Maski zakładamy nie tylko dlatego, by oszukiwać. Najczęściej skrywamy pod nimi to, co w nas najbardziej wrażliwe i podatne na zranienia. Sztuka polega na tym, żeby wiedzieć, kiedy w roli pozostać, a kiedy z niej wyjść. Umiejętność zrzucenia maski w odpowiednim momencie pozwala nam na autentyczny kontakt z drugą osobą – mówi psycholog prof. dr hab. Piotr Oleś.
„Newsweek”: Wszyscy jesteśmy aktorami?
Piotr Oleś: Tak, bo istnieje pewna konwencja w życiu społecznym, do której musimy się dostosowywać.
Ale udając?
– Nie zawsze możemy być autentyczni. Przyjmujemy różne role nie tylko dlatego, że chcemy kogoś oszukać. Jednym z najważniejszych powodów zakładania masek jest dbanie o swoje bezpieczeństwo i prywatność. Od razu przypominają mi się adwokaci i prokuratorzy w togach. Przebierają się, czym dają otoczeniu do zrozumienia, że w tej chwili pełnią rolę odmienną od tej z życia prywatnego. Maska, którą wtedy się posługują, zobowiązuje ich do zmiany punktu widzenia. W przypadku sędziów – do większego obiektywizmu.
Kolejny powód wcielania się w rolę? Chęć wywarcia odpowiedniego wrażenia na odbiorcy. Jeśli dyrektor szkoły wzywa do siebie uczniów, którzy uciekli ze sprawdzianu, z pewnością przybierze maskę srogiego pedagoga. Nieważne, że w okresie dorastania też zdarzało mu się dać nogę z lekcji. Teraz liczy się tylko to, aby jego mina i ton głosu sugerowały: „Uważajcie, bo następnym razem nie będę tak pobłażliwy”. W obydwu przykładach – prawników i dyrektora – widać wyraźnie, że to, jaką przyjmujemy rolę, definiuje nasze zachowanie.
Sugeruje pan, że potrzebujemy masek?
– Ależ oczywiście. Jeśli idzie pan do lekarza, oczekuje pan od niego profesjonalizmu. Natomiast niektórzy medycy pozwalają sobie czasem na więcej autentyczności. Niekoniecznie łączą to wtedy ze stuprocentowym savoir-vivre’em. I jak poczułby się pan, gdyby któryś z nich nagle wyszedł z roli i powiedział: „No, Łukasz, to z czym do mnie przychodzisz?”. Czy nie straciłby pan do niego zaufania?
Straciłbym. A taka gra to dla nas wysiłek?
– Są role, które go nie wymagają. Wchodzimy w nie świadomie bądź półświadomie. Oczywistym jest dla nas, że kiedy stajemy się uczniami, studentami, pracownikami, zgadzamy się jednocześnie na pewien język, etykietę zachowania, dystans do osób na wyższym szczeblu. Założenie tych masek przychodzi nam bez większego trudu. Jest raczej naturalne.
Sprawa komplikuje się, gdy wchodzimy w rolę, w której chcemy świetnie wypaść. Wówczas część osób, z racji niemożności bycia autentycznymi, czuje się nieswojo. Mają wrażenie, jakby odizolowali się od swojego „ja”. Utrzymywanie tej maski kosztuje ich zatem sporo wysiłku.
Kilka lat temu zaobserwowałem taką sytuację. Wraz z żoną wybraliśmy się na imprezę sylwestrową. W pewnym momencie zaczęliśmy ją jednak bardziej obserwować, niż w niej uczestniczyć. Zauważyliśmy, że młodzi ludzie dookoła chcą udowodnić sobie i całej reszcie, jak świetnie się bawią. Zachowywali się sztucznie. Z uśmiechem robili sobie selfie. Potem natychmiast wysyłali je komuś. A gdy już wyłączali telefon, w jednej chwili rzedła im mina. Obawiam się, że część tych osób mogła mieć po imprezie poczucie lekkiego niesmaku. Nie zdarzyło się przecież nic, co naprawdę zbliżyłoby ich do siebie samych czy innych ludzi.
Co skrywamy pod maską?
– To, co w nas najbardziej wrażliwe i podatne na zranienia. Dlatego cała sztuka polega na tym, żeby wiedzieć, kiedy w roli pozostać, a kiedy z niej wyjść. Umiejętność zrzucenia maski w odpowiednim momencie jest niezwykle cenna. Tylko to pozwala nam na autentyczny kontakt z drugą osobą. Daje szansę na prawdziwą miłość, wierną przyjaźń czy jakiekolwiek inne głębokie porozumienie.
