Rzadko jakiś film tak bardzo zostaje w głowie i tak długo zaprząta myśli, że nawet jeśli po jego obejrzeniu zamieniasz się w kupkę gruzów i dopalających się zgliszcz, to natychmiast pragniesz obejrzeć go ponownie. Ale na tym polega piękno sztuki filmowej – możesz w ciągu miesiąca zaliczyć trzydzieści filmów i nie zapamiętać żadnego, aż nagle przychodzi coś, co poraża, powala i zachwyca, mimo iż zapewne większość widzów przerazi, a nawet odpadną od takiego filmu po kwadransie.

Niemiecką „Symfonię o umieraniu” postanowiłem obejrzeć po raz pierwszy (piszę ten tekst po drugim seansie, a spodziewam się, że niebawem znów zasiądę do tej emocjonalnej masakry), ponieważ kompletnie nie znam się na współczesnym niemieckim kinie. Ta nieznajomość kazała mi najnowszą kinematografię zachodnich sąsiadów kojarzyć wyłącznie z dwoma wybitnymi filmami, czyli „Berlin Alexanderplatz” Burhana Qurbaniego oraz „Na Zachodzie bez zmian” Edwarda Bergera. Stąd na „Symfonię o umieraniu” rzuciłem się wygłodniały wybitności i udręczony polskim kinem, które nie zaoferowało mi od dawna niczego, po czym zbierałbym się z podłogi i szukał po omacku utraconej szczęki.

Co tu kryć, do „Symfonii o umieraniu” przyciągnęły mnie nie tylko zachęcający tytuł, trzygodzinny metraż i niemieckość filmu, ale też tematyka: dzieło Matthiasa Glasnera opowiada o potwornych problemach rodzinnych, niezrozumieniu się dorosłych dzieci z rodzicami, wzajemnej niechęci między rodzeństwem, niepohamowanej autodestrukcji, która ma tu wiele rodzajów. I o straszliwych życiowych supłach, których nie sposób rozwiązać, o tkwieniu w chorych relacjach i desperackim szukaniu normalnych relacji, które też okazują się chore. Słowem: jest to film o bezgranicznej samotności ludzi, którzy gotowi są na najgorsze upodlenia, byleby się z tej samotności wygrzebać.

Główny bohater jest dyrygentem na skraju kompletnej klęski życiowej i artystycznej, a mało jest straszliwszych i zarazem zabawniejszych filmów niż te o klęskach zawodowych i życiowych artystów. Co zresztą nie ma znaczenia, bo tu klęskę za klęską ponoszą ludzie bez względu na swoje talenty i wykonywane zawody. Główna mądrość tej opowieści polega na tym, że doprawdy nieważne, czy jesteś artystą, czy dentystą – zawsze znajdujesz się na prostej drodze do kompletnego zrypania sobie życia osobistego i tkwienia w traumach, z których nie możesz się wygrzebać. Czy piszesz symfonie, czy borujesz komuś zęby, bez znaczenia, bo wyjść z toksycznych fiksacji rodzinnych oraz z pułapki zwichrowanej miłości jest w życiu najtrudniej, a przecież to jest solą naszego życia, a nie to, czy komponujemy symfonie lub wstawiamy plomby.

Jeśli ogląda się film, który gruchocze kości, wrzuca mózg do wirówki, ale przy oglądaniu którego jednocześnie rechocze się jak ropucha, to znaczy, że mamy do czynienia z czymś, co niebezpiecznie ociera się o arcydzieło.

Tom Lunies, szykujący premierę symfonii swojego przyjaciela Bernarda i próbujący ogarnąć międzynarodową orkiestrę młodzieżową, którą dyryguje, choć wolałby dyrygować Berlińskimi Filharmonikami, żyje wciąż w cieniu zakończonego dziesięć lat wcześniej związku z Liv i nie potrafi się odkleić od kobiety, która go nie chce, ale za to wykorzystuje, manipuluje nim i trzyma na krótkiej smyczy. Pragnie być ojcem nie swojego dziecka, które jego była kobieta zrobiła sobie z facetem, którego ona sama wyjątkowo nie lubi. Co więcej – Tom bierze udział w porodzie tego dziecka i jeszcze chwali się tym własnej matce, która nie lubi jego byłej dziewczyny, ale i tak nie może przeboleć, że to nie dziecko Toma. Nieszczęsny noworodek ma dwóch ojców oraz matkę, która pomiata oboma, a oni nie znoszą się nawzajem. Ideał rodziny patchworkowej jest tu doprowadzony do wspaniałego nonsensu, a mnie to bawi do nieprzytomności.

