Na turnusie leczniczo-rehabilitacyjnym w Ciechocinku można się starzeć bez godności. Podrywać na wibracje, szukać sponsora na fajfy i dansingi, robić malinki w kinie. Być znowu kobietą i mężczyzną, a nie tylko emerytem.
Co to jest cnota? – pyta przy śniadaniu Włodzimierz (rocznik 1933, wdowiec od 20 lat). W stołówce sanatoryjnej zapada cisza, więc odpowiada: – Chroniczny brak okazji!
Panie (rocznik 1945 i 1950) chichoczą. Panowie (odmawiają przyznania się do wieku) odchrząkują. Włodzimierz rzuca jeszcze dwoma dowcipami o dziewicach i zaprasza do siebie, „na pokój”. Pokaże mi coś, czego nie widziałam: profesjonalne, wibroakustyczne urządzenie medyczne. Wynalezione i produkowane przez Rosjan.
Włodzimierz ściągnął je przed laty dzięki znajomemu z czasów służby w marynarce wojennej. Wtedy kosztowało grube tysiące i trzeba było na nie czekać miesiącami. Teraz jest dostępne od ręki, przez internet, ale mało kto w Ciechocinku wie, że mikrowibracje mogą pobudzić krążenie, podreperować nerki, usunąć opuchliznę z nóg.
Dla Włodzimierza to okazja do zawieranie nowych znajomości. U siebie, w Kutnie, okazji nie ma. Mieszka sam, ale dzieci, wnuki i prawnuki wpadają co drugi dzień i sprawdzają, czy żyje. Wykupują mu wycieczki emeryckie na Jasną Górę i do Torunia albo ciągną go na obchody święta żołnierzy wyklętych. W sanatorium wreszcie może być sobą, czyli udowodnić światu, że mimo 85 lat wciąż jest mężczyzną.
– Ile kobiet odwiedziło mnie w tym pokoju? – pyta i sam odpowiada: – Dwadzieścia! Przez dwa tygodnie turnusu!
Scenariusz wizyt jest podobny. Najpierw Włodzimierz wyhacza – jak mówi – równe babki na stołówce, podczas kąpieli solankowej albo okładania siarką. Potem prezentuje im kolano, które jeszcze niedawno było spuchnięte, a dzięki wibroakustyce fika jak nowe. Zazwyczaj równe babki od razu łapią się na kolano (jeśli nie działa, to opowiada o nerkach i wątrobie, które chodzą jak w zegarku) i dają się zaprosić na wibracje.
Włodzimierz prosi, żeby spoczęły w centralnym punkcie pokoju. Czyli na łóżku. On siada na krzesełku koło nocnej szafki. Prosi o odsłonięcie pleców (bo tam jest najlepszy odbiór drgań), one odsłaniają, on odpala maszynę i przykłada słuchawki wibroakustyczne. Maszyna wydaje naprzemiennie wysokie i niskie dźwięki, słuchawki wibrują, panie odpływają. Wtedy Włodzimierz przesiada się z krzesełka na materac i prosi o odsłonięcie kolanka, a jak się da, to i więcej.
– Ostatnio miałem w łóżku matkę i córkę – opowiada, odpalając maszynę i przykładając słuchawki. – Córka, na oko 50 plus, przyjechała do sanatorium pilnować matkę 70 plus. Matka rozrywkowa, bo nie musiałem jej nawet prosić o odsłonięcie kolanka. Ale córka była czujna i natychmiast przykryła je spódnicą. Matka zaproponowała, żebyśmy poszli razem na fajfy, ale córka szybko ucięła, że już są z kimś umówione.
Mimo to Włodzimierz nie narzeka. Kiedy wychodziły, matka podała mu numer pokoju. Nie skorzystał. U siebie, w Kutnie, może by się skusił, ale w Ciechocinku to do niego się przychodzi. No i on, pełnopłatny, nie będzie się szlajał po piętrach jak byle jaki refundowany.
„”Widać, że nie ma sprawiedliwości
„”Bo choć tych chłopów trochę przybyło
„”Wszystkim nie starczyło”
– Pełnopłatni, którzy zapłacili za pobyt z własnej kieszeni, mają gest. Refundowani, którzy czekali na wyjazd z NFZ, skąpią na wszystkim – wyjaśniają mi „koleżanki emerytki” z Siedlec, Marylka (rocznik 1939) i Wiesia (rocznik 1947).
Czekamy na rozpoczęcie fajfów w Zdrojowej. Wejście tuż po 15, cena pięć złotych. Marylka i Wiesia (wdowy i refundowane, więc liczą każdy grosik) wysyłają mnie na przeszpiegi. Mam wykupić wejściówkę, pokręcić się po parkiecie, oszacować szanse na poznanie pełnopłatnego i dać im znać. Będą czekać przy wejściu.
