Gdzie się podziało 6 mld zł, które prezes NBP obiecał budżetowi? Jak działa jego maszyna głosująca w RPP? Dlaczego przez ostatnie obniżki stóp wyższa inflacja zostanie z nami dłużej? – mówi Ludwik Kotecki, członek Rady Polityki Pieniężnej, nominowany przez Senat
Newsweek: Do końca marca posłowie Koalicji Obywatelskiej mają przygotować formalny wniosek o postawienie prezesa NBP i przewodniczącego Rady Polityki Pieniężnej Adama Glapińskiego przed Trybunałem Stanu. Jak to może wpłynąć na stabilność złotego?
Ludwik Kotecki, członek Rady Polityki Pieniężnej nominowany przez Senat: Rynki finansowe wydają się być kompletnie obojętne na doniesienia o problemach prezesa. Mówi się o nich tak długo, że wszyscy chyba się do tego przyzwyczaili, a rynki uznają za mało istotne dla kursu złotego czy rentowności rządowych obligacji. Mówię to z troską o dobro banku centralnego, ale przecież prezes, z tego, co wiemy, ma już kilka problemów, którymi się zajmuje prokuratura. Członek Rady prof. Przemysław Litwiniuk skarży go o zniesławienie, członek zarządu NBP Paweł Mucha składa doniesienie o naruszenie przepisów prawa pracy, a Roman Giertych domaga się wyjaśnienia roli prezesa w sprawie korupcyjnej propozycji złożonej przez szefa Komisji Nadzoru Finansowego Marka Ch. właścicielowi Getin Banku Leszkowi Czarneckiemu. Szczegółów tych postępowań nie znamy, ale jest ich całkiem dużo.
Oczywiście innym kalibrem politycznym byłoby złożenie wniosku o postawienie prezesa przed Trybunał Stanu i przegłosowanie go przez 115 posłów. Ale to można będzie komentować dopiero, gdy zobaczymy wniosek i sformułowane w nim zarzuty. Na razie, a najlepiej w ogóle, Rada Polityki Pieniężnej powinna się trzymać z daleka od problemów prezesa i skupić na dalszej walce z inflacją, bo to jest najważniejsze.
Inflacja po styczniu jest bliska 3,5 proc., w marcu może spadnie do wyznaczonego sobie przez NBP celu 2,5 proc. Za chwilę usłyszymy od prezesa Glapińskiego o sukcesie.
– Inflacja znajdzie się przez miesiąc lub dwa blisko celu 2,5 proc., ale niestety jedynie z powodu efektów statystyczno-matematycznych w obliczaniu wskaźnika inflacji. Żeby ogłosić sukces, musiałaby na trwale pozostać na tym poziomie, a na to, się nie zanosi.
To jaką możemy mieć inflację na koniec roku?
– Jeśli, zgodnie z zapisami ustawowymi, w marcu rząd przywróci wyższy VAT na żywność, a od lipca wyższe taryfy na prąd i gaz, to na koniec roku inflacja wzrośnie nawet do 8 proc. Jeśli zaś przedłuży na cały rok te tak zwane tarcze antyinflacyjne, ceny wzrosną o około 4 proc. Ale skoro tego nie wiemy i nie mamy na to wpływu, to Rada nie może oceniać skuteczności prowadzonej walki z inflacją, patrząc na zmiany wskaźnika cen usług i towarów konsumpcyjnych CPI. Powinna patrzeć na inny wskaźnik – inflację bazową, bez częściowo regulowanych przez rząd cen energii i żywności. A ta inflacja zdecydowanie przekracza teraz 6 proc., a średniorocznie wyniesie pewnie około 5 proc., czyli będzie dwa razy wyższa niż nasz cel. Stanowczo za wcześnie, by odtrąbić sukces.
To jeden z wyższych wskaźników w Unii. Czy walka z inflacją była prowadzona dotąd, jak należy? Czy rzeczywiście NBP i Rada nie mają sobie nic do zarzucenia, a kto uważa inaczej, propaguje – jak oznajmiały banery na budynku NBP – narrację Kremla?
