Donald Trump podczas superwtorku wygrał prawybory w kolejnych 15 stanach i nominację Partii Republikańskiej na prezydenta ma praktycznie zaklepaną. Teraz zacznie się najdłuższa, a przez to najdroższa i najbardziej zajadła kampania wyborcza w dziejach.
Jeśli ktoś miał wątpliwości czy Donald Trump dostanie prezydencką nominację republikanów, to wtorkowe głosowanie je rozwiało. Udział wzięły: Alabama, Alaska, Arkansas, Kalifornia, Karolina Północna, Kolorado, Maine, Massachusetts, Minnesota, Oklahoma, Teksas, Tennessee, Utah, Vermont i Wirginia plus Samoa Amerykańskie (terytorium nieinkorporowane USA). Matematyka nie zostawia już miejsca na spekulacje. Były prezydent zaklepał sobie ponad tysiąc delegatów na partyjną konwencję, przepustka do Białego Domu wymaga 1215. Brakującą pulę Trump zgarnie zapewne 12 marca, kiedy zagłosują Georgia, Hawaje, Missisipi i Waszyngton (stan). Przy czym jego jedyna pozostała na placu boju rywalka Nikki Haley wciąż radzi sobie nadspodziewanie dobrze.
Bohaterka drugiego planu
Trump walczy z pozycji uprzywilejowanej, był już prezydentem, więc powinien – jak ubiegający się o drugą kadencję Biden – zbierać powyżej 90 proc. głosów. Tymczasem Haley odbiera mu zastanawiająco sporą część poparcia. Wczoraj znów wskazało ją średnio ok. 30 proc. wyborców (według wstępnych, szacunkowych wyników). Wprawdzie nie przelicza się to wprost na odsetek delegatów, ale świadczy o zmęczeniu republikańskiego elektoratu Trumpem i wątpliwościach, co do jego szans w listopadzie. Nowojorski deweloper nie tyle podporządkował sobie partię, co ją sterroryzował, przejmując kontrolę nad radykalnym skrzydłem zwanym MAGA (Make America Great Again – Przywrócić Ameryce Wielkość).
Skupia ono mniej więcej połowę republikańskich wyborców, choć niektóre hasła MAGA zyskały szerszy zasięg. 70 proc. zwolenników prawicy wierzy na przykład, że poprzednie wybory zostały sfałszowane, zatem Biden urzęduje bez należnego madatu. Pozostała część – konserwatyści wykształceni, z dużych miast i zamożnych przedmieść, kobiety, studenci stawiają na Haley. Pytanie, co zrobią, kiedy eksprezydent dostanie nominację. Znów zatkają nosy i jesienią postawią ptaszka przy jego nazwisku? Czy w ogóle nie pójdą do urn?
Sama Haley nie poddaje się z dwóch powodów. Raz – gromadzi punkty i sławę, by za cztery lata przystąpić do zmagań o prezydenturę jako faworytka prawicowej stawki. Dwa – jeśli Trump zostanie uznany winnym któregoś z ponad 90 zarzucanych mu przestępstw lub co gorsza skazany na więzienie, i uczestnicy partyjnej konwencji uznają, że się jednakowoż nie nadaje, eksgubernatorka Karoliny Południowej będzie druga w kolejce do nominacji, dysponując niebagatelną liczbą delegatów.
Kontynuowanie walki nic ją nie kosztuje poza wysiłkiem, bo – co również znamienne – najbogatsi sponsorzy Partii Republikańskiej wciąż sypią groszem. Wprawdzie najbardziej spośród nich prominentni bracia Koch wstrzymali sponsorowanie kandydatki, gdy poległa we własnym stanie, ale inni płacą dalej. Podczas typowych prawyborów wskaźniki poparcia dla przegrywającego kandydata stopniowo maleją. W przypadku Haley utrzymują się mniej więcej na tym samym poziomie.
Krótko mówiąc, choć nie ma ona szans pokonać Trumpa, dowiodła, że przynajmniej jedna czwarta do jednej trzeciej jego naturalnego elektoratu żywi poważne wątpliwości. Większość wątpiących prawdopodobnie zatka wspomniany nos, jednak przy obecnej skrajnej polaryzacji Ameryki wybory prezydenckie wygrywa się w kluczowych stanach przewagą kilkunastu tysięcy głosów, więc eksprezydent ma duże zmartwienie.