Wykupuję. Wchodzę. Rozglądam się.
Większość kobiet 70 plus. Króluje welur modny w latach osiemdziesiątych, bufki poszerzające ramiona, kreszowe dresy. W powietrzu unosi się zapach Pani Walewskiej, wody toaletowej Zielone Jabłuszko i dezodorantów Impuls. Panów brak, więc panie tańczą w kółeczku. Przygrywa im dwuosobowy zespół: keyboard plus wokal. Panie śpiewają razem z solistą: „Gdyby można było cofnąć czas, gdy mieliśmy 18 lat. Świat wokoło taki piękny był, a w nim tylko ja i ty. I zabawa do białego dnia, na parkiecie tylko ty i ja. Kolorowych świateł wokół nas i miłości naszej czas”.
Po kwadransie zespół zarządza przerwę, a panie siadają do stołu. Zamawiają skromnie: herbatę w dzbanku (jedną na cztery), jedno piwo z kija i dla każdej po ciastku.
– Mam maleńki pokoik bez klimatyzacji, a na stołówce zimno. Złapałam zapalenie krtani – mówi jedna.
– A o mnie zapomniała rehabilitantka. Zamknęła mnie w kapsule, z siarką na nogach i kręgosłupie, i gdzieś poszła. Leżałam tak półtorej godziny! – opowiada druga.
– W moim sanatorium kuracjusze zanim coś nałożą na talerz, próbują wszystkiego ze stołu szwedzkiego. Oblizują sztućce do nakładania. Przez to mam problemy gastryczne – przebija trzecia.
– U mnie na terapii manualnej jeden rehabilitant wyszedł w połowie, a drugi za niego nie dokończył ćwiczeń, bo nie byłam z jego przydziału – dorzuca czwarta.
Wszystkie milkną, prostują się i uśmiechają, gdy do stolika podchodzi pełnopłatny – już na pierwszy rzut oka – w brązowych półbutach, szarym garniturze, koszuli w kratę i ze stójką. Duet keyboard plus wokal zaczyna grać. Pełnopłatny wybiera tę od piwa i zaprasza do swojego stolika na pośpieszny, czyli wódkę z colą. Reszta pań zbiera się do tańca w – jak mówią w Ciechocinku – „kółku różańcowym”.
Wychodzę przed Zdrojową zdać relację Marylce i Wiesi. Stoją w gęstniejącej grupce emerytek. Kiedy mówię, że muzyka może i fajna, ale partnerów do tańca brak, tłumek – w różnych kierunkach i różnym tempie – rusza dalej. Mamy mało czasu, bo fajfy trwają do 18, a potem w sanatoriach wydają kolacje.
Marylka i Wiesia proponują restauracje Bristol i Teatralną. Pierwszą nazywają „hurtownią” (od dużego wyboru pań), o drugiej mówią jako o „giełdzie” (od strojów kuracjuszek, które licytują się na elegancję). Ruszamy, ale do Teatralnej wpadamy grubo po 17. Szybciej się nie dało, bo Marylka ma endoprotezy stawu biodrowego i kolana, a Wiesia problemy z sercem. Na szczęście tu nikt nie sprawdza, czy mamy wejściówki. Mimo to „koleżanki emerytki” są zawiedzione.
– Lipa – rzuca Marylka na widok czterech par i kilkunastu pań okupujących stoliki.
– Jutro zaczynamy od Teatralnej – dodaje Wiesia. – Wreszcie musimy kogoś poznać, bo cały rok czekałyśmy, żeby potańczyć. W domu, w Siedlcach, nie wypada. Tam wszyscy pilnują, żebyś starzała się z tak zwaną godnością. Chodziła do kościoła, zajmowała się wnukami i raz do roku robiła trwałą „na baranka”.
– W Ciechocinku nikt nas nie zna i wreszcie możemy poszaleć – dodaje Marylka. – W sumie to nawet z refundowanym. Byle płacił za siebie i miał protezę zębową, bo ci bez strasznie plują.
„”Wszystkich żonatych dali do solanki
„”Żeby nie chciało im się kochanki (…)
„”A każda, która chłopa nie miała
„”W błocie leżała”
– Wdowę wyczuję na kilometr. Zdesperowana. Zatańczy z każdym, kto ją zechce. A ja nie chcę być każdym. Chcę być jedyny – tłumaczy Marek z Rybnika (rocznik 1950, rozwodnik, problemy z kręgosłupem i prostatą).
Siedzimy w restauracji Cztery Pory Roku w Sanatorium Wojskowym. Od godziny trwa dansing z żywą muzyką. Do tańca przygrywa (i śpiewa przeboje Sławomira) mężczyzna z keyboardem.
