Na wiecu w Conway w Karolinie Północnej, gdzie na początku marca odbędą się prawybory Partii Republikańskiej, Donald Trump zapowiedział, że jako prezydent nie tylko nie broniłby państw należących do NATO, które nie wypełniają swoich finansowych zobowiązań jako członkowie Sojuszu, ale wręcz zachęcałby Rosję, by zaatakowała takie kraje. Polska prawica nie widzi w tym problemu.

Mogłoby się wydawać, że w Polsce, gdzie scenariusz ataku Rosji nie jest niestety czymś, co moglibyśmy wykluczyć, takie słowa ze strony człowieka, który w styczniu przyszłego roku może zostać przywódcą państwa stanowiącego główny filar transatlantyckiego systemu bezpieczeństwa, powinny wywołać głębokie zaniepokojenie, oburzenie i przerażanie. A już z całą pewnością przekreślić wszelkie pozytywne emocje.

Wypowiedź Trumpa znalazła jednak w Polsce cały chór obrońców. Rozbrzmiewa on z prawej strony sceny politycznej, a konkretnie z jednego środowiska – Zjednoczonej Prawicy.

PiS i jego koalicjanci w swoim przywiązaniu do Trumpa i racjonalizowaniu najbardziej oburzających słów i działań byłego amerykańskiego prezydenta pokazują, że miłość naprawdę potrafi być ślepa – także ta polityczna.

Z drugiej strony, przedstawiciele klasy politycznej, zwłaszcza pełniący najwyższe funkcje w państwie, wobec słów kogoś takiego jak Trump muszą zachować pewną powściągliwość. Choćby dlatego, że Trump może wygrać przyszłe wybory i polscy politycy będą musieli jakoś z nim współpracować.

Dlatego można jakoś usprawiedliwiać to, co o Trumpie mówił ostatnio Andrzej Duda. Pytany w środę w stolicy Rwandy Kigali o słowa Trumpa, obiecującego, że „zakończy wojnę w Ukrainie w ciągu 24 godzin”, polski prezydent stwierdził, że można wierzyć w słowa Republikanina. Przyznał, że jeśli jemu coś obiecał, to było to dotrzymane. — Tak, prezydent Trump dotrzymuje danego słowa. Jeżeli coś mówi, to traktuje to poważnie”.

Jeśli Duda, nauczony wpadką z gratulacjami dla Joe Bidena, odpowiedział w ten sposób, starając się dyplomatycznie wybrnąć z trudnego pytania, to nie ma się czym martwić. Gorzej, jeśli faktycznie myśli, że Trump jest osobą, której w kwestii Ukrainy można ufać.

W odpowiedzi na słowa Trumpa wygłoszone na wiecu w Conway Duda napisał na swoim koncie na portalu X: — Sojusz PL-USA musi być silny, niezależnie od tego, kto aktualnie sprawuje władze w PL i w USA. Zawsze tak działałem i będę działał w tym duchu, szanując wszystkich naszych partnerów w USA.

Gdyby postawił tu kropkę, można by nawet pochwalić taki komunikat. Niestety, prezydent nie mógł się powstrzymać przed wbiciem szpili Donaldowi Tuskowi, bo to pod adresem premiera skierowane było drugie zdanie wpisu: — Obrażanie połowy amerykańskiej sceny politycznej nie służy ani naszym interesom gospodarczym, ani bezpieczeństwu Polski.

Prezydent przypomniał też, że Polska wydaje na obronność 4 proc. PKB, a więc jest więc bezpieczna. Ten sam argument w programie „Kawa na ławę” powtórzyła ministra Małgorzata Paprocka z kancelarii Dudy. To absurdalna próba racjonalizacji słów Trumpa i obrony byłego prezydenta USA.

Trump grożąc państwom, które „nie płacą za ochronę” wprowadza do stosunków międzynarodowych logikę znaną raczej z „Rodziny Soprano”. Prezydencka minister zachowuje się natomiast, jak ktoś, kto z dumą twierdzi, że on płaci haracz lokalnemu bossowi i czuje się bezpiecznie. Bezpieczeństwo międzynarodowe działa jednak trochę inaczej niż „ochrona” lokalnych biznesów przez — dajmy na to — Ala Capone. Przecież jeśli zaatakowany zostanie jakikolwiek kraj NATO – choćby najmniej wydający na obronność i najdalej od nas położony – a Stany Zjednoczone nie przyjdą mu z pomocą, to posypie się cały system bezpieczeństwa zapewniający nam pokój.