Teoretycznie, po wygraniu prawyborów, których wynik zawsze przesądza najbardziej radykalny odłam elektoratu, kandydat może przejść na pozycje bardziej umiarkowane. Ale znając Trumpa, to niemożliwe. Dalej lansować będzie teorie spiskowe o wyborczych fałszerstwach, bronić Putina, ubliżać prawdziwym i domniemanym wrogom. Co więcej, wkrótce rusza proces karny republikanina w Nowym Jorku.
Nie jest również wykluczone, że mimo odwlekania terminu przez sprzyjającą mu konserwatywną większość Sądu Najwyższego, eksprezydent zdąży przed wyborami usłyszeć federalne zarzuty zmowy przestępczej w celu narażenia na szkodę interesów USA, naruszenia praw obywatelskich i zakłócenia procedur organów państwowych, a także samodzielnego zakłócenia tych procedur. Innymi słowy: o próbę utrzymania władzy przemocą i oszustwem, czyli w zasadzie – zamach stanu.
Bliskowschodni problem Bidena
Niedawny sondaż Ipsos dla agencji Reutera wskazuje, że połowa republikanów nie wybierze Trumpa na prezydenta, jeśli wcześniej zostanie uznany winnym przestępstw. W ową pryncypialność można jednak powątpiewać. Zwłaszcza że machina prawicowej propagandy skutecznie podważy uczciwość procesu bądź procesów, wmawiając ludziom, że to zemsta upolitycznionej przez Bidena prokuratury, lewackich sędziów i tendencyjnie dobranych przysięgłych. Z drugiej strony trudno wyobrazić sobie, by walkę o Biały Dom wygrał przestępca. Choć Trump już tyle razy przesuwał granice naszej wyobraźni, że wszystko zdaje się możliwe.
Izba Reprezentantów dwukrotnie stawiała mu zarzuty karne. Najpierw nadużycia władzy i utrudniania pracy wymiarowi sprawiedliwości za próbę szantażu Wołodymyra Zełenskiego. Następnie podżegania do rebelii, gdy omamieni przez Trumpa fanatycy zaatakowali Kapitol. Jednak impeachment to procedura polityczna, a nie stricte jurydyczna, więc Amerykanie traktują ją z rezerwą już od czasu dętego procesu parlamentarnego Billa Clintona. Ponadto do listopada daleko, dzisiejsze sondaże nie będą jesienią warte funta kłaków.
Biden wynikiem prawyborów nie musi się przejmować. Powtórna nominacja należy mu się na uświęconej zasadzie senioratu. Przez minione 75 lat nie uzyskał jej automatycznie tylko jeden urzędujący prezydent USA – Lyndon B. Johnson, ponieważ bardzo nie chciał. Przy czym szeregowi demokraci wykorzystują tegoroczne prawybory swej partii, by słać lokatorowi Białego Domu sygnały, co im się nie podoba. W Michigan aż 13,5 proc. (100 tys.) wybrało opcję „niezdecydowany” (uncommited).
Dlaczego? Chcieli tym sposobem zaprotestować przeciw bezwarunkowemu wspieraniu przez prezydenta nie tyle nawet Izraela, co polityki Benjamina Netanjahu. Biden zabiega, apeluje, prosi o korytarz pomocy humanitarnej, tymczasem spora część lewicy domaga się, żeby poszedł w ślady George’a H.W. Busha, który nie wahał się zablokować pomocy dla państwa żydowskiego. Ale sojusznik to sojusznik. Nie wystawia się go do wiatru, szczególnie, gdy prowadzi wojnę. Nawet jeśli decyzje podejmuje premier będący zakładnikiem radykalnych, kanapowych partyjek, które dają większość parlamentarną.
Biden siedzi w polityce od ponad pół wieku, więc korzysta z gotowych, wielokrotnie przećwiczonych schematów działania. Dlatego zresztą zdobył prezydenturę 4 lata temu jako antitodtum na trumpistowskie dyletanctwo i zawieruchę. Tyle że świat się zmienia. I Ameryka też. Liczba muzułmanów rośnie, w kluczowym Michigan wynosi 240 tys. Poprzednio Biden pokonał tam Trumpa przewagą 150 tys. głosów, więc nie może sobie pozwolić na ignorowanie postulatów owej mniejszości. Zresztą zawieszenia broni w Gazie chce zarówno 75 proc. muzułmanów, jak połowa Żydów i aż 57 proc. wyznających judaizm demokratów.