Marek opowiada, że szuka tej jedynej od pięciu lat. Sanatorium jest do tego idealne, bo nie trzeba się nalatać, wszystkie panie masz na wyciągnięcie ręki. Tylko brać, wybierać. Mimo to dwa lata temu się nie udało. Rok temu również wrócił do Rybnika na tarczy. W tym roku nadal nie jest dobrze.
Małgorzatę (znajoma ze stołówki, mówiła, że jest rozwódką i przyjechała tylko do SPA) testował w części restauracji znanej jako Wiosna. Opowiadała, że uwielbia zabiegi na ciało z czerwonego wina i czekolady. Sprawdził cennik zabiegów i doszedł do wniosku, że go nie stać (zabiegi z wina 190 zł, z czekolady 180 zł).
W części Lato rozmawiał z Justyną. Spotkał ją na deptaku niedaleko Tężni. Poprosiła, żeby potrzymał puchacza bengalskiego, z którym chciała mieć zdjęcie. Potrzymał i nawet zapłacił właścicielowi puchacza 15 złotych za fotografię.
– Odprowadziłem ją potem do sanatorium, bo akurat miała zabiegi błotne – wspomina. – Zażartowałem, że ktoś jej chyba malinkę na szyi zrobił, a ona odpowiedziała, że rano poparzyła się lokówką. Pomyślałem: szykowna babka. I zaprosiłem na kawę do Czterech Pór Roku.
Ale przy kawie rozmowa jakoś się nie kleiła. Justyna pytała, co robił przed przejściem na emeryturę i kiedy przyznał, że był mechanikiem, straciła zainteresowanie.
Trzecia była Maria. Siedziała na ławce, na placu Ekscentryków, niedaleko kina Zdrój. Spodobała mu się jej fryzura (włosy na lakier i do góry) oraz strój – spodnium w kratkę. Czytała książkę, więc pretekst do rozmowy był. Podszedł, zapytał, czym męczy oczy. Pokazała okładkę: „Saga Dziedzictwo”. Skandynawski bestseller. Właśnie kończyła 22. tom przygód Abelone, Ellen i Blanche i była wolna.
– Tym razem zerwałem z rutyną – wspomina Marek. – Zaprosiłem ją do kina Zdrój na „Zimną wojnę”. Szarpnąłem się na dwa bilety (po 15 zł). Na szczęście nie było reklam, bo z powodu prostaty długo bym nie wysiedział. Maria płakała, bo nie było happy endu, pozwoliła się złapać za dłoń i objąć. Ale potem, kiedy wyszliśmy, zaczęła opowiadać ze szczegółami, jak ją połamało podczas czyszczenia pomnika na grobie męża.
Odprowadził ją, ukłonił się, wziął numer komórki, ale wiedział, że nigdy nie zadzwoni.
– No i wczoraj w części Zima siedziałem z Jolantą – kończy swoją opowieść Marek. – Spotkałem ją w Domu Zdrowia Lila. Wpadłem do klubu Piekiełko na rozpoczęcie sezonu. Zaprosiła mnie do tańca. Zgodziłem się, bo miała wszystko, co kobieta mieć powinna: biuścik, nóżkę i nie przesadziła z lakierem do włosów. Zrewanżowałem się kawą, a ona od razu przeszła do rzeczy, czyli zaproponowała seks. Jak się okazało: pozamałżeński. Mąż wysłał ją, żeby podreperowała kręgosłup, a sam kończył budowę domu nad Bugiem. Odmówiłem.
I tak, jak mówi Marek, turnus mija, a on wściekły, że bez kija nie podchodź. Wszystko wskazuje na to, że znowu wróci niezakochany. Na pocieszenie idziemy na spacer po parku Zdrojowym, z główną atrakcją, czyli mostem Zakochanych. Na nim kuracjusze zawieszają kłódki ze swoimi inicjałami. Wisi kłódka Marioli i Wieśka („Na zawsze razem 29.08.2015”), Psylipka i Psylipki („WNP Folevel”) i Agusi i Tomasza („Tu byliśmy mężem i żoną”).
– Może za rok zawiśnie tu również pańska kłódka? – pytam.
– Nadzieja na wielką miłość, proszę pani, umiera ostatnia – odpowiada Marek. – Bylebym tylko dożył do następnego turnusu.
PS Wyróżnione fragmenty pochodzą z piosenki zapisanej przez kogoś w księdze pamiątkowej Domu Zdrowia Lila. Ostatnia zwrotka brzmi tak:
„”I jeszcze jedno: panowie i panie
„”Kto do sanatorium ma skierowanie
„”Żeby się leczyć, to wam każdy powie
„”Trza mieć końskie zdrowie” ”
Artykuł pochodzi z wydania „Newsweeka” 18/ 2018