Tom na dodatek musi się zająć matką, która ogłasza, że ma raka i wkrótce umrze, a jakby tego było mało, jego ojciec przestaje mieć kontakt z rzeczywistością. Co prawda Tom ma siostrę Ellen, ale ta nie dość, że nie ma ochoty na kontakty z rodziną, to w dodatku jest permanentnie pijana, bo tylko wtedy czuje coś w rodzaju szczęścia. Dlaczego tak inteligentny gatunek jak my pada ofiarą nałogów i krzywdzi innych? Dlatego, że mamy w sobie gen autodestrukcji, czy raczej dlatego, że rozpaczliwie pragniemy choć przebłysku szczęścia, choć najmniejszej ułudy spokoju i spełnienia, które nam dają toksyny?

Podróż samochodem rodziców Toma i Ellen, gdy wóz prowadzi prawie niewidoma matka, a drogę wskazuje jej ojciec z demencją, jest bardzo śmieszna, strasznie smutna i rozdzierająco prawdziwa – dzieci są daleko stąd, bo syn ćwiczy z orkiestrą w towarzystwie wpadającego co rusz w histerię kompozytora, córka zaś znów dała ostro w palnik, a w ogóle to nie można na nią liczyć nigdy i w żadnym przypadku.

Ellen była tym kochanym dzieckiem – w przeciwieństwie do Toma – ale to ona zapija się na śmierć, choć przyznajmy: nadal świetnie wygląda. Ellen zaczyna pić gdzieś w Niemczech, ale budzi się w hotelu na Łotwie. Nie ma pojęcia, jak się tam znalazła ani kim był mężczyzna, z którym przyjechała, a w dodatku ów mężczyzna zniknął bez śladu.

Sceny z kompletnie pijaną Ellen, pracującą jako asystentka w gabinecie stomatologicznym – już sama nazwa „gabinet stomatologii holistycznej” wzbudził we mnie spazmatyczny śmiech – należą do najzabawniejszych. Jej samobójczy romans z żonatym dentystą, który między jedną nocą spędzoną z Ellen a drugą robi dziecko swojej żonie, jest jeszcze śmieszniejszy. Scena wyrywania zęba po pijaku doskonała, nie mówiąc o spektakularnym występie skacowanej Ellen w trakcie koncertu symfonicznego pod dyrygenturą jej brata.

Matka dzisiaj nie pamięta, czy rzuciła małego synka na podłogę, czy może walnęła nim o ścianę, ale teraz opowiada o tym beznamiętnie Tomowi, po prostu ją zirytował, bo był płaczliwy, malutkie dzieci przecież mogą dorosłego człowieka doprowadzić do furii. Matka walnęła więc maluchem o glebę albo o ścianę, malutkiego Toma zabrano do szpitala i pojawiło się niebezpieczeństwo, że będzie na skutek urazu sparaliżowany bądź niepełnosprawny umysłowo. No, to byłby prawdziwy kłopot dla matki, takie coś mogłoby matce zrujnować życie. Całe szczęście rzucanie dzieckiem po mieszkaniu nie skutkowało niczym tak dramatycznym, a chłopiec wyrósł na normalnego mężczyznę. Tyle że dziś tak desperacko szuka miłości i rodziny, że gotów jest na każde upokorzenie.

Scena, w której matka mówi spokojnie Tomowi, że nigdy go nie kochała, dlatego jest tak dojmująca, że Tom znosi to spokojnie, sam przecież też matki nie znosi, zawsze była mu obca, tak jak obcy był dla niej on, rodzony syn. Kompletna obojętność między matką a synem straszliwsza jest niż dzikie awantury, a gdy okazuje się, że dzieci, którym odmówiono kiedyś miłości, dzisiaj muszą zajmować się ojcem z demencją i umierającą matką, to ciężko unieść takie zobowiązania.

Obejrzyjcie ten film choćby dla tych kilku momentów i pomyślcie o tym, że najbliżsi potrafią zdemolować ci nawet wyśniony życiowy sukces. Nieważne, czy matka, siostra, brat, ojciec – jeśli ktoś ma okazję zrujnować, spalić i pogrzebać ci wszystko, co da się zrujnować, spalić i pogrzebać, to spodziewaj się, że niechybnie będzie to ktoś z najbliższej rodziny.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version