Tak czy inaczej, sytuacja na Bliskim Wschodzie nie sprzyja obecnemu prezydentowi. Podobnie jak rekordowe wskaźniki nielegalnych przekroczeń granicy USA. No i oczywiście wiek. Mimo że Trump częściej mówi od rzeczy, a jeśli świadomie nie przekręca faktów, to je myli, właśnie 81-letni demokrata postrzegany jest jako osoba, u której starość poczyniła spustoszenia kognitywne.
Mordobicie zamiast szachów
Według opublikowanego w niedzielę sondażu YouGov/CBS News zaledwie 26 proc. Amerykanów uważa, że Biden ma mentalny potencjał konieczny do rządzenia. Tego samego dnia „New York Times” wyliczył, że 72 proc. obywateli (w tym ponad połowa demokratów) ocenia go jako zbyt starego na prezydenta. Ale umysłową wydolność Trumpa uznaje za niewystarczającą 57 proc. elektoratu (badania The Associated Press/NORC Center for Public Affairs Research z 4 marca). „Nie dość, że też stary, to jeszcze nieźle walnięty.” – powiedział ankieterom 84-letni Paul Miller z Carlisle w Pensylwanii. – Nie zamierzam głosować ani na jednego ani na drugiego”.
Demokrata nie zdołał przekonać rodaków, że gospodarka ma się coraz lepiej. Owszem wskaźniki makroekonomiczne idą w górę, bezrobocie spadło do niecałych 4 proc., wskaźnik inflacji wynosi 3.1 proc., ale ceny podstawowych artykułów spożywczych są o jedną piątą wyższe niż na początku 2020 r. Zaś przeciętny John Smith niespecjalnie zna się na ekonomii. Uważa, że jak inflacja maleje, ceny też powinny, więc skoro tak się nie dzieje, rząd coś kręci.
Superwtorek to element politycznego folkloru USA, o którym przeciętny Europejczyk ma słabe pojęcie. Podobnie jak wybory powszechne, prawybory są niebezpośrednie (dwustopniowe). Wedle wyników głosowania w danym stanie, kandydatom przyznaje się określoną liczbę delegatów na partyjną konwencję, która latem decyduje o prezydenckiej nominacji. Jedne stany stosują zasadę, że zwycięzca bierze wszystko, inne rozdzielają delegatów proporcjonalnie do procentowego poparcia albo jeszcze inaczej.
Z reguły zmagania te, zwłaszcza na początku są niezwykle skomplikowane. Przypominają turniej szachowy, w którym kilku czy kilkunastu zawodników gra ze sobą równocześnie na wielu szachownicach, a duże znaczenie dla rozstrzygnięcia ma pogoda, plotka, przypadek. Iowa zamiast prawyborów wciąż organizuje konwentykle (caucuses). Zgromadzeni w „komisariatach” tubylcy spierają się komu udzielić poparcia, emisariusze kandydatów zachwalają ich walory.
Demokraci przez pół godziny ustawiają się w grupach przyporządkowanych poszczególnym politykom. Gdy jakaś liczy mniej niż 15 proc. zebranych, dostaje kolejne 30 min. na zmianę preferencji. Emisariusze wrzeszczą, sąsiad usiłuje przekabacić sąsiada, kuzyn – kuzyna. Rezultat uzyskuje się dzieląc iloczyn stanu każdej grupy i puli delegatów danego okręgu przez liczbę obecnych. Jeśli wyjdzie remis, przewodniczący rzuca monetą lub ciągnie słomki.
Nic dziwnego, że zawodowi statystycy są amerykańskim politykom potrzebni nie mniej niż spin doktorzy. Skuteczna strategia wymaga uwzględnienia tysięcy niezmiernie zagmatwanych sondaży oraz wyciągnięcia właściwych wniosków. Tym razem sprawa jest wyjątkowo prosta, bo – jak zostało powiedziane – o nominację zabiegają dwaj kandydaci, których do pokonania partyjnych kolegów i koleżanek predestynuje staż w Białym Domu.
Wkrótce jednak wkroczymy na teren nieznany. Wskutek skrócenia wewnątrzpartyjnych zmagań Amerykę czeka najdłuższa, a przez to najdroższa i najbardziej zajadła kampania wyborcza w dziejach. Starsi panowie dwaj, by nie rzec dwa wyleniałe polityczne drapieżniki, rzucą się sobie do gardeł i zaczną gryźć. To nie będzie widowisko przyjemne. Zamiast szachów, walka na śmierć i życie – niewykluczone, że dosłownie.