta w Polsce na daleki plan, jeśli nie skompromitowana. Gdyby tak się stało, byłby to najlepszy dla władców Kremla prezent. Bo cóż może być bardziej satysfakcjonującego, niż obserwacja, że Polacy nie są w stanie dostrzec rosyjskich macek, albo – co byłoby już kompletną katastrofą – uznają twierdzenia o ich istnieniu za produkt wybujałej wyobraźni.
Przy wszystkich wątpliwościach i obawach pozostaje zachować nadzieję, że do tego nie dojdzie i ufać, że komisja Stróżyka przejdzie do historii co najmniej jako ta, która dobrze wywiązała się ze swoich obowiązków.