Politycy PiS nie mogą o tym nie wiedzieć, ale przywiązanie do Trumpa całkowicie ich zaślepia. Bo nie tylko ośrodek prezydencki wypowiada się o Trumpie w podobnym tonie. Beata Szydło, była szefowa rządu PiS, zaatakowała Komisję Europejską, która „dąży do całkowitego wyeliminowania przemysłu ciężkiego z Unii Europejskiej”, co uniemożliwi Europie budowę własnego przemysłu obronnego. Zarzut jest absurdalny choćby z tego powodu, że jakiekolwiek pomysły integracji, koordynacji i wspólnego rozwoju przemysłów obronnych byłyby w Polsce w pierwszym rzędzie oprotestowane przez PiS jako próba „rozbrojenia Polski” i podporządkowania jej „interesom niemieckim”.

Przemysław Czarnek, były minister edukacji, w niedzielę w programie Bogdana Rymanowskiego w telewizji Polsat, określił co prawda słowa Trumpa jako „przekroczenie pewnej granicy”, ale jednocześnie stwierdził, że gdyby to Trump był prezydentem, a nie Biden, to „pewnie nie doszłoby do wojny w Ukrainie”.

To bardzo niebezpieczny argument w ustach wpływowego, choć pozbawionego władzy polityka. Może zostać podchwycony przez rosyjską propagandę i przedstawiony jako usprawiedliwienie agresji, co widzą nawet polscy politycy. Taka retoryka, nawet wbrew intencjom Czarnka, może zostać odebrana jako obwinianie o wojnę Bidena, który do stycznia 2025 r., a możliwe, że do 2029, będzie amerykańskim prezydentem i kluczowym sojusznikiem Polski. Wszystko to po to, by obronić prezydenta, którego z polskiej perspektywy bronić się po prostu nie da.

Skąd na prawicy ta potrzeba obrony Trumpa? Jednym z powodów jest to, że PiS i jego medialno-eksperckie zaplecze krytykując dziś Trumpa, musiałoby dokonać refleksji nad tym, czy polityka bliskiego sojuszu z byłym prezydentem w latach 2017-21 nie była błędem. PiS broni swojej dawnej polityki i chroni się przed zawsze trudnymi rozliczeniami.

Nie chodzi jednak wyłącznie o to. Zapatrzenie w Trumpa ma też swoje korzenie w tym, że dla prawicy jest on zwycięskim wojownikiem w wielkiej cywilizacyjnej i kulturowej wojnie z „lewactwem”, „ideologią woke i gender” oraz podobnymi demonami. Trump skutecznie utarł nosa globalnym „liberalnym elitom”, do których polska prawica czuje wyłącznie pogardę. Choćby dlatego PiS jest stanie wybaczyć mu praktycznie wszystko.

Logika globalnej wojny kulturowej całkowicie przesłoniła polskiej prawicy interes narodowy i realną ocenę bezpieczeństwa Polski. Gotowa jest kibicować człowiekowi, którego polityka zagraniczna może wystawić Polskę na największe niebezpieczeństwo od czasu dołączenia naszego kraju do NATO.

Wreszcie, gdyby PiS przyjął do wiadomości, jakie zagrożenia niesie druga kadencja Trumpa, musiałby zrewidować swój stosunek do Niemiec i Unii Europejskiej. Bo jeśli Ameryka staje się coraz mniej wiarygodnym sojusznikiem, to konieczne jest wzmocnienie strategicznego potencjału Europy. A to zupełnie rozmontowałoby kluczową dziś dla PiS narrację o konieczności obrony polskiej państwowości przed planami stworzenia „europejskiego superpaństwa rządzonego z Berlina”.

Ta część sceny politycznej, która nie jest przywiązana do tej paranoicznej opowieści, powinna wyciągnąć wnioski z tego, co dzieje się za oceanem. Nie wpadając w panikę, dbając o transatlantyckie więzi – nawet jeśli wygra Trump – trzeba zacząć działać na rzecz wzmocnienia europejskiego wymiaru naszego bezpieczeństwa.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version