Przez lata wyparłem z pamięci, że byłem w Oświęcimiu. Przypominałem sobie tylko pod prysznicem, patrząc na obozowy tatuaż z numerem B-14438 – światowej sławy fotograf Ryszard Horowitz opowiada o dziedziczeniu wojennych traum i jak odchorował „Listę Schindlera”.
Newsweek: Dlaczego zgodził się pan ze mną porozmawiać?
Ryszard Horowitz: Zbliża się 80. rocznica wyzwolenia Oświęcimia…
Nie mówi pan „Auschwitz”?
– Wiem, jakie argumenty stoją za używaniem tej niemieckiej nazwy obozu, ale w moim domu mówiło się „Oświęcim” i proszę pozwolić mi przy tym zostać. Wiem, że ktoś może się do tego przyczepić, ale mam to gdzieś.
Dostałem parę dni temu zaproszenie z muzeum, ale powiem panu szczerze, że specjalnie tam mnie nie ciągnie. Byłem tam po wojnie raz, właściwie przypadkowo. To były lata 70. Z moim licealnym profesorem Adamem Hoffmanem jechaliśmy do Katowic, zobaczyłem kierunkowskaz: Oświęcim i tak po wariacku zaproponowałem: przejedźmy się. Pierwsze chwile były stosunkowo spokojne, ale jak zaczęliśmy się zbliżać do baraków, coś we mnie pękło, wspomnienia wróciły. Nie mogłem nic powiedzieć, oddychać. Adam musiał mnie niemal wyprowadzać za rękę. Resztką sił zrobiłem kilka zdjęć, nawet ich potem nie oglądałem. Bardzo żałowałem tej wizyty i nie zamierzam powtarzać.
W książce „Życie niebywałe” pisze pan wprost, że właściwie nie lubi pan rozmawiać o tamtej przeszłości.
– To prawda. Wiem, że ludzie budują sobie życie na powracaniu do obozowej przeszłości. Przykładem jest choćby moja siostra Niusia. Ma ponad 90 lat i może bez końca mówić, jak Oskar Schindler uratował życie naszej rodzinie. Podziwiam ją za to, bo dla mnie to raczej smutna historia. Inni zablokowali swoje wspomnienia, są i tacy, którzy się nie pogodzili ze swoją historią. Miałem przyjaciela, bardzo wybitnego grafika, który był w Sonderkommando, palił w obozie ciała zagazowanych więźniów. Bez przerwy o tym opowiadał, wszyscy wokół już mieli tego dość, tylko nie on. Każda historia jest inna.
Foto: Archiwum prywatne
A pan?
– Z jednej strony interesują mnie wszystkie materiały o Oświęcimiu: wspomnienia, opracowania historyczne czytam namiętnie (żona często narzeka, że za dużo), chcę dowiedzieć się prawdy, na czym to wszystko polegało. Ale z drugiej strony bardzo mnie to dołuje, nie lubię wracać do osobistych przeżyć. Pomimo 80 lat, które minęły, trudno mi sobie to wszystko jakoś wyobrazić, przyjąć, że to było naprawdę. To dla mnie wciąż wielki znak zapytania, jak udało mi się przeżyć. I niestety, byłem na tyle głupi, że z rodzicami na ten temat nie rozmawiałem. Najgorsze, że jak już chciałem, to było za późno, nie było z kim. Gdyby nie to, że przypadkowo znalazłem wspomnienia ojca spisane tuż po wojnie dla muzeum w Oświęcimiu, to właściwie bym nie wiedział, jak przeżyłem.
Poza tym większość książek na temat Holokaustu mnie irytuje, bo wielu świadków chce podkreślić wyjątkowość swojego cierpienia. Gdy w wywiadzie powiedziałem, że wydaje mi się, że jestem jednym z najmłodszych, który przeżył Auschwitz, zaraz miałem telefon od oburzonego faceta: „Jak pan może coś takiego mówić? To ja jestem najmłodszy”. Ludzie mają zajoba na tym punkcie.
