We Włoszech jeden z nauczycieli złamał nogę. Nie było mowy, żeby sprowadzić z kraju jakieś zastępstwo, we dwie przejęłyśmy opiekę nad całym autokarem dzieciaków – opowiada nauczycielka. Jak tylko się rozpakowali, jedna z uczennic tak się upiła, że trzeba było wzywać karetkę.
Sylwia, nauczycielka publicznego liceum w Warszawie planowała szkolną wycieczkę na Lazurowe Wybrzeże. Zebrała chętnych z zapasem – wiadomo, że od liczby uczestników zależą koszty wyprawy.
Pierwszą ratę, aż 10 tys. zł wpłaciła już do biura podróży. Wtedy kilku rodziców się rozmyśliło, a pozostali nie zgodzili na podniesienie kosztów. Wycieczka się wysypała, biuro odmówiło zwrotu zaliczki. Dyrektor szkoły uznał, że zawiniły nauczycieli, które organizowały wycieczkę. Były dwie, każda więc musiała oddawać z własnej kieszeni po 5 tys. zł.
Dyrektor uznał, że pójdzie im na rękę, jeśli pozwoli im wziąć na to pożyczkę z funduszu zakładowego. – Spłacałam tę wycieczkę przez cały rok. Nigdy więcej z uczniami nigdzie nie pojechałam – mówi Sylwia.
***
Joanna uczy w jednym z warszawskich liceów. Ze swoimi licealistami objechała pół Europy: byli w Mediolanie, Wenecji, Brukseli, zrobili objazdówkę po Hiszpanii, spędzili dwa tygodnie na międzynarodowym europejskim projekcie w Portugalii. – Gdyby nie szkolne projekty, na pewno nie zwiedziłabym tylu ciekawych miejsc – przyznaje. Tylko że na tych wycieczkach nie wypoczywa. – Bierzemy z dwójką innych nauczycieli pod opiekę 50 dzieci, które w większości znamy tylko z widzenia, ze szkolnego korytarza. Jesteśmy za nich w pełni odpowiedzialni, ale zupełnie nie wiemy, czego się można po nich spodziewać – mówi.
Na każdym wyjeździe zaliczali jakąś aferę.
We Włoszech jeden z nauczycieli złamał nogę. Nie było mowy, żeby sprowadzić z kraju jakieś zastępstwo, we dwie przejęłyśmy opiekę nad całym autokarem dzieciaków – opowiada nauczycielka. Jak tylko się rozpakowali, jedna z uczennic tak się upiła, że trzeba było wzywać karetkę.
Następna wycieczka – uczeń wziął dopalacze i stracił przytomność. To był wyjazd krajowy, rodzice byli w stanie przyjechać i zająć się dzieckiem. Gdy podobna sytuacja wydarzyła się za granicą, opiekę musiały przejąć nauczycielki.
– Jedna z uczennic, zaczęła się niebezpiecznie okaleczać. Dopiero po telefonie do rodziców, okazało się, że powinna przyjmować leki. Przez cały wyjazd pilnowałyśmy nie tylko całej grupy, ale też podawania jej leków. Spałyśmy z nią w pokoju, żeby zapewnić jej poczucie bezpieczeństwa – opowiada Joanna. Od tamtej pory podczas wycieczek, nauczyciele ustalają warty na korytarzu na całą noc. Warty też nie zawsze pomagają. – Kiedy staliśmy wszyscy pod drzwiami do pokoi, w których mieli spać uczniowie, jeden z chłopców postanowił przejść balkonem na drugim piętrze do pokoju kolegów. – Dawniej sprawdzaliśmy pokoje ok. godz. 22, potem czuwaliśmy do północy i jeśli było spokojnie, mogliśmy iść spać. Od kilku lat uczniowie zachowują się w taki sposób, że ze strachu czuwamy przez całe noce i z wycieczek wracamy wykończeni – mówi nauczycielka.
