Konstytucja nie pozwala Donaldowi Trumpowi rządzić dłużej niż cztery lata. Ma jednak luki, które prezydent może wykorzystać, jeśli zapragnie utrzymać władzę.
Dużo szumu narobił kongresmen Andy Ogles z Tennessee, proponując zniesienie konstytucyjnego limitu dwóch kadencji prezydenckich. Pomysł ilustruje zjawisko tyleż przykre, co groźne dla demokracji: zeszmacenie się Partii Republikańskiej pod zwierzchnictwem Trumpa. Obsadzając rząd prezenterami Fox News, antyszczepionkowcami, fanami Putina i rozwalając administrację federalną dekretami, prezydent nie pozostawił wątpliwości, że przez najbliższe cztery lata szanse zrobienia w Waszyngtonie kariery mają tylko klakierzy. Kompetencje, doświadczenie, uczciwość straciły znaczenie. Liczy się serwilizm.
Dlatego właśnie większość jego konceptów, włącznie z najbardziej absurdalnymi, znalazła już odzwierciedlenie na Kapitolu. Niezawodna Marjorie Taylor Greene (Georgia) wsparła przemianowanie Zatoki Meksykańskiej na Amerykańską. Dusty Johnson (Dakota Południowa) chce, by Kongres autoryzował rewindykację Kanału Panamskiego. A kiedy przywódca partii i państwa zażartował, że fajnie byłoby porządzić trzecią kadencję, do akcji wkroczył przedstawiciel Tennessee. Wcześniej zdążył wnieść z 12 koleżankami i kolegami propozycję aktu „Przywrócić Grenlandii wielkość”, który zapewniłby prezydentowi wsparcie ustawodawców przy kupowaniu wyspy.
Zabytek z epoki dżentelmenów
Żeby było jeszcze śmieszniej (lub straszniej), Ogles skroił zmianę ordynacji wyborczej personalnie pod Trumpa. 22. poprawka do konstytucji stanowi: „Nikt nie może być wybrany na prezydenta więcej niż dwa razy, a kto sprawował tę funkcję w czasie kadencji innej osoby ponad dwa lata, nie może być wybrany więcej niż raz”. Korekta polegałaby na dodaniu po „dwa razy” słowa „kolejno”. Krótko mówiąc, pozwoliłaby w 2028 r. walczyć o Biały Dom obecnemu prezydentowi, ale nie Barackowi Obamie, Billowi Clintonowi ani George’owi H.W. Bushowi.
Zmiana ustawy zasadniczej wymaga większości 2/3 głosów w obu izbach oraz ratyfikacji przez 3/4 stanów (38) w ciągu siedmiu lat, więc inicjatywa połechtała próżność przywódcy, skompromitowała autora i na tym jej rola się skończyła. Co nie znaczy, że bałwochwalcze projekty należy skwitować wzruszeniem ramion. Twórcy konstytucji wprowadzili trójpodział władzy, by jej organy wzajemnie się kontrolowały, zamiast sobie kadzić.
Alexander Hamilton, James Madison i John Jay zawarli przemyślenia o ustawie zasadniczej w cyklu 85 esejów „Federalista”. Ten pierwszy podkreślał m.in., że prezydent nominuje członków rządu oraz sędziów federalnych „za radą i zgodą Senatu”, bo inaczej „dysponowałby nieograniczoną władzą odpowiadającą królewskiej”, „wstyd i poczucie godności” wstrzymają zaś senatorów przed zatwierdzaniem bądź odrzucaniem nominacji z przyczyn pozamerytorycznych. Cóż, czasy się zmieniły.
Większym realistą był John Adams. „Wkrótce sformują się partie polityczne, sądownictwo i aparat państwowy, a partie owe różne przyjmą nazwy – prognozował. – Jedna będzie wspierać prezydenta, jego ministrów i propozycje, druga będzie im przeciwna. Owe partie spróbują wszelkich sposobów, jakie podsuwa spryt człowieczy, może intrygi, a może przekupstwa, by przy każdych wyborach zwiększać grono przyjaciół i gnębić przeciwników. Jakież to swary warcholskie towarzyszyłyby wówczas zatwierdzaniu każdej decyzji”.
W obliczu nieznanych jeszcze wyzwań ojcowie założyciele wypracowywali liczne kompromisy, próbowali przewidzieć najgorsze scenariusze, lecz działali w innej rzeczywistości społecznej, gdy dżentelmen, popełniwszy czyn niehonorowy, strzelał sobie w łeb lub zostawał wykluczony z dobrego towarzystwa. Odmienne realia cywilizacyjne zaś legły u podstaw rozstrzygnięć nieprzystających do współczesności, jak dwustopniowe wybory czy jednakowa reprezentacja każdego stanu w Senacie.