– Od kiedy inflacja przekroczyła dopuszczalne pasmo (2,5 proc. +/-1 pkt proc.) wiosną 2021 r., skumulowany wzrost cen przekroczył już 30 proc. W tym czasie nominalne płace wzrosły o około 35 proc. Jeśli zestawimy te dwie liczby, okaże się więc, że inflacja zabrała ponad 80 proc. wzrostu naszych wynagrodzeń. A przypomnę, że mieliśmy okres, kiedy ubożeliśmy jako społeczeństwo, bo ceny rosły znacznie szybciej niż wynagrodzenia czy emerytury. Trudno w takiej sytuacji nie mieć pretensji do skuteczności i determinacji walki z inflacją do ustawowo zobligowanej do tego Rady Polityki Pieniężnej.
Obecnie powszechnie już uważa się, że poprzednia Rada zbyt późno zareagowała: pierwsza symboliczna podwyżka stóp procentowych nastąpiła dopiero w październiku 2021 r., a inflacja już od kwietnia znajdowała się powyżej dopuszczalnego pasma odchyleń i w październiku wyniosła 6,8 proc.!
Podwyżka stóp nastąpiła po liście trójki byłych prezesów, w którym ponaglali prezesa Glapińskiego do działań, cytując mu memoriał Kopernika z 1528 r.: „Szczególniej te kwitną państwa, w których jest dobra moneta, nikczemnieją zaś i upadają te, które spodlonej używają”.
– Potem nastąpiła kolejna naganna rzecz. Rada, moim zdaniem, zbyt wcześnie poluzowała politykę i obniżyła stopy we wrześniu i październiku 2023 r. Obniżono je w sumie o 1 pkt proc., choć nic nie wskazywało wtedy ani nawet dzisiaj, że inflacja trwale wraca do celu. Ten ruch był kompletnie nieuzasadniony i niezrozumiały dla rynków, przez ekonomistów oraz komentatorów ekonomicznych został zinterpretowany jako czysto polityczny zabieg przedwyborczy. Przy innych warunkach niezmienionych oznacza to wydłużenie okresu podwyższonej inflacji.
Teraz powinniśmy więc zapomnieć o obniżce stóp, dopóki inflacja bazowa na trwałe nie zbliży się do celu 2,5 proc.
Popełniono błąd, zbyt miękko zapisując w konstytucji kryteria wyboru członków Rady. Może zdarzać się, że w tym gronie są osoby niekoniecznie wyróżniające się wiedzą z zakresu polityki pieniężnej
Czy może nam grozić podwyżka stóp?
– Wynagrodzenia wciąż rosną w tempie dwucyfrowym i związany z tym popyt konsumpcyjny będzie zapewne głównym motorem wzrostu gospodarczego w tym roku. W momencie ożywienia będziemy potrzebować dodatkowych rąk do pracy, a mamy strukturalny niedobór pracowników w kraju, więc trzeba będzie ludziom po prostu płacić więcej. To oznacza dalszą presję na wzrost wynagrodzeń i tym samym ryzyko wyższej inflacji. Miejmy nadzieję, że nie trzeba będzie podnosić stóp, ale takiego ryzyka nie możemy wykluczyć. Również z powodu tych ostatnich dwóch „przedwyborczych” obniżek.
W sytuacjach, gdy jakiś członek Rady krytykuje jej decyzje, prezes Glapiński mówi mniej więcej tak: o co panu chodzi, został pan przegłosowany przez Radę, zarabia pan 37 tys. zł miesięcznie i powinien w ciszy uszanować wolę większości.
– Ja akurat uważam, że to, co robię, wynika z powierzonego mi ustawowego mandatu. Mam być niezależnym członkiem Rady Polityki Pieniężnej i prezentowanie własnej opinii jest nie tylko moim prawem, ale nawet obowiązkiem. Gdyby wszyscy członkowie Rady mówili tylko to, co chce prezes Glapiński albo w ogóle milczeli, to jaka byłaby wartość tego zespołu ludzi? Po co w ogóle Sejm, Senat i prezydent mieliby desygnować do Rady po trzech członków? Po co miałoby być w Radzie aż dziesięć osób wraz z prezesem NBP?
Jak wygląda praca w Radzie? Czy zdarza się, że szóstka jej członków, wybrana przez poprzedni, zdominowany przez PiS Sejm i prezydenta, głosuje inaczej niż prezes Glapiński?