Ale nie przyszłoby jej do głowy, żeby domagać się a to wynagrodzenia. – Jest przepis, że za przepracowany weekend należy się dzień wolny. Nigdy nie odbierałam, choć często wycieczki zaczynaliśmy w piątek, a wracaliśmy w niedzielę. Ale przyszedł nowy, młodszy kolega i po jednej z wycieczek zażądał wolnego. Tylko on dostał, pozostali opiekunowie z tego samego wyjazdu już nie. – Baliśmy i się o to poprosić – mówi nauczycielka.
***
Anglistka Ewa Drobik na początku swojej nauczycielskiej kariery podobnie podchodziła do dodatkowych zadań w szkole – dla uczniów zostawała po godzinach, na służbowe maile odpisywała nie tylko po godzinach pracy, ale nawet ze szpitala. Jest nauczycielką języka angielskiego i tłumaczką. Gdy zatrudniła się w LO im. Bolesława Chrobrego w Gryficach, dyrektorka szkoły oddała pod jej opiekę międzynarodowe projekty. Licealiści jeździli m.in. do Włoch i do Szwecji. W efekcie nauczycielka pracowała półtora etatu przy tablicy, a po godzinach pełniła funkcję: tłumacza, organizatora, logistyka i łącznika w dwóch unijnych projektach: Comenius i Dni Integracji Europejskiej. Była również przewodniczącą zespołu samokształceniowego nauczycieli języków obcych, egzaminatorką oraz wychowawczynią klasy. Kiedy zliczyła godziny zajęć, wyszło jej, że pracowała stale na więcej niż dwa etaty. Ale nie dostała dodatkowego wynagrodzenia. Przeciwnie – gdy zasugerowała dyrektorce premię za czasochłonne prowadzenie projektów, ta się na nią obraziła.
Po półtora roku Drobik zrezygnowała z projektów. Wtedy dyrektorka postraszyła, że zacznie na nią zbierać haki. Obcięła nauczycielce dodatek motywacyjny, pozbawiła płatnych nadgodzin, a roczną nagrodę przydzieliła innemu pracownikowi.
– Podobne praktyki stosowano wobec wielu innych pracowników, nie widziałam innego rozwiązania, jak iść do sądu – mówi dzisiaj Drobik. O warunkach pracy w tamtej szkole mówi tak: – Nigdy wcześniej w cywilizowanym świecie nie spotkałam się z tak jawnym godzeniem się pracowników na wykorzystywanie w zakładzie pracy, a równocześnie z brakiem reakcji organu nadzorującego na takie praktyki.
Sprawę przeprowadziła metodycznie: znalazła inną pracę i zwróciła się o pomoc do ZNP. Związek zaoferował finansowanie usług prawnych. – Bez tego nie byłoby mojej sprawy, nie było mnie stać na prawnika – podkreśla nauczycielka.
Jej sprawa sądowa trwała prawie 12 lat. Wywalczyła wypłatę zaległego wynagrodzenia – 18.525 zł, z odsetkami – 37.245 zł. To na gruncie osobistym. W rezultacie Drobik wywalczyła znacznie więcej niż tylko rekompensatę dla siebie.
***
W Polsce nie obowiązuje prawo precedensu. Dlaczego więc wyrok w sprawie Ewy Drobik ma tak duże znaczenie? Chodzi o to, że jej sprawa po kolejnych apelacjach dotarła aż do Sądu Najwyższego. A stanowisko Sądu Najwyższego w pełnym składzie musi być uwzględnione w dalszym orzecznictwie sądowym. Dlatego, gdy kolejni nauczyciele zdecydują się pozwać swoich pracodawców o wypłatę za nadgodziny, mogą liczyć na to, że sądy na ich terenie będą orzekały podobnie, jak w sprawie Ewy Drobik.
W uzasadnieniu uchwały z SN w 26 lutego 2025 r. sędzia SN Piotr Prusinowski podkreślał: „Płacenie za przekroczenie norm czasu pracy, czyli za nadgodziny, jest zasadą w polskim systemie prawnym. Jak ktoś pracuje dłużej, to polskie prawo pracy mówi mu o tym, że ma prawo do dodatkowej zapłaty lub rozliczenia tych przekroczeń czasem wolnym”.
