Równoległe życie łatwo przeradza się w oddalenie. Jeśli przegapisz moment, gdy trzeba zadbać o bliskość, to rozkład związku przyspiesza niczym lawina.
– Rozmowy? My w ogóle nie rozmawiamy. Któregoś dnia zaczęłam nawet rano liczyć słowa, które padają między nami. Wytrzymałam do wczesnego popołudnia, bo to były tylko techniczne komunikaty w stylu: „Idziesz do biura czy pracujesz z domu?”. Już nawet o zakupach nie rozmawiamy, jak ktoś coś potrzebuje ze sklepu, to albo sobie kupuje, albo wpisuje na kartkę, która jest przyczepiona do tablicy w kuchni – opowiada Iwona, dziennikarka z Katowic.
– Nasz związek opiera się na technicznych ustaleniach. Kto zrobi zakupy, kto wyjdzie z psami, kto zawiezie je na szczepienie, kto zorganizuje wyjazd na narty? Czasem pada pytanie, co u dzieci w szkole. Wszystko kręci się wokół rodziny – mówi Edyta, specjalistka od marketingu z Warszawy.
Przyznaje, że stworzyła sprawnie działające przedsiębiorstwo o nazwie „rodzina”, w którym wszyscy wiedzą, co i kiedy mają robić. – Większość codziennej logistyki spada na mnie. Sama tego chciałam, bo uważam, że wszystko zrobię najlepiej. Tyle że jak już załatwię wszystko, jest wieczór i nie mam siły, by porozmawiać z mężem albo choćby obejrzeć głupi serial. Bo jak już ustalimy, co oglądamy i włączymy film, to po pół godziny zasypiam. No i to jest straszna cena prowadzenia rodzinnego przedsiębiorstwa. Mam perfekcyjnie ułożony kalendarz, ale nie ma w nim czasu dla nas jako pary. Kiedy ostatnio mieliśmy kryzys, mąż mi przypomniał, że odkąd mamy dzieci, przestał być dla mnie partnerem, a stał się wyłącznie ojcem – wzdycha Edyta.
– Nie umiemy odpuścić zarządzania. A potem okazuje się, że najbardziej brakuje nam rozmowy. Zaczynamy jej szukać, ale niestety nie w domu – mówi Marcin, wykładowca akademicki z Warszawy. Kilka lat temu jego żona powiedziała, że chce rozwodu, zakochała się w koledze z pracy. Kiedy dopytywał się, jak do tego doszło, wyjaśniła, że mają mnóstwo wspólnych tematów.
– My też mieliśmy – przypomniał jej wtedy Marcin. Pokiwała tylko głową, a potem poszła zrobić synowi kolację.
Rodzina jak przedsiębiorstwo
Terapeuci znają wiele par, które tak żyją – niby razem, a jednak osobno. Opowiadają, że na początku byli zakochani i pełni nadziei, przeżywali romantyczne uniesienia. A teraz nie potrafią powiedzieć, jak dotarli do miejsca, w którym nie ma radości, ekscytacji, nie ma zaciekawienia sobą nawzajem ani wspólnego podejmowania decyzji. Wszystko się im w życiu układa, dzieci radzą sobie w szkole, a oni wspinają się po szczeblach kariery, ale mają poczucie, że stracili najważniejsze: łączącą ich więź. I nawet nie wiedzą, kiedy i jak to się stało. Życie równoległe, tak to często nazywają.
Dr Margaret Robinson Rutherford, amerykańska psycholożka kliniczna, autorka popularnego podcastu o ukrytej depresji, często powtarza, że każdy związek to rodzaj firmy, w której koniecznie jest koordynowanie harmonogramów dzieci lub wyjazdów służbowych, płacenie rachunków lub opieka nad starzejącymi się rodzicami. I podczas zarządzania taką firmą niektóre pary tracą intymność i poczucie wspólnoty.
Swoich pacjentów dr Rutherford często pyta, kiedy ostatnio wyjechali razem na weekend lub nawet na noc. W odpowiedzi słyszy, że w zeszłym roku, z przyjaciółmi. Kiedy doprecyzowuje, że pytała, kiedy pojechali sami, odpowiadają, że nie mieli na to pieniędzy, są ważniejsze sprawy, jak choćby napięty grafik dodatkowych zajęć dzieci. I nie pamiętają, kiedy ostatni raz wyrwali się razem z domu, ale to było wieki temu.
