Donald Trump chce wrócić do czasów wysokich ceł, tak jak w Polsce wielu chciałoby wrócić do czasów PRL. Tyle że świat jest dziś o wiele bardziej skomplikowany.

„Dzień Wyzwolenia” – tak prezydent Trump nazwał trzecią globalną wojnę handlową, którą rozpętują Stany Zjednoczone. Widząc tabelki ze stawkami „ceł wzajemnych”, ekonomiści przecierali oczy ze zdumienia: po pierwsze, dlaczego USA okładają cłami wyspy Heard i McDonald, zamieszkane wyłącznie przez pingwiny, albo własną bazę wojskową na wyspie Diego Garcia? Po drugie, jak wyliczono owe stawki? Trump wyjaśniał, że USA w swej łaskawości odpowiedziały cłami o połowę niższymi niż te, których same doświadczają. Ale skąd przy Unii Europejskiej 38 proc., skoro średnia stawka w UE dla amerykańskich dóbr to niecałe 1,5 proc.?

Zagadkę wyjaśnił publicysta „New Yorkera” James Surowiecki: ktoś w administracji Trumpa wymyślił, żeby podzielić deficyt w handlu towarami z danym krajem przez wartość obrotu. Wynik w procentach to rzekoma stawka celna. Madagaskar, Wietnam czy Kambodża nie nakładają na USA ceł rzędu 90 proc. – po prostu Ameryka importuje wanilię z Madagaskaru, a w Azji masowo szyje odzież sportową.

Skąd to zamiłowanie Ameryki do ceł? Wszak jedną z przyczyn buntu brytyjskich kolonii był spór o prawo do ich wprowadzania, a nowy rząd federalny swoją działalność zaczął od ceł właśnie. Po hasła protekcjonizmu gospodarczego sięgało wielu prezydentów: od Waszyngtona i Jeffersona, przez Lincolna i McKinleya, aż po Roosevelta.

W 1890 r. William McKinley, jeszcze jako kongresman, przygotował ustawę, która nałożyła blisko 50-proc. cła na import do Stanów. Efektem były drastyczny wzrost cen w kraju i sromotna porażka republikanów w kolejnych wyborach. W 1930 r., w obliczu Wielkiej Depresji, Kongres uchwalił Ustawę Smoota-Hawleya, która podniosła cła na ponad 20 tys. importowanych dóbr. Pozostałe kraje odpowiedziały podwyżkami i globalny handel przygasł, co zaszkodziło Stanom jako eksporterowi. W 1932 r. demokraci wygrali wybory do Kongresu i Białego Domu, obiecując liberalizację handlu światowego.

Trump chce wrócić do czasów ceł, jak u nas wielu do czasów PRL. Ale świat jest dziś o wiele bardziej skomplikowany: nim samochód wyjedzie z amerykańskiej fabryki, przechodzi przez montownie w Meksyku i Kanadzie. Największy producent komputerowych chipów, tajwański TSMC, zainwestuje nawet w fabryki w USA, ale nie uruchomi żadnej z nich bez maszyn, które produkuje tylko jedna firma na świecie: holenderska ASML.

„Kiedy ktoś mówi: nałóżmy cła na import z zagranicy, wydaje się, że postępuje patriotycznie, bo chce chronić amerykańskie produkty i miejsca pracy (…). Ostatecznie jednak krajowe branże zaczynają uzależniać się od rządowej ochrony celnej (…), rezygnują z innowacyjnego zarządzania i technologicznych zmian niezbędnych do konkurowania na światowych rynkach (…). Wysokie cła prowadzą do odwetu ze strony innych krajów i ostrych wojen handlowych (…). W końcu dzieje się najgorsze: rynki się kurczą i załamują, firmy i branże upadają, a miliony ludzi tracą pracę” – tłumaczył w 1987 r. republikański prezydent Ronald Reagan.

Z nakładaniem ceł jest jak z sikaniem pod wiatr: na szybko poczujemy ulgę w pęcherzu, ale spodnie i tak trzeba potem zmienić.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version