Dotąd obowiązywało podejście, że ramy pracy nauczycieli wyznacza wyłącznie ekskluzywna dla tego zawodu ustawa Karta Nauczyciela. Wynika z niej, że choć nauczycieli obowiązuje standardowo 40-godzinny tydzień pracy, to jedynie 18 godzin (zazwyczaj, bo np. w przedszkolu i świetlicy więcej) muszą oni przepracować w klasie. Pozostałe godziny mają przeznaczyć na m.in. przygotowanie lekcji, czynności administracyjne i doszkalanie. W praktyce nikt nie prowadzi ewidencji tego, co nauczyciel robi w ramach godzin pracy, ale poza prowadzeniem lekcji – czyli przez więcej niż połowę czasu.
Sędzia Prusinowski w uzasadnieniu podkreślał jednak, że płacenie za nadgodziny jest zasadą w polskim systemie pracy. „Jak ktoś pracuje dłużej, to Kodeks pracy mówi, że ma prawo do dodatkowej zapłaty lub wolnego. I skoro Karta nauczyciela nie zawiera nic na ten temat, to oznacza, że stosuje się Kodeks pracy. […] Przekroczenie normy tygodniowej, przy jednoczesnym braku odniesienia Karty Nauczyciela do okresów rozliczeniowych, stanowi pracę w godzinach nadliczbowych” – mówił.
Tym samym SN zmienił sposób myślenia o pracy nauczyciela w Polsce. Przyznał to również rząd: „MEN przeanalizuje uchwałę Sądu Najwyższego w powyższej sprawie, w tym uzasadnienie i zdecyduje o ewentualnych zmianach przepisów ustawowych” – czytamy w oficjalnym komunikacie wydanym po najnowszej uchwale SN.
***
Ile naprawdę pracują nauczyciele? Spór o to toczy się od lat.
Sprawa jest bardzo delikatna. Powszechnie zarzuca się nauczycielom zbyt małe obłożenie pracą. Atakowani o to od lat pedagodzy, reagują więc alergicznie na każdą próbę dodatkowych zadań. Tak samo buntowali się, gdy minister edukacji w rządzie PiS Przemysław Czarnek nakazał im wyznaczyć jedną godzinę w tygodniu na spotkania z rodzicami, jak i wtedy gdy Katarzyna Hall, ministra edukacji w pierwszym rządzie Donalda Tuska, nałożyła na nich obowiązek pracy z uzdolnionymi uczniami po lekcjach (tzw. halówki).
Z drugiej jednak strony, mało który nauczyciel pracuje dziś wyłącznie w wymiarze „gołego” etatu. Widzimy to, choć brakuje obiektywnych danych, aby ocenić skalę zjawiska, bo ostatnie badania czasu pracy nauczycieli przeprowadził Instytut Badań Edukacyjnych w 2012 r. Już wtedy jednak wyszło, że większość pedagogów prowadzi w tygodniu średnio co najmniej 6 godzin lekcji więcej, niż przewiduje pensum. Takie dane zawsze zaostrzają apetyt zarządzających oświatą, żeby obciążyć nauczycieli większą liczbą zadań. Skoro mogą pracować więcej…?
Po kilkunastu latach od tamtego badania wiemy tyle, że zjawisko się pogłębiło. Nauczyciele biorą dodatkowe godziny lekcyjne do oporu – często narzuca im to szkoła. Albo po lekcjach pędzą do innych szkół, prowadzą kursy, udzielają korepetycji. Z dwóch głównych powodów: pensje są ciągle zbyt niskie, no więc w oświacie mamy braki kadrowe. W tym tygodniu matematyk z Warszawy przyznał mi się, że prowadzi nawet 50 (!) lekcji w tygodniu, wliczając indywidualne lekcje online.
***
Szkoły wykorzystywały niejednoznaczność przepisów i w razie potrzeby angażowały nauczycieli w zadania pozalekcyjne bez oporów. Przygotowania uczniów do olimpiady? To w ramach zawodowej misji! Próbne matury? Obowiązkowo Sportowe zawody co weekend? Taka praca!