– Wyniki głosowań są publikowane z niewielkim opóźnieniem, więc widać, że w każdej sprawie panuje zgodność poglądów większości z prezesem, nie ma żadnych niespodzianek, chyba nigdy.
Inaczej jest z trójką członków nominowanych – lub jak mówi prezes, nasłanych – przez Senat albo opozycję. My głosujemy różnie w sprawach zmian stóp procentowych, założeń polityki, opinii do budżetu czy sprawozdania finansowego z działalności NBP. Decyduje indywidualna ocena sytuacji w oparciu o naszą wiedzę i kompetencje. Nic więcej.
Jak jest z tym poziomem kompetencji członków Rady? Czy rzeczywiście do dbania o siłę nabywczą naszych pensji i oszczędności wybrano najlepszych?
– Nie jest moją rolą recenzować kompetencje poszczególnych członków obecnej czy poprzedniej Rady. Mogę mieć swoją opinię wobec podejmowanych decyzji, a te nie zawsze były optymalne. Wydaje mi się, że jednak popełniono błąd, zbyt miękko zapisując w konstytucji kryteria wyboru członków Rady, wymagania powinny być stawiane wyżej. A ponieważ tak nie jest, no to może zdarzać się, że w tym gronie są osoby niekoniecznie wyróżniające się wiedzą z zakresu polityki pieniężnej.
Wiem, że ta słabość Rady jest lekcją, na której uczy się teraz minister finansów i próbuje zaprojektować przepisy o powołaniu Rady Fiskalnej. Zgodnie z unijnymi wymogami ma ona powstać do końca roku i opiniować działania resortu finansów. Według moich informacji intencją jest określenie wysokich wymogów kompetencyjnych jej członków w przepisach, a co więcej, mają oni być dodatkowo weryfikowani przez grupę ekspertów. I dopiero spośród tak zweryfikowanych osób będzie wybierany ostateczny skład Rady Fiskalnej.
Nie przejdzie tam argument w stylu głoszonego podczas sejmowych przesłuchań kandydatów do RPP przez Gabrielę Masłowską, że o prezesie Glapińskim i jego sposobie prowadzenia polityki pieniężnej będą książki pisać?
– Nie wykluczam, że na ten temat będą książki. Nie wiem tylko, czy będą one tak poczytne jak pewnie ich bohater by sobie życzył. Prezes Glapiński nie jest makroekonomistą z krwi i kości, który może wchodzić w jakieś wysublimowane dyskusje o makroekonomii, jest bardziej historykiem myśli ekonomicznej. To oczywiście nie jest zarzut, bo każdy członek Rady ma jakiś swój zawodowy background. Chodzi tylko o to, żeby nie było wątpliwości, że razem stanowią zespół ludzi na odpowiednim merytorycznym poziomie, który gwarantuje właściwą ocenę tego, co się dzieje w gospodarce i formułuje na tej podstawie poprawne wnioski. To od tego zależy stabilność cen, stóp procentowych, rentowności instrumentów finansowych czy polskiego złotego.
Na razie w Radzie dochodzi do publicznych sporów o fakty. Przemysław Litwiniuk powołał się w TVN24 na prognozy NBP, że po październikowych wyborach w 2023 r. benzyna znacznie zdrożeje. A pracownicy prezesa zarzucili mu na portalu X kłamstwo i brutalne zaangażowanie się w kampanię przedwyborczą.
– Prof. Litwiniuk nie ujawnił niczego tajnego. Wszyscy wiedzieli, że to przedwyborcze utrzymywanie stałych cen paliw w Orlenie jest kompletnie oderwane od rzeczywistości, a ich odmrożenie grozi w sumie prawie 20-proc. wzrostem cen w dwa miesiące. I za to został nazwany de facto kłamcą. Chciał załatwić sprawę polubownie i byłem świadkiem, jak kilkakrotnie wzywał prezesa do przeprosin, ale to zostało kompletnie zignorowane. Z tego, co wiem, prof. Litwiniuk złożył do Prokuratury Krajowej zawiadomienie o podejrzeniu przestępstwa polegającego na zniesławieniu. Trudno bowiem uwierzyć, by tak poważne komunikaty, dotyczące członków Rady, służby NBP zamieszczały na oficjalnym koncie banku bez wiedzy i zgody prezesa.
