PiS ostatnio coraz chętniej sugeruje koalicjantom, że może poprzeć ich projekty, jeśli premier ich nie chce.
Zwlokłem się któregoś dnia o 6.15 i poszedłem na jogging do Łazienek. Patrzę, a tam cała ekipa Służby Ochrony Państwa biega z Kierownikiem. Aż się przestraszyłem, że jak mnie zobaczył, to teraz będę tak musiał codziennie – opowiada jeden z ministrów.
I właściwie kogokolwiek z obozu władzy spytać, wszystkie odpowiedzi są podobne: – Jest świetnie, jest super, byle do przodu, gdzie przed nami kolejne wyzwania. Ale rzeczywistość nie jest aż tak kolorowa. Szczególnie w otoczeniu premiera świadomość problemów jest znacznie większa niż w tylnych szeregach koalicji 15 października.
– Zrobiliśmy badania spraw, z których nasi wyborcy są niezadowoleni, i w tej chwili jest ich pięć, a właściwie cztery – słyszymy z najbliższego otoczenia premiera. – Po pierwsze, niezrealizowane obietnice, dalej, zbyt wolne tempo rozliczeń i kłótnie w koalicji. A potem – trochę niżej – aborcja i związki partnerskie. Te dwie ostatnie sprawy to nie jest dla większości naszych sympatyków priorytet, ale symbol tego, co mieliśmy w Polsce zmienić.
Obietnice
Zwłaszcza jeśli chodzi o Koalicję Obywatelską jest ich sporo. Sto konkretów do tej pory to bajka, bo zwyczajnie nie da się zrealizować wszystkich postulatów jednej partii w koalicji złożonej z czterech. Ten punkt pretensji wyborców łączy się z punktem trzecim, czyli kłótniami w koalicji.
– Mamy problem z komunikacją między sobą i nie wiem, jak to rozwiązać – mówi jeden z liderów partii koalicyjnej. – Może powinniśmy mieć radę programową, żeby ustalać projekty wspólnie, a potem z nimi dopiero wychodzić, bo tak naprawdę jest trudno się dogadać.
To akurat było jasne od początku. Każda partia ma inne priorytety i kompletnie inny program. Ale wyborcy mieli chyba nadzieję, że jeśli premierem zostanie Donald Tusk, to oznacza, że będzie realizował swój program bez oglądania się na koalicjantów.
– Tak się nie da. Każda z partii w koalicji ma pakiet kontrolny. Wyjście kogokolwiek z nas z rządu po prostu oznacza utratę władzy, więc nikt nie podejmie tego ryzyka – mówi inny przewodniczący partii koalicyjnej w czasie spotkania off the record z dziennikarzami. – Żeby nie było wątpliwości, nikt jeszcze Tuska nie szantażował, że „jak ty nam nie ustąpisz, to wyjdziemy”. Wszyscy rozumieją ryzyko – dodają ludzie premiera.
Nasi rozmówcy opowiadają, że chociaż szantażu nie ma, to czasem jest bierny opór.
– Taki w stylu: „no dobra, jak się ten Tusk tak uparł, to niech wrzuci swój pomysł do Sejmu, a my tam zobaczymy, co się da ukręcić” – tłumaczą ważni politycy Platformy.
Problemem zaczyna być to, że w tej taktyce zorientowało się także PiS, które ostatnio coraz chętniej sugeruje koalicjantom, że może poprzeć ich projekty, jeśli premier ich nie chce. Tak jest na przykład z ustawą o statusie osoby najbliższej PSL, któremu poparcie obiecuje PiS, a nawet Konfederacja. Podobnie ze składką zdrowotną. Polska 2050 mogłaby szukać wsparcia dla swoich pomysłów u opozycji. Tyle tylko że przegłosowanie czegoś z PiS oznacza po prostu koniec koalicji.
– Nie oszukujmy się, każdy lider, który teraz pójdzie na głosowanie z Kaczyńskim, zwyczajnie przegra przyszłość swojej formacji – wzrusza ramionami polityk Platformy, którego pytamy o trwałość koalicji.
Ale kłótnie są i będą. Wyborcy wszystkich koalicyjnych partii powinni się do tego przyzwyczaić. Nie da się nie tylko połączyć programów partii, ale także pogodzić politycznych ambicji liderów.
– Mniejsi koalicjanci mają nieustanny problem z własnym poczuciem, że ich pożeramy, co generalnie nie jest prawdą. Ani nam jakoś radykalnie nie wzrosło poparcie, ani im nie spadło, lewica trzyma się całkiem nieźle, a Trzecia Droga ma problemy wynikające wyłącznie z własnych działań – twierdzi większość polityków Platformy. – Naszym największym problemem jest środowisko wokół Hołowni i ruchy odśrodkowe w jego otoczeniu. Nie on sam, tylko jego ludzie, którzy nie do końca wiedzą, czego chcą, i pchają go do takiej ostrzejszej walki.