Co pan pamięta?
– To jedno z najważniejszych pytań, jakie sobie stawiam. Przecież moja wędrówka po obozach w Płaszowie i Oświęcimiu miała miejsce, kiedy byłem dzieckiem. Jak wyzwalano Oświęcim, miałem pięć i pół roku. Pamiętam przebłyski, niejasne strzępki obrazów, tylko pewne sytuacje wyraźnie, ale większość to czarna dziura. Od lat zadaję sobie pytanie: co jest moim wspomnieniem, a co już obrazem zaczerpniętym z opowieści rodziny, innych więźniów, lektur. I tak prawdę mówiąc, trudno mi w to wszystko uwierzyć. Na przykład w obozie koncentracyjnym w Płaszowie, bawiąc się drutem kolczastym, zraniłem się w stopę. Wdało się zakażenie, cud, że nie dostałem gangreny. Ale czy ja to pamiętam, czy wiem o tym z opowieści rodziców? Do dzisiaj mam bliznę na stopie i tylko ona jest dowodem, że to się naprawdę wydarzyło.
W podstawówce nosiłem spinkę, do jakiej mieli prawo byli więźniowie obozów koncentracyjnych. Jakiś starszy pan zaczął krzyczeć, jak ci nie wstyd, gówniarzu. Pokazałem mu tatuaż. Zabrał mnie na lody.
To może przejdźmy do faktów. Urodził się pan w maju 1939 r. w Krakowie, pierwsze lata wojny przeżył pan w getcie w Krakowie i Bochni, aż trafił pan ze starszą siostrą i rodzicami do obozu w Płaszowie, który powstał na obszarze cmentarza dla tamtejszych Żydów.
– To było piekło. Na szczęście podczas jednego z apeli mój ojciec został rozpoznany przez esesmana, który był przed wojną klientem mojego ojca. Szepnął coś do ucha komendanta Amona Götha i nasza sytuacja trochę się „polepszyła”. Kiedy w maju 1944 r. przygotowywano wywózkę dzieci z Płaszowa do Oświęcimia, wstawił się ponownie. Byliśmy dosłownie wśród garstki ocalałych. Potem tata załatwił przeniesienie Niusi, mnie i mamy z obozu do mieszczącej się na pobliskim Zabłociu fabryki naczyń emaliowanych, gdzie zatrudniano żydowskich robotników do niewolniczej pracy nad zamówieniami dla niemieckiej armii. Tam, jako czterolatek, ukrywałem się wśród pracujących maszyn.
Właścicielem fabryki był Oskar Schindler, osobnik wówczas o dość podejrzanej reputacji, kobieciarz, hazardzista, mający kontakty z Abwehrą, czyli niemieckim wywiadem. Kiedy naziści już zamierzali ostatecznie zlikwidować Płaszów i podobozy, łącznie z zakładami emalii, Schindler zdołał wynegocjować przeniesienie ponad tysiąca Żydów do swojej nowej fabryki w czeskiej miejscowości Brynice. Na liście Schindlera znajdowali się moi rodzice, dziadkowie ze strony ojca, wujkowie…
Jedziecie w dwóch transportach, podzieleni na kobiety i mężczyzn. Ale nie docieracie do Brynic.
– Wagony z kobietami wskutek pomyłki lądują w Oświęcimiu, a nasze w obozie Gross-Rosen. Trzy dni marzniemy na dworze, patrząc na dymiące kominy. Wreszcie po interwencji Schindlera pojechaliśmy do czeskiej fabryki. Ale tam, podczas jego nieobecności, komendant odesłał jedenastu chłopców z ojcami do Oświęcimia, w tym mnie, mojego ojca, kuzyna i wujka. Właściwie na obozowej rampie mijamy się z moją matką i siostrą, które są totalnie zdezorientowane. Przecież mieliśmy być bezpieczni, one właśnie wsiadały do wagonów, które Schindler za własne pieniądze podstawił po nie do obozu. Mama myślała, że widzi mnie po raz ostatni. Przecież w powszechnej świadomości z Oświęcimia się nie wychodziło.