To ona zwraca im uwagę, że za mało ze sobą rozmawiają, że nie śmieją się ze swoich żartów, nie dzielą rozczarowaniami, nie cieszą się seksem. Ich małżeństwo stało się listą zadań do wykonania. – To duży błąd, który może spowodować śmierć związku – ostrzega dr Rutherford.
– Większość par o długim stażu przeżyła okres, gdy ich związek był równoległy. Zwykle dzieje się tak po urodzeniu dziecka albo kiedy ono zaczyna szkołę. Albo gdy para była u szczytu kariery. I wtedy rzeczywiście przez pewien czas partnerzy traktowali dom jak miejsce, w którym się mieszka, ale tak naprawdę prowadzili oddzielne życia – tłumaczy Katarzyna Kucewicz, psychoterapeutka i seksuolożka.
Do jej gabinetu trafiają ludzie, którzy mają poczucie, że ich partnerzy są tak pochłonięci pracą, karierą albo rodzicielstwem, że zupełnie nie zauważają, iż coś złego dzieje się w związku. – Tłumaczę im, że tak czasami może być. Bo mimo że miłość to ważny aspekt życia, zdarza się, że człowiek zanurzy się w codzienności i przez chwilę żyje obok, zamiast razem. I nie ma w tym nic złego, jeżeli taki stan trwa miesiąc czy dwa i obie strony się na to godzą. Problem pojawia się wtedy, kiedy jedna strona ucieka, a druga odczuwa coś na kształt porzucenia, czuje się niewidzialna – mówi Kucewicz.
Edyta próbuje brać przykład ze znajomych, którzy ustalili, że raz na tydzień mają wieczór tylko we dwoje, a raz w miesiącu wyjeżdżają na weekend. Choćby się waliło, paliło
Naprawdę niepokojąca jest dopiero sytuacja, kiedy zanikają bliskość, czułość, wspólne spędzanie czasu. – Kiedy nie mamy pojęcia, co słychać u tej drugiej osoby, kiedy stajemy się dla siebie aseksualni. Nie obchodzi nas, czy partnera ktoś podrywa, czy wrócił do domu, czy nie. Widzimy, że się oddala, i jest nam wszystko jedno – tłumaczy Kucewicz.
Wciąż pamiętam
Iwona nie jest w stanie przypomnieć sobie momentu, gdy jej życie z mężem zaczęło się rozjeżdżać. To musiało być niedawno, bo jeszcze w pandemii siedzieli razem w domu i było im dobrze, służyło im to zamknięcie. Wyjechali nawet razem z dziećmi nad morze, świetnie się tam bawili.
– Jeszcze wtedy szukaliśmy okazji, by wspólnie spędzać czas. Ale od tamtej pory minęły już cztery lata, bardzo się między nami popsuło – przyznaje Iwona i zaczyna płakać.
Czasem próbuje to jakoś przełamać, zagaduje męża, proponuje wspólne wyjście, ale on zwykle odmawia, czasem ze wzruszeniem ramion. A przecież Iwona wciąż pamięta, że kiedy dzieci były małe, robili dużo rzeczy razem. Zdarzało się nawet, że oboje szli odebrać je ze szkoły. – Naprawdę była między nami bliskość. Nie mówię, że chodziliśmy, trzymając się za ręce, ale dużo więcej nas łączyło. A teraz wydaje mi się, że łączą nas tylko dzieci i kredyt. Nie jesteśmy jeszcze obcymi ludźmi, ale raczej znajomymi niż parą. Zero bliskości, zero zaciekawienia, co kto robi. Już nawet nie pytamy: jak ci minął dzień? Myślę, że równoległe życie bardzo łatwo przeradza się w oddalenie. I jak przegapisz moment, kiedy trzeba zadbać o bliskość, to potem rozkład związku jest jak lawina – tłumaczy. Płakać jej się chce, gdy przypomina sobie, że zawsze lubili z mężem wspólnie jeść śniadanie w weekendy. A teraz każdy wstaje i sam sobie coś przygotowuje, a potem je w samotności. Poza tym często jest tak, że kiedy ona siedzi w domu, on znika, wyjeżdża nad ukochane morze. I na odwrót: on planuje domowy weekend, a ona spotyka się z przyjaciółkami. – Coraz mniej przyjemności sprawia mi bycie w domu, czuję tu chłód – mówi dziennikarka.
