Mieszkańcy najbiedniejszych rejonów USA odczuwają dobijającą utratę dumy. Trump obiecuje: ja ją wam zwrócę. Dlaczego ten przekaz jest tak skuteczny, tłumaczy socjolożka prof. Arlie Russell Hochschild.
- Więcej ciekawych historii przeczytasz na stronie głównej „Newsweeka”
Newsweek: Pojechała pani do hrabstwa Pike — najbardziej białego i drugiego najbiedniejszego regionu w USA i napisała książkę „Skradziona duma. Strata, wstyd i triumf prawicy”. Dlaczego duma jest dla mieszkańców tego miejsca tak ważna?
Arlie Russell Hochschild: – Oni czują przede wszystkim utratę dumy. A strata jest bardziej istotna niż zysk — wywiera większy wpływ emocjonalny. Badania ekonomisty Daniela Kahnemana pokazały, że ludzie są skłonni zapłacić dwa razy, żeby odzyskać coś, co stracili, niż za nową rzecz, której nigdy nie mieli, choć chcieliby mieć.
W przypadku wschodniego Kentucky, gdzie znajduje się hrabstwo Pike, źródłem dumy i dobrego statusu materialnego były kopalnie węgla. Do lat 90. ubiegłego wieku działały one w miarę sprawnie. Pokłady surowca się jednak wyczerpały i potem wydobywano tylko jego najgorszy gatunek. Spopularyzował się też gaz łupkowy, który wypierał węgiel. Do tego doszły zmiany związane z globalizacją — do działających w regionie fabryk ściągano technologię pozwalającą na automatyzację lub przenoszono je za granicę, gdzie siła robocza była tańsza.
Ludzie zaczęli tracić miejsca pracy. Mężczyźni, dumni z tego, że przez lata „oświetlali” Amerykę swoim węglem, musieli się podjąć „kobiecych” prac, jak obsługa kelnerska, by przetrwać. Społeczeństwo ubożało, a oprócz tego pojawiły się opioidy. Oxycontin — lek, który miał uśmierzać ból, z jakim zmagali się górnicy, rzekomo bez ryzyka uzależnienia — stał się tam bardzo popularny. Niestety, wbrew obietnicom producenta ludzie łatwo wpadali w nałóg, co dodatkowo utrudniało odnalezienie się w nowej rzeczywistości i uruchamiało duże pokłady wstydu. I żal po stracie, bo to tak, jakby wraz z dumą, która dawała sens i poczucie sprawczości, tracili część siebie.
Czyli hrabstwo Pike należy do przegranych globalizacji?
— Niestety. Jednocześnie jego mieszkańcy — i generalnie ludzie z podobnie dotkniętych miejsc — obserwowali, jak inne regiony, zazwyczaj bardziej zurbanizowane, z dobrze wykształconą populacją wygrywają na tych zmianach. Czuli też, że są wyśmiewani jako ci gorsi. Jako biedacy, którzy nie potrafią sobie poradzić. Tak powstał podwójny wstyd — ten zinternalizowany i ten płynący z poczucia bycia zawstydzanym.
Zaskoczyło mnie, że wiele osób, z którymi pani rozmawiała, czuło się odpowiedzialnych za ten stan rzeczy. I że generalnie mieszkańcy „czerwonych”, biednych stanów są bardziej skłonni do szukania przyczyn porażek w sobie, w odróżnieniu od tych żyjących w bogatszych, „niebieskich” stanach, którzy powodów trudnego życiowego położenia upatrują w okolicznościach zewnętrznych.
— Ludzie w miejscach takich jak wschodnie Kentucky u podnóża Appalachów żyją w indywidualistycznej kulturze dumy i wygenerowanej przez nią wersji amerykańskiego snu. Takiej, w której osiągasz sukces tylko i wyłącznie własną, ciężką pracą. Wszystko jest w twoich rękach, jeśli się tylko postarasz. W tej historii nie ma globalizacji, nie ma związków zawodowych, jest człowiek, który niczym Atlas musi sam trzymać cały świat. Tak powstaje paradoks: ludzie są bardzo przywiązani do dumy, a jednocześnie żyją na obszarze, gdzie istnieje wysokie ryzyko porażki. I gdy ona się pojawia, mają poczucie, że to ich wina, a do tego nikt nie pomaga im podnieść się po upadku. To emocjonalne zaplecze społeczne — duma, wstyd, utracone poczucie własnej wartości — ma silny wpływ na zachowania polityczne.
Tak silny, że w odwiedzonym przez panią okręgu wyborczym ponad 80 proc. osób zagłosowało na Trumpa w ostatnich wyborach. Wykorzystał ich stan emocjonalny?
— Posłużył się ekonomią dumy, która jest równie ważna, a czasem i ważniejsza, niż ta materialna. Donald Trump stworzył „rytuał antywstydu”. Często postępuje zgodnie z powtarzającym się schematem. Najpierw mówi publicznie coś prowokującego — jak to, że imigranci w Stanach jedzą psy i koty. Zaczyna się medialne larum, media i komentatorzy punktują jego wypowiedzi i wyśmiewają. Dalej Trump przedstawia się jako ofiara cenzurujących tyranów. A na końcu bierze odwet i mówi do swoich zwolenników: „Patrzcie, pogardzają mną, wyśmiewają. Próbują mnie pozbawić dumy, tak jak was. Ale ja się im nie dam. Będę walczył za siebie i za was”.