Pod koniec roku ojca wysłano do Mauthausen, zostałem sam w obozie. Po wyzwoleniu zostaję umieszony przez Rosjan w domu dziecka w Krakowie jako Grisza Gorowic. Nie wiem, czy żyją mama, tata, siostra. Nic nie wiem i właściwie nic nie pamiętam z tamtego miejsca. Po kilku tygodniach odnajduje mnie i zabiera Tosia Ligocka, przyjaciółka moich rodziców i ciotka Romka Polańskiego.
Foto: Archiwum
Jak odnajdują pana rodzice?
– Na Rynku Głównym w Krakowie mama z siostrą oglądają kronikę filmową, a w niej rosyjską relację z wyzwolenia Auschwitz. I w tej migawce, w tłumie dzieci, które idą między drutami kolczastymi, mama rozpoznaje mnie. Wie, że żyję. Biegnie do operatora, błaga, żeby wyciął kilka klatek z taśmy, które zresztą mam do dzisiaj. W sierocińcu dowiaduje się, kto mnie odebrał.
Już w szkole podstawowej nosiłem spinkę, do jakiej mieli prawo byli więźniowie obozów koncentracyjnych. Na ulicy jakiś starszy pan zaczął krzyczeć, że to nie zabawka, jak ci nie wstyd, gówniarzu. Podwinąłem rękaw i pokazałem mu tatuaż z numerem B-14438. Zrobiło mu się tak głupio, że zabrał mnie na lody.
Rozmawiało się z rodzicami o obozach?
– Oni rozmawiali szeptem za moimi plecami. Ale chyba też niewiele, miałem wrażenie, że nikt nie chciał do tego wracać. Każdy, kto przeżył, zdawał sobie sprawę, co przeszli inni. Robiło się raczej plany na przyszłość, smakowało życie. Po latach się dowiedziałem, że po wojnie ojciec zdecydował się zeznawać na korzyść tego Niemca, który wstawił się za nami w Płaszowie. Zarzucano mu brutalne zachowanie w innych obozach, ale nas uratował od śmierci. Wszystko to jest bardzo podejrzane i dziwne.
Pan nie pamięta ciotek, wujków, tych wszystkich, krewnych, którzy zginęli w czasie wojny. To pomagało uporać się z ich stratą?
– Jasne, że nie miałem własnych wspomnień o dziadkach ze strony mamy, czy jej siostrze, czyli mojej cioci, którzy zginęli w okrutny sposób w Stutthofie. Ale jako małe dziecko cały czas słyszałem, jak mama opowiada o nich, pokazuje zdjęcia, było mi strasznie żal, że ich nie poznałem. Czułem, że to jest również moja strata.
Ale o wiele większym problemem był dla mnie powrót codzienności, normalnego życia. Siostra opowiadała, że byłem strasznie znerwicowany, stale kradłem jedzenie ze stołu, chowałem się pod łóżko albo bez przerwy mówiłem, że jestem głodny, i prosiłem o coś do jedzenia.
Jerzy Hoffman, który przeżył wojnę na Syberii, opowiadał mi, że codziennością była tam przemoc. Po wojnie, w szkole, musiał się nauczyć, że spory można rozwiązywać w inny sposób.
– Przynajmniej o tym mówi. Adam Holender, mój bliski przyjaciel z Krakowa, wybitny operator filmowy, który mieszka w Nowym Jorku, też przeżył wojnę na Syberii. Ale od niego nie dało się nic wyciągnąć. Tak samo było przez lata z Romkiem Polańskim. Jako dzieci spędzaliśmy ze sobą mnóstwo czasu, jeździliśmy na łyżwach, nartach, tworzyliśmy teatr, bawiliśmy się w fotografów, ale o przeszłości milczeliśmy. O wielu sprawach dowiedziałem się dopiero niedawno, kiedy razem kręciliśmy film „Hometown”.