Przeciętny Amerykanin wie o ustawie zasadniczej tyle, że jest najwspanialsza na świecie. Żołnierze, prezydenci, urzędnicy nie przysięgają bronić ojczyzny, narodu ani państwa, lecz właśnie konstytucji. Tymczasem jej wad i niedoróbek dowodzi choćby fakt, że Kongres zatwierdził 33 poprawki, a stany ratyfikowały 27. Do roku 1951 nie obowiązywał prawny limit kadencji prezydenckich, jedynie zwyczajowy. George Washington i Thomas Jefferson ustąpili po dwóch i tak zostało. Aż do czasów Franklina Delano Roosevelta.
Gdy końca dobiegał siódmy rok jego rządów, Niemcy napadły na Polskę. Prezydent uznał, że tylko on ma doświadczenie niezbędne, by stawić czoła hitlerowskiemu zagrożeniu, i dla dobra narodu wystartował trzeci raz. A w 1944 r. – czwarty. Choć rządził do śmierci, nie został dyktatorem. System kontroli i równowagi (check and balances) działał, jak powinien. Kongres uznał jednak, że to przesada, i na początku 1947 r. przyjął poprawkę numer 22.
Plebs otumaniony przez demagoga
Proces ratyfikacji trwał kolejne cztery lata, dwie legislatury stanowe (Massachusetts, Oklahoma) odrzuciły zmianę konstytucji, a pięć (Arizona, Kentucky, Rhode Island, Waszyngton, Wirginia Zachodnia) nie zajęło stanowiska. Dopiero gdy 22. poprawka zaczęła obowiązywać, prawnicy spostrzegli, że koliduje z 12., wedle której wiceprezydentem nie może zostać osoba niespełniająca wymogów konstytucji wobec prezydenta. Ponieważ ustawa zasadnicza wyszczególnia jedynie wiek, obywatelstwo i rezydencję, dwukrotny prezydent teoretycznie ma prawo przyjąć nominację na wice, po czym sprawować funkcję głowy państwa kolejne cztery lata, jeśli jego szef umrze lub ustąpi nazajutrz po wyborach.
Sens ograniczania liczby kadencji podważał nie tylko kongresmen Ogles, lecz także tacy miłośnicy konstytucjonalizmu jak Harry Truman, Ronald Reagan czy Bill Clinton. Pierwszy stwierdził, że przepis jest „głupi”, a bezsensem dorównywała mu tylko 18. poprawka o prohibicji. Reagan orzekł, że dwudziestkadwójka narusza zasady demokracji, odbierając narodowi prawo nieskrępowanego wyboru lidera. Zdaniem Clintona powinna zostać odwołana, bo ludzie żyją dziś dłużej, więc dwukrotny prezydent po przerwie dałby radę walczyć o urząd trzeci i czwarty raz. Co znamienne, każdy z nich wyczerpał limit, więc cynik mógłby podejrzewać, że nie kierowali się obiektywizmem.
Poprawki 12. i 22. to drobiazg wobec artykułu II ustawy zasadniczej sprawiającego, że Stany Zjednoczone są jedyną demokracją świata, gdzie o wyborze głowy państwa, a zarazem szefa rządu nie decyduje większość obywateli. Hillary Clinton stała się piątą osobą przegrywającą wybory mimo zdobycia przewagi w głosowaniu powszechnym. Jak na ironię, założyciele USA chcieli, by ogniwo pośrednie procesu demokratycznego, czyli Kolegium Elektorów, „utrudniało forsowanie woli plebsu otumanionego przez demagoga”.
Rzeczony organ liczy dziś 538 osób (odpowiednik 435 kongresmenów, 100 senatorów i 3 przedstawicieli Dystryktu Kolumbii). Obywatel nie wybiera prezydenta, tylko delegatów swojego stanu do kolegium w liczbie równej sumie kongresmenów i senatorów reprezentujących ów stan na Kapitolu. A ponieważ artykuł I konstytucji gwarantuje każdemu członkowi unii dwuosobowe przedstawicielstwo w izbie wyższej, demokratyczne pryncypia coraz bardziej rozjeżdżają się z rzeczywistością. Wyoming liczące 587 tys. mieszkańców ma tylu senatorów co Kalifornia z 39,5 mln ludzi. W efekcie wybory prezydenckie są niebezpośrednie i nieproporcjonalne, a 80 proc. mieszkańców USA reprezentuje 20 członków izby wyższej.
