Do dziś noszę spinki do koszuli, które należały do Artura Rubinsteina, dała mi je jego żona. Są ze mną zawsze jak talizman – mówi legendarny dyrygent Zubin Mehta.

Zubin Mehta: Wyobraź sobie, że nie pamiętam! Mój ojciec był świetnym skrzypkiem. Uczył się w Stanach u Ivana Galamiana, który był też nauczycielem Itzhaka Perlmana czy Pinchasa Zukermana. Po powrocie do Indii założył Bombay Symphony Orchestra w 1934 r. Dom był zawsze pełen muzyków, którzy przychodzili do nas na próby poszczególnych sekcji. Grywał też regularny kwartet smyczkowy prowadzony przez mojego tatę. W zasadzie rzadko zdarzały się chwile ciszy bez muzyki. Ponoć zacząłem przez to równocześnie mówić i śpiewać (śmiech).

– Tego, niestety, nie da się zapomnieć. Znowu mój dom w Bombaju. Miałem wtedy 15 lat. Ojciec przygotowywał koncert skrzypcowy Brahmsa (zobacz, jaka zbieżność – przed chwilą słuchałeś go na mojej próbie z rewelacyjną Lisą Batiashvili i Filharmonikami Monachijskimi). Ja miałem prowadzić orkiestrę. Znałem „na ucho” partię skrzypiec, ale to wszystko. Moje prowadzenie było straszne! Nie wiedziałem w ogóle, co robię. Ojciec musiał więc uczyć akompaniamentu mnie i całą orkiestrę. To był żenujący dramat.

– Raczej nie (śmiech). Moja przygoda z medycyną, za sprawą mamy, która chciała, abym miał jakiś „poważny zawód”, zakończyła się po dwóch latach. To nie była moja droga. Odbyłem przełomową rozmowę z rodzicami i w wieku 18 lat wyjechałem do Wiednia do kuzyna pianisty i tam rozpocząłem studia muzyczne. Jestem wdzięczny rodzicom, że mi wtedy zaufali.

– Może być, oczywiście! Po raz pierwszy przekonałem się o tym, kiedy postanowiłem zorganizować koncert dla uchodźców węgierskich podczas rewolucji w 1956 r. Niedaleko Wiednia, tuż przy granicy z Węgrami, Brytyjczycy stworzyli obóz dla uchodźców, którzy uciekli przed radziecką agresją. Dostaliśmy pustą salę, która była stołówką. W ciągu chyba siedmiu dni zebrałem wśród kolegów i koleżanek pełną orkiestrę symfoniczną. Ci biedni ludzie przyszli pierwotnie tylko po chleb, bo byli bardzo głodni, a zostali na cały koncert i słuchali go ze łzami w oczach. Zagraliśmy, pamiętam, urywki z „Zemsty nietoperza” Straussa, coś z Schuberta, a na koniec „Rapsodie węgierskie” Liszta. Po wszystkim podszedł do mnie węgierski ksiądz i pobłogosławił, co uznałem za sprzyjającą wróżbę na resztę życia. Tak naprawdę to był pierwszy poważny koncert, który poprowadziłem (zapomnijmy o tym w Bombaju).

– Najmocniej odczułem to chyba podczas moich koncertów z Filharmonikami Izraelskimi. Pewnego razu – był to chyba rok 1982 – dawaliśmy koncert w Libanie Południowym, a było to w trakcie wojny. Na zakończenie koncertu ogarnęło nas wielkie przerażenie, kiedy arabska publiczność rzuciła się na nas na scenie. Tłum wbiegł między pulpity, do muzyków. Wiesz, co się okazało? Chcieli nas serdecznie wyściskać. Do dziś mam łzy w oczach, kiedy to wspominam, zwłaszcza teraz, gdy obserwuję, co się dzieje w Izraelu i Strefie Gazy. Chciałbym, aby jeszcze raz, symbolicznie, wydarzyła się taka sytuacja, jak wtedy w Libanie, choć wiem, z jakim okrucieństwem zmierzyli się ostatnio Izraelczycy zaatakowani przez Hamas. Brutalne morderstwa, gwałty, których dopuścili się Palestyńczycy, nie usprawiedliwiają jednak, w mojej ocenie, przesadzonej reakcji państwa Izrael, którego armia zgładziła prawie 20 tys. istnień ludzkich. Chciałbym, aby jak najszybciej się to skończyło, tak jak niegdysiejsza wojna sześciodniowa. Wiesz, jaką przygodę wtedy przeżyłem z orkiestrą izraelską?