Bilans na plus
– My się nie nienawidzimy, wręcz przeciwnie, jesteśmy przyjaciółmi. I wciąż sporo nas łączy, choć rzeczywiście prowadzimy równoległe życie. Partner pracuje w innym mieście, widujemy się w weekendy, i to nie w każdy – opowiada Agnieszka, przedsiębiorczyni z Krakowa.
Ona też nie umie powiedzieć, kiedy zaczęli się od siebie oddalać. Chyba wtedy, gdy dziecko było małe, trzeba było załatwiać mnóstwo spraw. – I ta domowa krzątanina w pewnym momencie zaczęła przeważać nad przyjemnością wspólnego spędzania czasu. Pracownicy naszej rodzinnej firmy bardziej się skupiają na tym, żeby wszystko działało, niż na tym, żeby spokojnie pogadać – mówi.
Dla nich pandemia była trudna, siedzieli na kupie i chcieli trochę od siebie odpocząć. Zaczęli wtedy nawet oglądać inne filmy. – Ale nie mam poczucia, że to był kryzys. Nigdy nie robiliśmy wszystkiego razem, nie byliśmy sklejeni ze sobą. Poznaliśmy się już w późnym wieku, każdy miał własnych znajomych, zainteresowania, plany i prace. Zawsze byliśmy luźnym związkiem i nam to pasuje – tłumaczy Agnieszka.
Czasem tylko żałuje, że partnerowi przestało odpowiadać włóczenie się po świecie, a przecież od tego zaczął się ich związek. – Fajnie byłoby znowu usiąść nad mapą i zaplanować, gdzie razem pojedziemy. Brakuje mi też wyjazdów we dwójkę, bo to nam się nie zdarzyło od lat. Od czasu, kiedy córka się urodziła, zostały tylko sporadyczne jednodniowe wypady albo wyjścia do znajomych. Ale przecież, tak sobie tłumaczę, ludzie się zmieniają, więc jednak to jest dobre życie. Oboje wiemy, że w trudnych sytuacjach zawsze możemy na siebie liczyć i że dzięki temu bilans wychodzi mimo wszystko na plus – mówi.
Przechodzone związki
Iwonie cholernie brakuje bliskości. Marzyła o związku, w którym partner troszczy się nie tylko o rodzinę, ale o nią samą też. Patrzy i słucha, a nie tylko ocenia i egzekwuje zobowiązania. Nigdy nie odważyła się pogadać z mężem o tym, że ich życie, tak jak teraz wygląda, nie ma wielkiego sensu. – Bo ja się boję tej rozmowy. Boję się, że to będzie ostateczna rozmowa – mówi.
Czasem ma ochotę powiedzieć mężowi, że już dość, dalsze trwanie razem nie ma sensu. – I wizualizuję sobie nasz rozwód. A potem sobie przypominam, że syn jest w klasie maturalnej, i nie chcę mu zafundować takiego stresu. A z drugiej strony wiem, że dzieci widzą, jak jest między nami. Że po ponad 20 latach małżeństwa jesteśmy raczej sublokatorami niż partnerami – przyznaje Iwona.
Wiele razy proponowała mężowi wspólną terapię, ale zawsze odmawiał. Mówił, że on do obcych ludzi ze swoimi problemami chodził nie będzie. Sama idź, proponował. Chodziła, sama.
– Czasem nie warto ciągnąć partnera czy partnerki na wspólną terapię. Mimo że różne metody terapeutyczne są bardzo skuteczne dla par, to jednak podstawą efektywności jest zaangażowanie obu stron. Jeżeli tylko jedna chce, a druga mówi, że została zaciągnięta, to taka terapia rzadko ma sens – przekonuje Katarzyna Kucewicz.