Kwestie, które staroświecka konstytucja ujęła niejasno lub pominęła, rozstrzyga Sąd Najwyższy. Niestety, on również się upolitycznił i orzeczenia coraz częściej odzwierciedlają partyjną ideologię czy wręcz interesy. W 1973 r. szacowne grono uznało, że stanom przysługuje prerogatywa ochrony płodu, lecz nie mogą naruszać prawa kobiety do decyzji o porodzie, bo takowa ma charakter prywatny, a 14. poprawka zakazuje władzom lokalnym ograniczania swobód wynikających z posiadania obywatelstwa USA. Pół wieku później sędziowie orzekli, że w tekście XVIII-wiecznej ustawy zasadniczej nie pada słowo „aborcja”, więc nie stanowi ona przywileju obywatelskiego. Kiepskie uzasadnienie, ponieważ 9. poprawka stanowi, że swobody wymienione explicite nie stanowią listy pełnej i zamkniętej. Ale kto ma sądy, ten ma prawo. Niby oparte na precedensach, lecz – jak pokazało zdelegalizowanie aborcji – nie do końca.
Anatomia przewrotu
Jeśli Trump uzna, że cztery lata nie wystarczą mu na przywrócenie Ameryce wielkości, zmiana 22. poprawki przez Kongres nie wchodzi w rachubę ze względu na wymaganą większość głosów. Dwóch trzecich foteli nie uzyska na Kapitolu w dającej się przewidzieć przyszłości żadna partia. Jednak przepis można obejść. Do zwołania konwencji konstytucyjnej wystarczy inicjatywa 2/3 stanów. Zdecydowanie konserwatywnych (czerwonych) jest obecnie 27, liberalnych (niebieskich) – 19, ale część z nich dawno temu (niektóre jeszcze w XIX w.) złożyła wnioski o uruchomienie rzeczonej procedury i nigdy ich nie wycofała. Teoretycznie zatem konwencję dałoby się urządzić, tyle że przyjęte przez delegatów zmiany również wymagałyby aprobaty 3/4 członków unii.
Nic nie stoi natomiast na przeszkodzie, by prezydent wykorzystał boczną furtkę, którą otwierają poprawki 22. wraz z 12. Kandydowałby J.D. Vance, a po zwycięstwie oddał stanowisko swojemu partnerowi. Mógłby nawet startować pod hasłem „Głosuj na Vance’a, by przywrócić Trumpowi prezydenturę”. Jeśli odmówiłby udziału w roszadzie, szef bez trudu znalazłby innego figuranta. Albo przed końcem kadencji wymienił zastępcę na bardziej posłusznego. Takie rozwiązanie odpowiadałoby naturze Trumpa, który uwielbia publiczne akty wiernopoddaństwa.Ujawnienie zasad gry na początku kampanii nie pozwoliłoby zaś nominalnemu kandydatowi złamać układu, bo wyborcy głosowaliby z myślą o wodzu, więc zdrada oznaczałaby polityczną śmierć. Wskutek niedoróbek konstytucji manewr Putina i Miedwiediewa jest jak najbardziej realny, tylko dotychczas nie było chętnych.
Kolejna opcja to całkowite zlekceważenie przepisów i start w wyborach na zasadzie: spróbujcie mnie powstrzymać. Szlabanu na pewno nie postawiłaby Krajowa Konwencja Republikanów. Stany niebieskie miałyby prawo nie umieścić Trumpa na listach wyborczych, ale zaskarżyłby decyzje, i sprawa trafiłaby do Sądu Najwyższego, a sześcioro z dziewięciorga sprawiedliwych dowiodło już bezwzględnej lojalności wobec lidera partii. W 2023 r. SN Kolorado uznał, że na mocy 14. poprawki nie ma on prawa ubiegać się o prezydenturę, bo brał udział w rebelii przeciw USA. Wkrótce najwyższa instancja odrzuciła rozstrzygnięcie, ordynarnie naginając interpretację przepisu do potrzeb polityki. Tym razem stałoby się podobnie. Zwłaszcza że republikanów w szacownym gronie zapewne przybędzie, a pół narodu żądałoby „wolnych” wyborów.
Ostatni wariant nie wymaga skomplikowanych procedur, poniżającego startowania jako wice, zabiegania o łaskawość jurystów. Trump może zwyczajnie odmówić wyprowadzki z Białego Domu. Prezydentowi nie wolno przekładać terminu wyborów, nie pomogłoby nawet ogłoszenie stanu wyjątkowego ani rozpętanie wojny. Pamiętajmy jednak, że cztery lata temu zamach stanu uniemożliwił jednoosobowo wiceprezydent Mike Pence, odczytując protokoły Kolegium Elektorów (kłania się idiotyzm ordynacji). A większość przewrotów to skutek stopniowej erozji norm, niszczenia instytucji, gnicia systemu. Nie trzeba atakować parlamentu, wystarczy go ubezwłasnowolnić lub sparaliżować. Tym razem Trump będzie miał u boku Vance’a, prokuratorkę generalną Pam Bondi, która twierdzi, że wybory w 2020 r. sfałszowano, wykastrowane FBI, Pentagon dowodzony przez prezentera Fox News. A także 82 lata. Pytanie brzmi zatem: czy mu się zechce?