Naszym największym problemem nie jest sam Hołownia, tylko jego ludzie, którzy nie do końca wiedzą, czego chcą, i pchają go do ostrzejszej walki – mówią politycy PO
Rozliczenia
Ta ostrzejsza walka wyraża się także w podejściu do rozliczeń PiS. Donald Tusk chciałby brutalniej, a koalicjanci – przynajmniej niektórzy – trochę łagodniej.
– Być może powinni pójść siedzieć, ale czy od tego będzie nam lepiej? – przed wyborami do Parlamentu Europejskiego dywagował Szymon Hołownia, akurat kiedy cała Polska żyła opowieściami Tomasza Mraza o Funduszu Sprawiedliwości.
Adam Bodnar był tym ministrem, który przyszedł do rządu spoza twardej polityki i spora część jego kolegów miała od początku wątpliwości, czy nie jest za łagodny i za bardzo „nie ciągnie za sobą roztropności rzecznika praw obywatelskich”, którym był. Z natury rzeczy to funkcja kontrolująca, czy władza nie wykorzystuje swojej przewagi wobec obywateli. Donald Tusk uważa, że minister radzi sobie w naprawianiu praworządności zdemolowanej przez PiS, chociaż rozumie, że dla wielu rozliczenia idą za wolno. Dał temu wyraz wielokrotnie w publicznych wypowiedziach.
Na portalu X, dawniej Twitterze, napisał ostatnio: „Dyktatura Tuska! Tortury i bezprawne areszty wobec polityków PiS! Siepacze Bodnara w akcji! – słyszę od jednych. Gdzie rozliczenia?! Samobójcza polityka bezkarności! – mówią drudzy. Jesteśmy chyba na dobrej drodze”.
– Nam już nie wypada się tłumaczyć, że nie jest łatwo przeprowadzać masywny proces rozliczeń w tej sytuacji prawnej, jaką odziedziczyliśmy, i przy naszej woli oraz determinacji, żeby nie przekraczać granic ani prawa ani przyzwoitości – stwierdził premier na początku września.
Ale z drugiej strony politycy z najbliższego kręgu premiera twierdzą, że Tusk nie zamierza naciskać na nadzwyczajne przyspieszenie.
– Jest taka tendencja, żeby bawić się w sądy ludowe, że skoro wszyscy wiemy, że jeden czy drugi kradł, że jest odpowiedzialny za nieuzasadnione wydatki, to powinien dziś być zatrzymany, jutro zarzuty, pojutrze proces i za trzy dni siedzi. No nie. Tak to nie działa – rozkłada ręce polityk PO.
Problem z błyskawicznym rozliczeniem wszystkich afer jest taki, że trzeba przekopać tony dokumentów w dziesiątkach, a nawet setkach, instytucji i spółek skarbu państwa. W dodatku mówimy o prokuraturze, która częściowo wciąż działa, jakby na jej czele stał Zbigniew Ziobro. Nie ma też wątpliwości, że niektórych błędów dałoby się uniknąć, gdyby prokuratorzy prowadzący sprawy Funduszu Sprawiedliwości byli bardziej czujni. Co prawda politycy PO nadal uważają, że Marcin Romanowski zwyczajnie nigdy nie miał immunitetu Zgromadzenia Parlamentarnego Rady Europy i sąd nie powinien wziąć tego argumentu pod uwagę, ale dodają też, że prokuratorzy powinni przewidzieć taki obrót sprawy i wiedzieć, że skoro Romanowski bardzo chciał być zastępcą członka ZPRE, to na pewno miał w tym cel. Cały proces z jednym zatrzymaniem, zwolnieniem, uchyleniem immunitetu i próbą ponownego postawienia zarzutów trwał ponad 3 miesiące, a zaraz potem Marcin Romanowski po prostu zniknął. Podobno jest na Węgrzech. To ulubiony kierunek polityków PiS, którym grozi postawienie zarzutów albo chociaż wezwanie przez prokuraturę.
Symbol
Prawa kobiet i prawa człowieka to – jak wynika z badań zamówionych przez Platformę – nie sedno zawodu, jaki przeżywają wyborcy, ale bardzo poważny symbol braku sprawczości koalicji 15 października. Większość wyborców – wbrew programom partii i konserwatywnemu profilowi Polskiego Stronnictwa Ludowego – była przekonana, że zmiana drakońskiego prawa zostawionego przez PiS jest wyłącznie kwestią paru tygodni. W rok po wyborach nic się nie zmieniło. Nie ma nawet powrotu do tak zwanego kompromisu aborcyjnego, a premier na Campusie Polska Przyszłości dodatkowo rozwiał nadzieję wyborców.