Czuł pan antysemityzm po wojnie?
– Moja rodzina nie ukrywała pochodzenia, zatrzymała nazwisko, miałem bar micwę, choć się tym nie afiszowałem. No, byłem trochę inny. Parę razy dostałem po mordzie, zabrali mi rower, kiedyś mój przyjaciel, wybitny jazzman Wojtek Karolak, wyciągnął mnie z potańcówki hasłem: „Wypierdalamy. Ktoś chce ci przypieprzyć”. Ale jak była lekcja religii w liceum plastycznym, to nie wypraszano mnie, tylko grzecznie sugerowano, żebym poszedł na kawę.
Zastanawiał się pan, dlaczego rodzice pozwolili na wyjazd z Polski?
– Wśród wielu żydowskich rodzin po tym, jak udało się wrócić z obozu, kryjówki, tułaczki, widziałem jakiś rodzaj lęku separacyjnego, przymus trzymania się za wszelką cenę w kupie. Rodzice, wysyłając mnie na studia do Nowego Jorku, gdzie po wojnie trafili bracia mojej mamy, wykazali fantastyczny gest. Tym bardziej że gdy wyjeżdżałem w roku 1959, nie wiadomo było, czy w ogóle jeszcze się kiedyś zobaczymy. To wymagało wielkiej siły, miłości, poświęcenia. Przez wiele lat spotykaliśmy się na neutralnym gruncie na Węgrzech, bo do kraju demokracji ludowej oni mogli wyjeżdżać. Potem wyjechali do Wiednia i mogliśmy się widywać bez problemu.
W Stanach Zjednoczonych łatwiej omijać swoją historię czy wręcz przeciwnie, łatwiej mówić o przeszłości?
– Lata 60. i 70. to czas całkowitego wyparcia Oświęcimia z mego życia i na pewno nie była to świadoma decyzja. Studiowałem, pracowałem, budowałem zawodową pozycję, nie było czasu na rozpamiętywanie. Postawiłem na nowe życie. Poza tym byłem młody, nie czułem żadnej potrzeby grzebania w przeszłości. Tak naprawdę jedynymi osobami, które poruszały ten temat, byli starsi Polacy, których spotykałem w Stanach, a przeszli przez to samo co ja. Pytali, jak się czuję, uspokajali, że z taką przeszłością też można żyć. Właściwie nie rozumiałem, o co im chodzi. Wydawało mi się, że prowadzę szczęśliwe, udane życie.
Ale coś musiało mi doskwierać, bo trafiłem do psychiatry. Kategorycznie twierdził, że każdy, kto przeżył obóz, ma w jakiś sposób złamane życie i nie może dobrze funkcjonować w tak zwanym normalnym świecie. Kiedy się z nim nie zgodziłem, niemal wyrzucił mnie z gabinetu.
Tatuaż na przedramieniu nie zwracał uwagi?
– Nikt nie wiedział, co oznacza, i nikt nie pytał. Kiedyś w Paryżu miałem romans z Niemką. Nad ranem w łóżku pyta, czy wytatuowałem sobie swój numer telefonu. Roześmiałem się tylko.
Pierwszej żonie też pan nie powiedział?
– Ale nie dlatego, że się wstydziłem czy ukrywałem to. Tak to wyparłem z pamięci, że nie do końca wierzyłem, że byłem w Oświęcimiu. A ona była dość typową Amerykanką tamtych czasów, kompletnie niezainteresowana przeszłością, tym bardziej w tak odległym kraju jak Polska. Właściwie przypominałem sobie o tym tylko pod prysznicem, patrząc na tatuaż. A jednocześnie ktoś namówił mnie, żeby ubiegać się o odszkodowanie od Niemców. W końcu poszedłem do amerykańskiego urzędu, miałem ze 30 lat. Urzędnik nabrał wątpliwości: pan nie mógł być w obozie, jest pan za młody. Tak mnie to dotknęło, że bez słowa wyszedłem.