No to mamy paradoks. Bo maski kojarzą nam się głównie z oszustwem.
– Dla mnie to jednak uproszczenie. Lata temu, gdy zajmowałem jeszcze stanowisko młodego asystenta, prowadziłem na uczelni zajęcia ze studentami, będąc z nimi na ty. Byłem tylko nieco starszy od nich i dzięki temu wychodziłem ze swojej roli. Najprawdopodobniej robiłem tak dlatego, bo chciałem ukryć swoje braki warsztatowe lub niewiedzę. Z biegiem lat częściej jednak przywdziewałem maskę prowadzącego. Zauważyłem bowiem, że studenci czuli się coraz bardziej skrępowani taką bezpośrednią formą kontaktu i ja pewnie też. A teraz, gdy jestem u schyłku swojej akademickiej kariery? Ponownie wychodzę z roli, choć już z większą świadomością i dojrzałością. Dzielę się z seminarzystami niektórymi ze swoich przeżyć. Nie w imię ekshibicjonizmu, żeby im czymś zaimponować albo wyciągnąć z nich jakieś zwierzenia. Po prostu chcę być autentyczny i na autentyczność pozwolić również im. Tylko wtedy mamy okazję podyskutować o rzeczach, które głęboko nas poruszają. Nie sądzę jednak, aby moje wcześniejsze postępowanie, czyli gdy ukrywałem się za maską, było oszustwem. Ona pełniła wyłącznie rolę adaptacyjną. Dzięki niej przystosowałem się do nowych zadań i okoliczności. Skoro nie czułem się komfortowo ani pewnie jako prowadzący, mogłem schronić się za rolą, przywdziać maskę asystenta. To gwarantowało mi poczucie bezpieczeństwa.
Newsweek Psychologia.
Foto: Materiały prasowe
Czyli niepewność wpycha nas w rolę?
– Zgadza się, ale pójdźmy o krok dalej. Według psychiatry i psychologa Carla Gustava Junga maski potrzebujemy wtedy, gdy nasze popędy są dla nas silnie zagrażające, ponieważ mamy trudność, by je opanować. Dzięki masce podświadomie ukrywamy przed sobą i innymi własną agresywność czy popędowość. Jej siła słabnie jednak wraz z biegiem życia. Im starsi jesteśmy, tym lepiej znamy siebie samych. I tym sprawniej potrafimy kontrolować te „ciemne” siły.
Można grać nieświadomie?
– Można. Najczęściej dzieje się to, gdy przeżywamy coś bardzo trudnego. Wówczas wchodzimy w rolę i na zewnątrz kompletnie zaprzeczamy temu, co przeżywamy w swoim wnętrzu. Natomiast istnieje jeszcze inna wersja maski nieświadomej, która wynika z rutyny. Jeśli ktoś nauczył się bardzo dobrze swoich różnych ról, wpada w nie niejako automatycznie. To zaś grozi stagnacją, a w dalszej perspektywie nawet wypaleniem. Bo skoro zawsze jesteśmy tacy sami i coraz mniej zaskakują nas wydarzenia czy własne poczynania, przestajemy interesować się swoim wnętrzem. Na dłuższą metę wiąże się to z poczuciem nudy i bezsensu. A – gdy chcąc uporać się z nimi – zrzucamy maski, pojawia się problem.
Jaki?
– Nie wiemy, kim jesteśmy! Na dodatek inni nie oczekują po nas autentyczności. Oni też się przyzwyczaili, a zrzucenie maski narusza konwencję.
Bo maski zrosły się z nami?
– Istnieje takie ryzyko. Jego skutkiem jest zachwianie balansu między stałością a zmianą we własnym postępowaniu. A także utrata zdolności adaptacyjnych. Nie mamy wówczas tej giętkości, w której zawiera się równocześnie pewna ciągłość. Na zasadzie: jestem rozpoznawalny w swoich działaniach dla siebie i innych, ale wciąż potrafię zrobić coś nowego i niespodziewanego.
Co jeszcze sprzyja wchodzeniu w rolę?