– W 1967 r., kiedy rozpoczynał się konflikt izraelsko-arabski, zwany wojną sześciodniową, byłem w Portoryko u Pablo Casalsa. Dostałem telefon, że mam ratować występy Filharmoników Izraelskich, bo zakontraktowany dyrygent na wieść o wojnie uciekł w tajemnicy. Pojechałem pełen obaw, w końcu to wojna, a okazało się, że ta zakończyła się po sześciu dniach i przyszło mi dyrygować „koncertem zwycięstwa”.

– Lenny! Pierwsza nasza rozmowa dotyczyła zaproszenia mnie na stanowisko asystenta Filharmoników Nowojorskich. Powiedział wprost, że ma ich teraz trzech, ale jeśli ja przyjadę, to ich zwolni i zostawi tylko mnie. Cały Lenny – bezpośredni i ujmujący. Wtedy nie mogłem przyjąć tej propozycji, miałem za dużo zobowiązań. Później zostałem szefem tej orkiestry. Lenny często przychodził wtedy na moje koncerty, zwłaszcza gdy dyrygowałem Mahlera. Pamiętam, po moim wykonaniu V symfonii przyszedł za kulisy i wypunktował wszystkie miejsca, które, według niego, zrobiłem nie tak. „Gdy Mahler pisze brzydko i ludowo, graj brzydko i ludowo!” – mówił. I miał dużo racji. Bardzo podobała mu się za to moja wersja III symfonii. Oglądałeś już film „Maestro”?

W naszym domu rzadko zdarzały się chwile ciszy bez muzyki. Ponoć zacząłem przez to równocześnie mówić i śpiewać (śmiech)

– Uważam, że historia relacji małżeńskiej Lenny’ego nie była tym, co najbardziej fascynujące w tym człowieku. To, co robił w dziedzinie muzyki, to, jak uczył całe pokolenia dzieci w swoich programach „Young People Concerts”, czym jest muzyka, jak zarażał miłością do niej – to rzecz warta uwagi. Jakkolwiek kreacje aktorskie są zdumiewające i zasługują na Oscara. Taki właśnie w zachowaniu był Lenny. Nie udało się, niestety, przygotować Bradleya Coopera do odegrania sztuki dyrygenckiej tak, jak trzeba. Jego ruchy są mocno przesadzone.

– Chyba najbardziej przy okazji Koncertu Trzech Tenorów w 1990 r. Obawiałem się trochę tej grupy wielkich indywidualności, ale okazało się, że między tymi gigantami opery nie było żadnych napięć ani tarć. To było przyjacielskie spotkanie. Carreras, Pavarotti i Domingo znali doskonale ten repertuar, moja orkiestra z Florencji również, i to była piękna przygoda, a przy tym olbrzymi sukces, również komercyjny. Ale nie dla nas. Nie zarobiliśmy na tym koncercie ani grosza, nikt z nas. Wytwórnia w rozmowach z nami powołała się na rzekome gigantyczne koszty związane z przygotowaniem całego koncertu w Rzymie i brakiem możliwości wypłacenia nam honorarium. Po czym sprzedano 50 mln egzemplarzy płyt na całym świecie, a my zostaliśmy z niczym. Ale nie po to stworzyliśmy ten wspaniały projekt.