– Chcę wam powiedzieć rzecz, która jest dla mnie przykra, ale jest faktem, którego nie ominiemy: w Sejmie polskim nie ma większości na rzecz takiego prawa do legalnej aborcji, o jakim tu mówiliśmy i na jaki się tutaj, m.in. z wami, umawialiśmy. Po prostu nie ma większości – powiedział lider PO. I dodał, że PSL po prostu nie daje się przekonać.
Ale okazało się też, że ludowcy nie dają się przekonać w sprawie związków partnerskich, czego już zwyczajnie nikt z pozostałych koalicjantów nie rozumie.
Lewica mówi – będziemy zgłaszać, przekonywać i głosować do skutku i prawo do terminacji ciąży, i związki partnerskie. Kiedy będzie nowy prezydent, sprawa będzie znacznie prostsza. O ile oczywiście to przedstawiciel którejś z partii koalicji obecnie rządzącej zasiądzie w pałacu przy Krakowskim Przedmieściu.
W czasie wyjazdowego posiedzenia klubu Koalicji Obywatelskiej szef PO przypomniał swoim posłom kilka dość fundamentalnych prawd, z którymi po roku nie da się dyskutować.
– Jeśli przegramy wybory prezydenckie, to przegramy wszystko – to jeden z takich dość oczywistych wniosków.
Tusk, idąc do wyborów, wiedział doskonale, że nie będzie łatwo wyważać drzwi, które PiS zaryglowało od środka i zabezpieczyło, przysuwając do nich najcięższą komodę. Nie sądził chyba jednak, że będzie aż tak trudno. Przede wszystkim chodzi o dogadanie się z Andrzejem Dudą. Liderzy partii koalicyjnych doskonale zdawali sobie sprawę, że prezydent nie będzie współpracował zbyt ochoczo z nowym rządem, ale nie spodziewali się tego, co jest. Początkowo – jak słyszymy – wydawało się nawet, że ta współpraca będzie dość łatwa. Nie będzie przyjaźni, ale będzie akceptacja dla niektórych decyzji rządu. Dość szybko okazało się, że prezydent wciąż wierzy, że w zamian za parę słów uznania od prezesa PiS nie zamierza Tuskowi niczego ułatwiać, a przynajmniej nie utrudniać. To, że nie podpisze żadnych zmian w wymiarze sprawiedliwości ani żadnych projektów dotyczących praw kobiet, jest w tej chwili bardziej niż oczywiste.
Ale dla wszystkich jest także oczywiste, że jeśli wybory prezydenckie wygra kandydat PiS, to wygranie kolejnych wyborów parlamentarnych będzie dla koalicji rządzącej, czy dla którejkolwiek z partii wchodzących w jej skład, po prostu nierealne.
– Już teraz widać, że ich elektorat jest zabetonowany. Mimo ujawniania kolejnych afer mają powyżej 30 proc., gdyby wygrali wybory prezydenckie, to oznaczałoby, że jest poparcie dla tego modelu polityki i to byłoby autentycznie przerażające. Nie dlatego, że my wszyscy mamy osobiste powody, dla których nie chcemy ich powrotu do władzy,
Dlatego w partii co jakiś czas pada pomysł – a może jednak Tusk na prezydenta. Zdaniem wielu polityków Platformy to jest najmocniejsza karta w talii i gdyby zdecydował się na start do pałacu, to sprawa byłaby jasna nie tylko dla PO/KO, ale także dla koalicjantów. Przynajmniej dla lewicy, która wtedy z przyjemnością zrezygnowałaby z wydatków na własną kampanię. W trudniejszej sytuacji jest Trzecia Droga, a szczególnie PSL, które uważa, że kandydat KO jest dla nich zbyt lewicowo-liberalny i ludowcy musieliby myśleć o własnym kandydacie.
– Tematu startu Tuska nie ma – mówią nam osoby, które znają plany premiera. – Faworytem jest Trzaskowski, ale ostateczna decyzja zapadnie w grudniu.
Po roku od wyborów i dziewięciu miesiącach od zaprzysiężenia rządu Donald Tusk wie bowiem jeszcze coś – na razie jest człowiekiem (jakkolwiek by to brzmiało) nie do zastąpienia w fotelu premiera. W Platformie nie ma drugiego tak silnego polityka, który potrafiłby się oprzeć pokusie konsultowania wszystkiego z Kierownikiem, a koalicjanci z natury rzeczy nie zapanowaliby nad największą partią koalicji, nawet jakby bardzo chcieli.
W kampanii wyborczej Tusk mówił, że będzie premierem przez 400 dni, a potem przekaże władzę młodszym liderom. Założenie było bowiem takie, że przez niecały rok uda się uporządkować to, co zostawiło po sobie PiS, a Tusk weźmie najtrudniejsze decyzje na siebie. Wtedy będzie można przekazać ster nowemu premierowi, który przygotuje partię do kolejnej kampanii. Teraz już wiadomo, że nie ma szans na prawdziwy porządek być może nawet do końca tej kadencji. Tuska zwyczajnie nie ma kto zastąpić.