Amerykańska lewica i liberałowie zdają się zatrzymywać na pierwszych dwóch etapach tego rytuału, tymczasem wyborcy prawicy widzą te ostatnie. Liberałowie się dziwią: i to dla nich takie ważne? Jakieś odzyskiwanie dumy? Nie mieści się to w ich logice języka faktów, zapominają, że jest jeszcze język emocji. Dla mieszkańców Appalachów, którzy czują, że mieszkańcy dużych miast patrzą na nich z góry, to ważny element. Trump pozwala im skanalizować złość i frustrację.
Kilka lat temu odbył się tam, w miasteczku Pikeville, przemarsz białych supremacjonistów. Mieli do zaoferowania mieszkańcom regionu te same hasła o dumie, które dziś wygłasza Trump. Tej oferty jednak nie kupili. Dlaczego?
— Przekaz supremacjonistów był głośny, agresywny, ubrany w mundury i flagi, ale pozbawiony wiarygodności. Wielu mieszkańców odbierało ich jako outsiderów, ludzi z marginesu, którzy przyjechali narzucić swoją narrację, zamiast wysłuchać historii regionu. Mówili mi: „Możemy być republikanami, możemy być konserwatywni, ale nie jesteśmy szaleńcami”. Trump natomiast — wtedy jeszcze — wydawał się kimś innym. Bogatym, znanym, ale wrażliwym na bolączki zwykłych ludzi. Jego oferta symbolicznego przywrócenia dumy była dla nich bardziej realistyczna. On nie wyglądał jak ktoś, kto chce wciągnąć ich w ekstremizm. Wyglądał jak ktoś, kto mówi: „Widzę was i wiem, co straciliście”.
Gdy po latach rozmawiała pani z jednym z liderów tamtego marszu, powiedział: „To, co Trump robi teraz, to dokładnie to, czego my domagaliśmy się wtedy”. Mieszkańcom tego regionu już nie przeszkadza ekstremizm? Czy go nie zauważają?
— Wyborcy to widzą, zwłaszcza ci, którzy bardziej śledzą politykę i zaczynają dostrzegać, że Trump robi rzeczy — jak zaproszenie na kolację skrajnego neofaszysty Nicka Fuentesa — które kiedyś były nie do zaakceptowania. Ale wielu jest tak zanurzonych w opowieści o odzyskiwaniu dumy, że te przesunięcia traktują jak „koszt pakietu”. Trump stworzył dla nich rodzaj emocjonalnej bańki, w której liczy się przede wszystkim to, że mówi: „Stanę za wami”. Gdy identyfikujesz się z liderem na poziomie tożsamościowym, a nie programowym, łatwiej ignorujesz odstępstwa od normy. Dla wielu jego wyborców liczy się nie to, co robi, lecz przeciw komu występuje i czyje upokorzenie symbolicznie odwraca. W tej logice przesuwanie granic nie jest sygnałem ostrzegawczym, ale elementem walki, którą uważają za konieczną.
Wyborcy Trumpa to jednak nie jest jednolita grupa. Wyróżnia pani trzy typy: oczarowanych, wyczekujących i sceptyków. Co je różni?
— Najliczniejsza grupa to ci oczarowani — zwykle lepiej sytuowani, przedsiębiorczy, lokalne elity w miejscach, które się wyludniają. Mają poczucie, że są „ostatnimi stojącymi na posterunku” i robią wszystko, by utrzymać status. Są bardzo podatni na narrację, że ktoś im dumę odbiera i że trzeba ją odzyskać.
Druga grupa to „poczekajmy, zobaczymy”. Ludzie zmęczeni polityką, którzy mają nadzieję, że ktoś wreszcie naprawi ich rzeczywistość — ale są ostrożni. Trzecia to sceptycy — najczęściej ci, którzy najbardziej oberwali: chorzy, uzależnieni, po stratach. Oni częściej widzą niespójności w obietnicach Trumpa i choć ich poparcie dla prezydenta topnieje, to jednocześnie nie widzą alternatywy.
Demokraci nie mają oferty dla sceptyków?
— Nie. I to właśnie dlatego tak wielu sceptyków zostaje „pomiędzy”. Oni dostrzegają błędy republikanów, ale nie mają powodu, by przejść na drugą stronę. Demokraci mówią do nich językiem, który brzmi jak wykład z dużego miasta: moralizujący, protekcjonalny, pełen założeń, co ludzie powinni czuć i myśleć. Taki język nie trafia do osób, które żyją z poczuciem utraty i wstydu.