Kiedy wspomnienia wróciły?
– Na początku lat 80. zadzwonił angielski reżyser John Blair z informacją, że kręci film dokumentalny o Oskarze Schindlerze. Odesłałem go do moich wujków, Hermana i Poldka, którzy go doskonale pamiętali, ciotki, która się w nim podkochiwała i opowiadała, że był też dziwkarzem i hazardzistą. Do mojej siostry, która wręczała mu tort urodzinowy z okruszków chleba, który upiekli mu więźniowie. Schindler, dziękując, pocałował ją w policzek, za co gestapo wsadziło go do aresztu, bo kontakt fizyczny pomiędzy Niemcami i Żydami był zakazany. Ale John się uparł. Kiedy włączył kamerę i zadał pierwsze pytanie, rozpadłem się na kawałki. Długo płakałem.
Drugi dramatyczny moment przeżyłem, kiedy moi synowie, Daniel i Emil, mieli właśnie trzy, cztery lata. Patrząc na nich, po raz pierwszy zobaczyłem siebie w tym samym wieku, zdałem sobie sprawę, że byłem w Płaszowie i Oświęcimiu. Obserwując, jak są mali, krusi, zależni od rodziców, obsesyjnie zadawałem pytanie: jak to możliwe, że w ogóle przeżyłem, jak to odcisnęło się na moim życiu? Przecież wystarczyło, żeby jakiś hitlerowski strażnik na mnie się zamachnął, trafił kolbą, strzelił…
Aż na początku lat 90. pana druga żona przeczytała w „New York Timesie”, że w jednym z nowojorskich szpitali prowadzone są badania nad traumą.
– Dwie Amerykanki, psychoterapeutki, rozpoczęły badania nad tym zjawiskiem, zaprosiły m.in. żołnierzy wojny wietnamskiej. Ja trafiłem do grupy holokaustowej.
Przyniosło panu ulgę, że spotkał pan innych, dowiedział się, że inni mają podobne sny, odczucia, trudności. Że nie jest pan sam?
– Nie, nie spotkałem nikogo, kto w podobny sposób przeżył to tak, jak ja. Zauważyłem za to, że każdy uważał się za osobę, która cierpiała bardziej niż inni. Ludzie opowiadali tak wzniośle i dramatycznie, jakby chcieli zwrócić na siebie uwagę. Taka licytacja cierpień.
Prowadzono bardzo szczegółowe pomiary, badano krew. Udowodniono, że trauma zaburza gospodarkę hormonalną, poziom kortyzolu u ofiar jest podwyższony, co sprawia, że ich organizmy są w stanie nieustannego pobudzenia, mobilizacji. Przez lata myślałem, że często odczuwany stres, poczucie bezsilności, wybuchowość to po prostu cechy mojego charakteru.
Dopiero z czasem moja druga żona, Ania, pomogła mi to ustawić w perspektywie przeszłości. Tak naprawdę stała się moją terapeutką, co jest opcją najtańszą i najlepszą. Zresztą jej rodzice przeżyli wojnę, ukrywając się na aryjskich papierach, ona bardzo dobrze rozumiała obozową atmosferę strachu, głodu, ciągłego napięcia.
W którymś momencie zadzwonił do mnie facet i powiedział, że był ze mną w obozie. Nazwisko kojarzyłem, ale jakoś mu nie dowierzałem. Spotkaliśmy się, rzeczywiście był w grupie tych kilkunastu dzieci, które przeżyły Płaszów. Rozmawialiśmy miło, on wspominał o sobie, ja o sobie, ale jakbyśmy opowiadali coś nierealnego, cudzą historię. Aż do momentu, w którym podciągnął rękaw i pokazał tatuaż z numerem bardzo blisko mojego. I wtedy mną wstrząsnęło. My tam naprawdę byliśmy.