Zauważyła, że wiele osób tkwi w przechodzonych związkach. Takich, które już dawno powinny się skończyć, ale trwają. – Bo przyzwyczajenie, bo kredyt, bo wiele wspólnych zobowiązań. Czasami żyjemy w iluzji, że wszystko da się naprawić, że wystarczy jeszcze lepszy terapeuta albo warsztat tantryczny i da się wskrzesić coś, czego tak naprawdę nie ma. Nie ma szacunku, nie ma przyjaźni, nie ma wspólnych zainteresowań ani otwartości na siebie. Nie ma miłości ani życzliwości. Są za to pretensje, krzyki i nieporozumienia, które wynikają z tego, że nikt nie chce odpuścić. Każdy chce postawić na swoim – dodaje Kucewicz.
Jej zdaniem warto się w takiej sytuacji zastanowić, co tak naprawdę trzyma nas razem. – Większość ludzi mówi, że kredyt i inne zobowiązania. Ale często nie chodzi wcale o kredyt, tylko o to, że boimy się zaczynać od nowa. Boimy się samotności i tego, że nie poradzimy sobie bez partnera. I właśnie z powodu tego lęku godzimy się spędzić życie z kimś, z kim nie jest nam ani miło, ani dobrze, ani bezpiecznie – tłumaczy psychoterapeutka.
Drogi się rozejdą
Dawniej Edyta myślała, że kiedy chłopcy dorosną, będą mieli z mężem więcej czasu dla siebie. Powróci bliskość. – A teraz się boję. Wydaje mi się bardzo prawdopodobne, że jak chłopcy podrosną, to uznamy, że nic nas nie łączy. I nasze drogi się rozejdą – mówi. Najtrudniejsza jest dla niej świadomość, że od początku widziała nadchodzące problemy. – Oboje mieliśmy poczucie, że powinniśmy razem wychodzić, wyjeżdżać. I czasem nam się to udawało, ale nie tak często, jak należało – mówi.
– Bardzo ważne jest, by się zorientować w porę, że ta płaszczyzna „my” zaczyna nam się wymykać z rąk. Bo w takim związku, w którym zbyt długo zajmujemy się wszystkim, tylko nie sobą nawzajem, powrót do siebie może być trudny – ostrzega Kucewicz.
Aby stał się możliwy, trzeba uczynić ze związku życiowy priorytet. – Wybrać się razem na randkę, wrócić do aktywności seksualnej, zadbać o wygląd. Trzeba się nawzajem uwodzić, okazywać sobie czułość i dotykać. To może być muśnięcie po szyi czy plecach, wysłanie pikantnego SMS-a. W ten sposób dajemy sygnały, że ta druga strona jest przez nas widziana w sposób seksualny, intymny, a nie rodzinno-przyjacielski – mówi Katarzyna Kucewicz. Zachęca, by nie rzucać się gwałtownie w związek, tylko powoli i stopniowo odzyskiwać bliskość.
Edyta właśnie próbuje to zrobić, bierze przykład ze znajomych, którzy najpierw się rozstali, a kiedy do siebie wrócili, wymyślili strategię: codziennie pół godziny muszą poświęcić na rozmowę o sprawach innych niż dzieci. Raz na tydzień mają wieczór tylko we dwoje, a raz w miesiącu wyjeżdżają na weekend. – I choćby się waliło, paliło, przestrzegają tych zasad. Ja też bym tak chciała, ale nie umiem – ubolewa.
Zaczęła się jednak uczyć odpuszczania, powtarza sobie, że obowiązki nie są najważniejsze. Jak któryś z synów nie dotrze na trening, świat się nie zawali, a za to rodzina będzie spokojniejsza. – Ja też widzę, że jak się nie zaharowuję, będąc kierowcą dzieci, to mam wieczorem więcej czasu dla męża. Ale wciąż chcę, żeby ta firma zwana rodziną funkcjonowała bez zarzutu, skoro jestem jej menedżerem – uśmiecha się.
Marcin ma od roku nową partnerkę. Też rozwódkę, z dzieckiem. Już na wstępie uzgodnili, że co najmniej raz w tygodniu wyjdą gdzieś razem. Do kawiarni, na kolację albo chociaż na spacer. I że będą pilnować, żeby im nigdy nie zabrakło wspólnych tematów.