Sceptycy nie potrzebują moralnych apeli, tylko konkretów: stabilnej pracy, dostępu do lekarza, szkoły dla dzieci. A przede wszystkim — poczucia, że ktoś wreszcie mówi do nich, a nie obok nich. Dopóki demokraci nie pojawią się fizycznie w tych regionach i nie zaczną słuchać bez wyższości, dopóty sceptycy będą uważać, że liberalna strona po prostu ich nie widzi. Przez to żadna zmiana polityczna nie nastąpi, nawet jeśli Trump ich odstręcza.
Wydaje mi się, że demokraci pomijają też wątek męskości. Wielu współczesnych mężczyzn czuje, że traci grunt pod nogami. Zyskują politycy, którzy mają ofertę dla nich. W Polsce to prezydent Karol Nawrocki, w USA — Donald Trump.
— Mężczyźni przechodzą dziś ogromny kryzys: spada ich liczba na uczelniach, wiele zawodów zniknęło, presja ekonomiczna rośnie, a tradycyjny model męskości rozpada się na ich oczach. To rodzi niepewność, a niepewność przeradza się w gniew. Szczególnie tam, gdzie łatwo o utratę pracy i społecznego statusu.
Politycy tacy jak Trump czy Nawrocki podsuwają im gotowy scenariusz: „Jeśli świat cię nie słucha, bądź głośniejszy. Jeśli czujesz się słaby, pokaż siłę. Jeśli się boisz, udawaj, że jesteś twardy jak stal”. To jest oferta oparta na starych, toksycznych kliszach męskości, które podsuwają im niczym energetyk: szybki zastrzyk pewności, a potem długotrwałe skutki uboczne. W Appalachach wiele osób mówiło mi: „Przez całe życie uczyli nas, że prawdziwy mężczyzna się nie skarży, tylko zaciska zęby i walczy”. Trump przekształca lęk w agresję, kruchość w bad boy pride.
Czyli demokraci powinni eksponować więcej „męskich mężczyzn”?
— Wystarczy, by przestali się bać tematu męskości. Nie chodzi o powrót do patriarchatu, ale uznanie, że mężczyźni też mają potrzeby emocjonalne i materialne. Bo wielu z nich odnosi wrażenie, że strona progresywna mówi tylko do kobiet, osób LGBT+, mniejszości etnicznych. Biały, hetero, mężczyzna ma sobie radzić sam. Brak politycznej oferty dla tej grupy oddaje ją w ręce populistów.
Dobrym przykładem wydaje się Zohran Mamdani — nowy burmistrz Nowego Jorku. Wiem, że w jakimś czerwonym stanie pewnie nie miałby szans. Ale jego miażdżąca przewaga zdaje się pokazywać, w jaką stronę powinni zmierzać demokraci.
— Zdecydowanie. Mamdani mówi do ludzi językiem, który nie zawstydza, nie ocenia ani nie zakłada, że jego wyborcy są gorsi, niewyedukowani czy nieoświeceni. To w USA rzadkość. I choć etykieta socjalisty w wielu czerwonych stanach byłaby dla niego ogromnym obciążeniem, to nie jest tu najważniejsze. Kluczowe jest to, że Mamdani jest politycznie „dwujęzyczny”: potrafi mówić językiem faktów i językiem emocji. Rozumie, że ludzie nie głosują wyłącznie portfelem. Głosują poczuciem godności. I on nie próbuje im tej godności nadać z góry; on ją w nich widzi, zanim zagłosują. To ogromna różnica — i dokładnie ta różnica, której demokratom dziś brakuje.
Chociaż polaryzacja w USA narasta, to bohaterowie pani książki pokazali, że da się rozmawiać. Choć mają skrajnie różne poglądy, postanowili się spotkać i sprawdzić, ile ich łączy.
— To był dla mnie bardzo poruszający moment, bo oni zrobili to całkowicie spontanicznie, bez politycznych kalkulacji. Chcieli po prostu sprawdzić, czy rzeczywiście są tak różni, jak im wmawiano. I okazało się, że nie są. Łączy ich codzienność, troska o dzieci, lęk o przyszłość, doświadczenie utraty. Dopiero później dochodzą etykiety polityczne.
To przykład politycznej empatii, o której wielokrotnie pani mówiła?
— Tak, polityczna empatia to zdolność wejścia w czyjąś historię bez lęku, że stracimy własną tożsamość. Empatia nie oznacza zgody, nie oznacza też miękkości ani naiwności. To narzędzie analityczne. Umiejętność odkodowania emocji stojących za stanowiskiem drugiej strony. Kiedy ludzie potrafią powiedzieć: „Nie zgadzam się z tobą, ale rozumiem, dlaczego tak czujesz”, polaryzacja zaczyna się kruszyć. Właśnie to wydarzyło się w hrabstwie Pike. Mały krok, ale dający wzór — nie tylko dla mieszkańców Appalachów, ale i całego kraju.
*Arlie Russell Hochschild (rocznik 1940) jest emerytowaną profesor psychologii społecznej i socjologii z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Berkeley. W Polsce ukazały się jej dwie znane książki: „Obcy we własnym kraju. Gniew i żal amerykańskiej prawicy” i „Skradziona duma. Strata, wstyd i triumf prawicy”.