To cud kogoś takiego odnaleźć, to zbliża na zawsze? Utrzymaliście kontakt?
– Więcej się nie zobaczyliśmy. To jakaś niezwykła sprzeczność: w 1944 r. musieliśmy stać w tej samej kolejce do tatuażysty, przeżyliśmy to samo piekło. A z drugiej strony tak naprawdę poza tym nic nas nie łączy.
Podobnie jest z moim kuzynem, Olkiem, starszym o kilka lat. Po premierze filmu „Lista Schindlera” mówił dziennikarzom o obozie z taką łatwością, jakby czytał z kartki. Na dodatek zaczął mylić fikcję filmu ze swoim życiem. U Stevena Spielberga jest scena, w której chłopiec ukrywa się przed wywózką w obozowej latrynie, cały zanurzony w gównie. I Olek mówi, że to był on, a ja wiem, że to nieprawda, bo tego chłopca doskonale pamiętam. Nazywał się Jurek Cyns, w Oświęcimiu staliśmy w jednej kolejce po tatuaż i tak potwornie się wyrywał, że kobieta wytatuowała mu zły numer. Kiedy się zorientowała, przekreśliła go i wpisała drugi.
Jakie znaczenie dla pana miał film Spielberga?
– Większość moich przyjaciół w Ameryce w ogóle nie znała mojej przeszłości i dopiero „Lista Schindlera”, w której wystąpiłem w końcowej scenie, odkryła moją przeszłość. Zacząłem odbierać mnóstwo telefonów i listów: o Boże, gdybyśmy wiedzieli, tobyśmy zrobili to, tamto, pomogli… A ja byłem właśnie bardzo szczęśliwy, że ludzie nie wiedzieli, bo nigdy nie chciałem żadnego współczucia, litości, specjalnego traktowania. Napisała nawet moja pierwsza żona, że gdybym jej powiedział, to nasze życie potoczyłoby się inaczej. Prawie jakby chciała wrócić.
W związku z kampanią reklamową filmu zacząłem udzielać wywiadów, zgodziłem się na spotkania w szkołach. W jednym z amerykańskich liceów uczennica zapytała, jakie zabawki miałem w Auschwitz. Chciałem wstać i wyjść. Wspomnienia nieoczekiwanie wróciły. Potrafiłem się załamać, płakać, zakończyło się to dla mnie katastrofą.
Myślał pan, żeby z synami pojechać do Auschwitz?
– Nie daj Boże. Żeby się popłakali? Niech sobie jadą na jakieś piękne wyspy na Morzu Karaibskim albo do Brazylii. Naprawdę Oświęcim nie jest im do niczego potrzebny. Roman Polański wziął swoje dzieci do obozu parę lat temu, nie wiem po co. Ja swoją jedyną wizytę po wojnie wspominam traumatycznie.
Niedawno starszy syn zadzwonił do mnie z wielkim żalem. Wszedł na stronę internetową obozu i nie mógł znaleźć mojego nazwiska na liście więźniów. Trochę żartem zapytał, czy oszukiwałem go całe życie? Parę tygodni temu poznałem dyrektora muzeum w Oświęcimiu na kolacji u wspólnych przyjaciół i pytam go, jak to możliwe. Zaczął tłumaczyć, że hitlerowcy starali się zatrzeć wiele informacji, wiele dokumentów spalili, wyrzucili i oni dopiero starają się stworzyć pełną listę więźniów. Zapytałem, ile potrzebują. Minęło już 80 lat.
Nic przed synami nie ukrywałem, ale też nie wchodziłem w szczegóły. Przez parę lat mój starszy syn mieszkał w Polsce. Strasznie ciągnęło go do wydobycia ode mnie jak najwięcej informacji. Ale sam nigdy nie prowokowałem tego rodzaju konfrontacji.