– Z Filharmonikami Wiedeńskimi jestem bardzo mocno związany. Pierwszy koncert prowadziłem z nimi w 1961 r. – występowałem z samym Wilhelmem Backhausem w IV koncercie fortepianowym Beethovena. Później prowadziłem koncerty abonamentowe, więc samo zaproszenie do poprowadzenia koncertu noworocznego, choć bardzo zaszczytne, było w pewnym sensie naturalną kontynuacją współpracy. Dyryguję zresztą już trzecim pokoleniem w tej orkiestrze. Skoro zaproszono mnie aż pięć razy, to chyba nasze noworoczne muzykowanie musiało się podobać?

– Pamiętam to jak dziś. II symfonia Brahmsa. Dyryguje Karl Böhm. Pierwszy raz w życiu usłyszałem wtedy prawdziwą orkiestrę symfoniczną, nie ujmując nic tej z Bombaju. To był dźwiękowy szok, audiorewelacja, która jest ze mną do dzisiaj. Później przez całe studia chodziłem na próby orkiestry słuchać wszystkich najlepszych dyrygentów tamtych czasów i uczyć się, uczyć.

– Niestety, nie. W Polsce występowałem z Filharmonikami Izraelskimi – pierwszy raz w 1986 r. To był jeden z pierwszych koncertów tej orkiestry za żelazną kurtyną. Polska nie utrzymywała wtedy stosunków dyplomatycznych z Izraelem. Pamiętam dokładnie wizytę z muzykami w obozie w Auschwitz – pierwszy oboista rozpłakał się strasznie pod Ścianą Śmierci. Okazało się, że rozstrzelano w tym miejscu jego rodziców. Wzruszające tournée – występował z nami Itzhak Perlman. Graliśmy w pięknych salach w Katowicach, Wrocławiu, Warszawie czy w Łodzi.

– Mój wielki, nieodżałowany przyjaciel. Byliśmy ze sobą bardzo blisko. Swoje ostatnie nagranie zrealizował właśnie ze mną – I koncert fortepianowy Brahmsa. Niedowidział już, był słaby fizycznie, ale jego duch i umysł były wciąż bardzo młodzieńcze, mimo że miał chyba 90 lat. Do dziś noszę jego spinki do koszuli. Dała mi je jego żona. Są ze mną zawsze jak talizman.

– Tak. Napisał nawet dla mnie swoją II symfonię i zadedykował mi utwór „De natura sonoris II”. Poznaliśmy się w Los Angeles. Dyrygowałem jego symfonią na festiwalu w Salzburgu. Zawsze dziwił się i smucił, że te dwa utwory nie były w Polsce szczególnie lubiane. W sumie jednak były to dzieła skrajnie modernistyczne. Do dziś przyjaźnię się z jego żoną Elżbietą. Skoro już jesteśmy przy Polsce, cóż tam się wyrabia teraz w polityce?

– U was w Polsce chyba zawsze jest skomplikowanie i niecodziennie, jak w tym dowcipie: „Pytają Mosze, gdzie chodził do szkoły podstawowej. W Austrii. Gdzie do średniej? W Polsce. A gdzie do wyższej? W Związku Radzieckim. Musiałeś dużo podróżować w życiu. Nie wyjeżdżałem nigdy poza Lwów” (śmiech).

– Przedwczoraj po wspaniałym koncercie tutaj w Monachium. Wykonywaliśmy z Lisą Batiashvili i Gautierem Capuçonem koncert podwójny Brahmsa i jego III symfonię. Wiesz, że uwielbiam Brahmsa. Był ze mną od najmłodszych lat – w nagraniach płytowych, których słuchałem z ojcem, na studiach w Wiedniu w latach 50. czy właśnie przedwczoraj. Wtedy ostatni raz poczułem radość życia i muzyki.

Zubin Mehta (ur. 1936) jest jednym z najwybitniejszych dyrygentów XX w., urodzonym w Indiach. Był dyrektorem muzycznym m.in.: Los Angeles Philharmonic Orchestra, New York Philharmonic, Israel Philharmonic, Bayerische Staatsoper czy Teatro del Maggio Musicale Fiorentino

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version