Większość nauczycieli potulnie godziła się na takie warunki.
– Jestem ogromnie zdumiona, że w wolnym, demokratycznym kraju tak niewielu wykształconych ludzi, jakimi są nauczyciele, ma odwagę, by walczyć o swoje oczywiste prawa – ocenia Drobik. O swoje prawa musiała walczyć wytrwale przez kilkanaście lat.
Ale Katarzyna z małej miejscowości w Wielkopolsce, która od lat jeździ z uczniami na weekendowe biwaki, jeszcze nigdy nie odebrała za to dnia wolnego w pracy. Mimo że to gwarantuje Karta Nauczyciela. – To moja pasja, lubię wyprawy z uczniami, nie traktuję tego jako pracy dodatkowej – tłumaczy nauczycielka.
Tylko że cała rzesza nauczycieli jest przymuszana do porzucania rodzin i własnego czasu wolnego na obwożenie uczniów po świecie, wycieczki do Rzymu, wypady na Jurę Krakowsko-Częstochowską. I choć pracują przy tym całą dobę – nie dostają za to pieniędzy.
To się nie mieści w głowie np. Monice – polonistce w warszawskiej, prywatnej szkole podstawowej. – Każda wycieczka oznacza dodatkowe wynagrodzenie. Przecież my tak pracujemy i to w dzień i nocą – mówi. Za cztery dni z uczniami w Tatrach otrzymała od pracodawcy 1500 zł dodatkowego wynagrodzenia.
W szkołach publicznych jednak nikt nauczycielom za organizację i prowadzenie wycieczek nie płaci. Jakie to może mieć skutki, świadczy właśnie przypadek Sylwii i jej koleżanki z warszawskiego liceum, które z własnych pieniędzy musiały oddawać 10 tys. zł zaliczki za uczniów.
***
Jeszcze w lipcu stanowiska MEN było zgoła odmienne od dzisiejszego stanowiska SN. „Brak jest podstaw do wypłaty dodatkowego wynagrodzenia za realizację innych zajęć i czynności wynikających z zadań statutowych szkoły, w tym wycieczek, w wymiarze wykraczającym poza pensum nauczyciela oraz przydzielone godziny ponadwymiarowe wynikające z pięciodniowego tygodnia pracy” – tak ministra Barbara Nowacka odpowiadała na poselską interpelację w sprawie ustalenia wynagrodzeń dla nauczycieli realizujących rządowy program wycieczek szkolnych „Podróże z klasą”.
Pół roku później, ministra Nowacka komentowała uchwałę SN w sprawie nauczycielskich nadgodzin już całkiem inaczej: „Uważamy, że te sprawy dawno należało uporządkować (…) analizujemy uchwałę i mam nadzieję, że w dobrej atmosferze współpracy uda nam się wypracować najlepsze dla nauczycieli rozwiązanie” – powiedziała.
***
Pierwszy wyrok w sprawie Ewy Drobik zapadł w 2021 r. – siedem lat po założeniu sprawy. Sąd Rejonowy w Goleniowie przyznał, że jej aktywność zawodowa znacznie przekroczyła należny czas pracy. Sąd doliczył się aż 377 godzin ponadwymiarowych, spędzonych na zadaniach, dotyczących projektu. Żeby dojść do takiego wniosku, Ewa Drobik musiała przedstawić bardzo szczegółowy wykaz zawodowych aktywności. W przypadku nauczyciela jest to niezwykle trudne – właśnie z powodu zapisów w KN.
Drobik jednak skrupulatnie wykazała, a powołany już na początku jej drogi przez Sąd Rejonowy w Goleniowie biegły potwierdził, że pracowała średnio aż 80 godz. w tygodniu. W uzasadnieniu sąd podawał szczegółowo, ile czasu zajmowało jej uzupełnienie dziennika, przygotowanie do zajęć, w tym np. kserowanie niezbędnych materiałów. Przyjął m.in., że przygotowywała i oceniała sprawdziany przez pół godziny codziennie w ciągu pięciu kolejnych dni w konkretnym miesiącu. Albo wyliczył, że co najmniej 9 godzin musiała poświęcić na zapoznanie się z dokumentacją LO, kiedy ją w nim zatrudniano.