Obydwaj synowie mają silne charaktery, ale nie wiem, do jakiego stopnia to efekt dziedziczenia traumy, jak twierdzą naukowcy. Pomimo badań krwi ja w dalszym ciągu jakoś z trudem w to wierzę.
Wyobraża pan sobie, że 20 lat temu przeprowadza pan taką rozmowę?
– Absolutnie nie. Czas zrobił swoje.
Dziękuję Bogu, że nie wyszedłem z tego jako wrak, że Oświęcim nie zniszczył mnie tak jak wiele osób. Dziękuję, że spędziłem większość życia, pracując, robiąc coś twórczego, a nie rozdrapując koszmary dzieciństwa. Myślę, że wiele zawdzięczam żonie Ani, stabilna, kochająca rodzina tak naprawdę była dla mnie balsamem na okrucieństwo przeszłości. Nie kwestionuję, że gdzieś w podświadomości coś mi wyskakuje od czasu do czasu i płata figle. Trudno, żeby człowiek był w stanie kompletnie usunąć z siebie tego rodzaju doświadczenie, nawet jak się było dzieckiem. Przecież przez pierwsze lata nie miałem innego punktu odniesienia niż okupacja i obozy: brud, smród, głód, trupy wszędzie… Myślałem, że to jest właśnie normalne życie. Skąd ja miałem wiedzieć, że może wyglądać inaczej? Uważam się za największego szczęśliwca, mogło być 100 razy gorzej.
To jeszcze raz na koniec zapytam o wspomnienia, ale takie pana, nie zasłyszane, przeczytane.
– Jestem absolutnie przekonany, że pamiętam sam moment wyzwolenia Auschwitz. Ustawiono nas, dzieci, do rozstrzelania i nadjechał motocykl z dwoma Niemcami. Zaczęli krzyczeć do wartowników, którzy przygotowywali broń, żeby uciekać, bo Rosjanie już się zbliżają. Oni wszystko rzucili, wsiedli do ciężarówki i odjechali. Za chwilę wkroczyli Rosjanie na koniach. Z jednej strony się ich bałem, bo też mieli broń, ale dali nam cukierki i byli mili. I zaczęli nas filmować. Pamiętam doskonale, że ustawili nas koło szubienicy, żeby mieć lepszy kadr.
Żona zwróciła uwagę, że w przeciwieństwie do dorosłych, którzy wyglądali jak chodzące trupy, ja byłem dosyć pulchny.
Jakim cudem?
– Kiedy ojca zabierali do innego obozu, poprosił, żeby zajął się mną jego znajomy, Roman Gunz. Ukrył mnie najpierw w szpitalu dla zakaźnie chorych, gdzie Niemcy bali się wchodzić, a potem w magazynie żywieniowym, gdzie spędziłem ostatnie dni.
Jak tam pana nie znaleziono?
– Nie wiem. I już się nie dowiem. Roman Gunz po wojnie mieszkał w Ameryce. Wielokrotnie rozmawialiśmy, ale nigdy mi nie wpadło do głowy, żeby zapytać o taki podstawowy szczegół. Kiedy zmarł, natychmiast poleciałem do jego żony. Ona nic nie wiedziała, w ogóle nie rozmawiali o obozie. Potem miałem jeszcze moment nadziei, kiedy w Jerozolimie kręcono ostatnią scenę „Listy Schindlera”. Myślałem, że poznam tam wielu byłych więźniów, którzy zjechali z całego świata i że ktoś może mi powie, jak się uratowałem. Każdy opowiadał coś innego, każdy miał swoją prawdę.
Ryszard Horowitz urodził się w Krakowie w 1939 r., jest jednym ze współzałożycieli Piwnicy pod Baranami, fotografem, specjalistą w dziedzinie zdjęć reklamowych, prekursorem cyfrowego przetwarzania fotografii. Wydał autobiograficzną książkę „Życie niebywałe” (Znak). Od lat 50. mieszka i pracuje w Nowym Jorku