– Głównie lęk i wstyd. Ale też poczucie niedopasowania. Wyobraźmy sobie kogoś o wysokim poziomie kultury czy wiedzy, kto wyraźnie odstaje od środowiska. Z racji uprzejmości nie daje jednak temu wyrazu, nie chce wprowadzać innych w konsternację. Niektóre osoby mogłyby poczuć się wtedy gorsze. Co więc robi? Zachowuje się tak, aby inni widzieli w nim swojaka. Przecież Robert Lewandowski zaproszony na pokazowy mecz z dziećmi nie prezentuje wszystkich swoich umiejętności. Stara się grać niejako na ich poziomie, stosując proste środki, i tylko chwilami pokazuje, jak można grać lepiej. Przywdziewa maskę, bo inaczej wszystkich by skonfundował. Czasem podobne sytuacje dzieją się w gabinecie psychologów bądź psychoterapeutów. W filmie „Nawet nie wiesz, jak bardzo cię kocham” Pawła Łozińskiego zainscenizowano wspólną terapię matki i córki. Prowadził ją prof. Bogdan de Barbaro. Jedna z pań użyła podczas spotkania niecenzuralnego słowa i zaraz przeprosiła. A terapeuta po prostu uspokoił ją, mówiąc, że zna takie słowa. Czasem w terapii dzieje się więcej, używamy języka zbliżonego do języka klientów lub pacjentów, pośrednio wyrażając akceptację i chęć zrozumienia drugiego człowieka.
Więc zakładanie odpowiednich masek jest umiejętnością?
– Raczej poszerzeniem „ja”. Nasza osobowość, wbrew temu, co się niektórym wydaje, nie przypomina monolitu. Dlatego w różnych kontekstach potrafimy ujawniać się na różne sposoby. Inaczej wtedy się poruszamy, inaczej formułujemy myśli, inaczej rozmawiamy.
Przecież to osobowość na wynos!
– Ale w niej najczęściej nie ma nic sztucznego. Świat jest złożony, a nasze „ja” wielowymiarowe i nieco płynne. To oznacza, że pełnimy różne role i nie postępujemy w nich zawsze tak samo. Zdaniem psychologa Williama Jamesa mamy tyle „ja” społecznych, z iloma ważnymi osobami i instytucjami pozostajemy w kontakcie. A zatem jesteśmy nieco inni dla swoich szefów, partnerów czy dzieci. Przecież nie będziemy zachowywali się podobnie na własnych urodzinach spędzanych w gronie przyjaciół i na imieninach u cioci. Niektórych zachowań nie wypada ujawnić na drugiej imprezie. Musimy się trochę bardziej kontrolować. Dla mnie to jednak nie ma nic wspólnego z przywdziewaniem maski, o której możemy mówić tylko wtedy, gdy za jej pomocą próbujemy coś sobie dodać, coś dla siebie lub innych ugrać. To po prostu kolejna strona naszej osobowości. Kompetencja, ale nie oszustwo. Bo skoro wiemy, że inaczej trzeba zachowywać się w kościele, inaczej w meczecie, a jeszcze inaczej w teatrze, to wniosek jest jeden. Przesiąkamy kodami kulturowymi i rozumiemy ich konteksty. W związku z tym godzimy się, że nie zawsze można okazywać wszystkie emocje czy ubrać się w taki sam sposób. Czy wówczas udajemy? Wręcz przeciwnie. Postępujemy całkowicie naturalnie.
Są jeszcze ludzie, którzy zakładają maski, żeby wreszcie pobyć sobą i dać upust skrywanym emocjom.
– To bardzo okrężny sposób na bycie autentycznym. Maski – ale tylko te noszone w świadomy sposób – mają na szczęście to do siebie, że można się nimi bawić. Rodzice opowiadali mi o profesorze, który w połowie XX w. był rektorem pewnej uczelni. Jako profesor i kierownik katedry wystosowywał pisma do rektora. Czyli… do siebie. Prosił w nich, na przykład, o zwiększenie liczby godzin z danego przedmiotu lub zgodę na zatrudnienie kogoś. Po czym jako rektor rozpatrywał je i pisał odmowę. Z kolei jako profesor i kierownik katedry zapoznawał się z odpowiedzią rektora, komentował: „Co ten idiota mi tu napisał?” i… pisał odwołanie. W kapitalny sposób żonglował swoimi maskami. Jedną zdejmował, drugą zakładał. Pokazywał, że punkt widzenia zależy nie tylko od punktu siedzenia. Ale też od roli, którą się pełni.
A co się dzieje, gdy ktoś nagle z niej wychodzi?