W skrócie – sąd dokonał tego, co próbowało zrobić MEN pod Krystyną Szumilas w rządzie PO–PSL. Wtedy bezskutecznie MEN próbowało rozliczyć nauczycieli z czasu pracy – nauczyciele się zbuntowali, pomysł wyśmiali i odmówili jego wykonania.
Drobik udało się z tych wyliczeń wyjść bez szwanku, więcej nawet – na korzyść. Udowodniła, że pracowała jak na dwóch etatach i że jej pracodawca świadomie i bezdusznie to wykorzystywał.
– Zrobiłam to dla prawdy i sprawiedliwości, z szacunku dla samej siebie i dla innych nauczycieli, aby odzyskali wiarę w sens swojego zawodu i zaczęli cenić swoją pracę – mówi Drobik.
***
Czy pójdą za nią inni?
– Nauczyciele mają w ręku wyrok Ewy i jej bardzo szczegółowe wyliczenia. Mamy więc narzędzia, żeby mogli zawalczyć o swoje – mówi Irena Nowak, prezeska oddziału ZNP w Gryficach. To ona zdecydowała, że należy wesprzeć Drobik w jej roszczeniach wobec pracodawcy i wspierała nauczycielkę przez kilkanaście lat walki w sądzie. – Pytanie tylko, czy nauczyciele się na to odważą? – zastanawia się Nowak.
Związkowcy spodziewają się oporu ze strony samorządów, które z coraz większą niechęcią dopłacają do utrzymania szkół. – Liczymy, że MEN przygotuje jakieś konkretne rekomendacje i rozwiązania – mówi prezeska Nowak.
ZNP otwarcie zachęca nauczycieli, aby występowali o wynagrodzenia za przepracowane godziny nadliczbowe – na zielonych i białych szkołach, szkolnych wycieczkach, weekendowych meetingach sportowych. Na stronie internetowej znp.edu.pl związkowcy opublikowali wzór wezwania do zapłaty wynagrodzenia za pracę w godzinach nadliczbowych oraz instrukcję, jak postępować w kolejnych krokach. Zgodnie z KN, mają prawo ubiegać się o zaległe wynagrodzenie za okres do 3 lat wstecz. W dodatku nie chodzi tylko o wycieczki czy zawody sportowe. W grę wchodzą np. przedłużające się rady pedagogiczne, wysyłanie maili do rodziców, poprawianie wypracowań albo np. próbne matury, za których sprawdzanie nauczyciele nie byli dotąd wynagradzani. Ważny warunek – musi to być praca zlecona przez pracodawcę. Jeśli tylko nauczyciel udowodni, że wykonywał inną pracę na rzecz szkoły w wymiarze przekraczającym 40 godz. w tygodniu – będzie mógł i za nią żądać wynagrodzenia.
***
Nowak mówi, że już odbiera telefony od prawników z deklaracjami, że chętnie będą wspierać nauczycieli w sprawach sądowych.
Gdy pytam o to w szkołach, nie słyszę jeszcze entuzjazmu. – To bicie piany, nikt się nie odważy otwarcie wystąpić przeciw własnym dyrektorom – uważa Katarzyna.
– Wycieczki już są jak gorący ziemniak, mało kto chce jeździć z uczniami. Teraz pewnie całkiem się skończą – mówi Joanna.
Dyrektor jednego z warszawskich liceów wylicza mi planowane na nadchodzącą wiosnę wycieczki: dwie na Litwę, cztery do Pragi, kolejne dwie do krajów nadbałtyckich. – Wycieczki to nie sprawa szkoły, tylko porozumienie pomiędzy wychowawcą, rodzicami i uczniów. Nauczyciele jeżdżą, bo to lubią, nie dla pieniędzy – mówi. Mimo orzeczenia SN, nie planuje wypłacać nauczycielom nadgodzin.