– Otoczenie może być zaskoczone takim zachowaniem. Bardzo dobrze obrazuje to książka „Synek księdza Kaczkowskiego”, którą właśnie czytam. Napisali ją Piotr Żyłka i niejako wychowanek księdza Patryk Galewski. Dowiadujemy się dzięki nim, że Kaczkowski całkowicie zrzucił maskę podczas choroby. Otwartością, z jaką opowiadał o glejaku, niejednokrotnie szokował ludzi.
Nie bał się mówić, ile zostało mu czasu. Wszystko dlatego, że do końca chciał pozostać autentycznym, dokończyć sprawy, za które czuł się odpowiedzialny. Zależało mu na szczerych relacjach i ich jakości.
Odważne.
– Odwaga rzeczywiście przydaje się w procesie uchylania swoich masek. A już szczególności w koluzji. Czyli w sytuacji, gdy obie strony świadomie wchodzą w różne role, oszukują się nawzajem i – choć wiedzą o kłamstwie – udają, że nie mają o tym pojęcia. Z jednej strony taka „zmowa milczenia” wpływa na nie destrukcyjnie. Z drugiej zaś jest „złudzeniem, które pozwala żyć”, a zatem zapewnia pozorne bezpieczeństwo.
Podałby pan przykład?
– Lata temu w akademickim gronie debatowaliśmy nad czyjąś pracą naukową. Dyskusja była zażarta i ognista. Wszyscy chyba wiedzieliśmy, że pracy nie dało się obronić. Natomiast nikt nie miał odwagi powiedzieć tego głośno. Każdy pozostawał w swojej roli. Do czasu, ponieważ nieoczekiwanie jeden z uczestników spotkania zrzucił maskę. Zwrócił się do osoby, która najbardziej pracy broniła. Oznajmił spokojnym tonem, że ona przecież nawet jej nie przeczytała. Zapanowała cisza. To była najbardziej autentyczna wypowiedź podczas całej debaty. Wprawdzie dość mało adaptacyjna, bo adresat mógł odebrać ją jako potwarz. Ale cisza stanowiła najlepsze potwierdzenie jej trafności i zakończyła dyskusję. Jeszcze lepszy przykład? Gdy rodzina i osoba terminalnie chora wiedzą o nadchodzącej śmierci. Bliscy zdają sobie sprawę, że chory jest świadomy swojego stanu. Obydwie strony udają jednak, że nic nie wiedzą, i mają nadzieję na wyleczenie.
Inni doceniają, gdy wychodzimy z roli?
– Nie zawsze czeka nas gratyfikacja z tego powodu. Istnieje ryzyko, że nasze zachowanie zostanie potraktowane jak impertynencja czy brak kompetencji. Natomiast pamiętam sytuację pracownika pewnej firmy, który nieustannie prosił swojego szefa o przychylność wobec jakiejś sprawy. Dyrektor jednak pozostawał nieugięty. Ciągle odmawiał. W końcu pracownik postanowił, że podejmie się ostatniej próby. Ponownie zadzwonił do szefa. I ponownie usłyszał jego sprzeciw. Coś w nim wtedy pękło. Bo on, człowiek o wielkiej kulturze osobistej, krzyknął do telefonu: „To ja pierdolę!”. A następnie cisnął słuchawką. Zachował się autentycznie.
I wyleciał z pracy?
– Wręcz przeciwnie. Następnego dnia miał zgodę szefa na biurku. Najwyraźniej dotarło do przełożonego, że jego pracownik musiał przecież przełamać pewną barierę społeczną – zwrócił się do kogoś wyżej postawionego w sposób obraźliwy. Zrobił to, bo był już po ścianą. Ale też, co jeszcze ważniejsze, bo bardzo mu zależało. Dopiero wybuch autentyczności pozwolił pchnąć sprawę do przodu. Natomiast z podobnymi wybuchami byłbym ostrożny. Większość z nich może skończyć się mniej szczęśliwie. I na tym właśnie polega cała sztuka noszenia maski. Trzeba wiedzieć, kiedy pozwolić sobie na porzucenie jej.
Prof. dr hab. Piotr Oleś — psycholog. Kierownik Katedry Psychologii Osobowości na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim Jana Pawła II. Niegdyś przewodniczący Komitetu Psychologii Polskiej Akademii Nauk. W służbie zdrowia pracuje jako psycholog kliniczny. Autor licznych badań i publikacji m.in. z zakresu przemian osobowości na przestrzeni życia. W roku 2019 przeszedł Główny Szlak Beskidzki, a w 2022 r. – Główny Szlak Sudecki