A czy możliwe jest działanie odwrotne, że prezes Glapiński mógł złożyć deklaracje bez znajomości analiz swoich pracowników? W sierpniu 2023 r. poinformował Ministerstwo Finansów, że zasili budżet państwa kwotą 6 mld zł, choć według ówczesnych dokumentów NBP bank miał mieć stratę 17 mld zł?
– Wielu z nas się zdziwiło, gdy w budżecie przygotowanym przez rząd premiera Morawieckiego pojawiła się kwota 6 mld zł z NBP. Zwykle na etapie wrześniowego projektu budżetu NBP nie deklarował żadnych kwot zysku i wpisywano tam po prostu zero. Taka liczba tym bardziej powinna zostać przekazana rządowi PiS, bo plan finansowy NBP na 2023 r. zakładał brak zysku. Pytaliśmy wielokrotnie prezesa, skąd wziął tę kwotę, ale nie doczekaliśmy się dotąd żadnej odpowiedzi.
Zarzut, że to była obietnica bez pokrycia, która wprowadziła w błąd urzędników państwowych, prezes uznaje za polityczny atak. Niedawno tłumaczył, że umocnienie złotego i wojna na Bliskim Wschodzie obniżyły wynik finansowy NBP w minionym roku o 31 mld zł.
– Ale umocnienie złotego miało miejsce już w pierwszej połowie 2023 r., a prezes wysłał pismo w sierpniu. Zakładam, że dysponował analizami własnych pracowników, z których nie mogło wynikać, że NBP będzie miał jakikolwiek zysk. Nie chodzi więc o żaden polityczny atak, tylko o publiczne pieniądze. Wypadałoby wyjaśnić opinii publicznej, skąd zarówno stary, jak i nowy minister finansów mieli wiedzieć, że kwota, którą rzekomo prezes wskazał jako wpłatę do budżetu w 2024 r., nie powinna tam się znaleźć?
Minister Domański nie miał takiej wiedzy?
– Ani pierwszy rząd Mateusza Morawieckiego, ani potem jego dwutygodniowy rząd nie złożył autopoprawki, że nie będzie 6 mld zł w budżecie. Przedłużające się procedury formułowania tego dwutygodniowego rządu bardzo skróciły czas, który pozostał do ustawowego terminu przesłania ustawy do Sejmu. Nowy minister finansów miał tylko cztery dni na zbudowanie budżetu na 2024 r. Ale w ciągu tych czterech dni NBP nie wycofał się z 6 mld zł, choć to był już grudzień, koniec roku finansowego.
Czy te brakujące 6 miliardów zł może być podłożoną pod budżet bombą z opóźnionym zapłonem?
– To jest oczywiście bardzo duży kłopot dla ministra finansów, bo wiemy, że nie wolno mu zrobić dwóch rzeczy: przekroczyć limitu wydatków zapisanych w ustawie budżetowej ani zapisanego w niej limitu deficytu. Te brakujące mu 6 mld zł będzie musiał skompensować cięciami wydatków budżetowych albo postarać się o dodatkowe dochody.
Będzie też musiał mocno się starać, by zdobyć pieniądze na deficyt budżetu, który przecież podwyższył, by spełnić wyborcze obietnice o podwyżce dla nauczycieli i sfery budżetowej. A członek RPP Ireneusz Dąbrowski zapowiedział, że NBP może zacząć konkurować z rządem o pieniądze inwestorów i zacząć sprzedawać warte 144 mld zł obligacje, które skupił w czasie pandemii.
– Taki ruch spowodowałby wzrost rentowności obligacji, czyli dodatkowy wzrost kosztów obsługi długu publicznego. Mogłoby też dojść do większych wahań kursu złotego, bo dla inwestorów finansowych byłoby kompletnie niezrozumiałe, dlaczego NBP nie sprzedawał obligacji, by ograniczyć płynność na rynku, gdy inflacja wynosiła 18 proc., a chce to robić przy wzroście cen na poziomie 3-6 proc. W czasach dwucyfrowej inflacji pojawił się pomysł emisji wysokooprocentowanych, ponad inflację, obligacji skierowanych do gospodarstw domowych, ale nie został podchwycony przez NBP. Koncepcja aktywnego pozbywania się obligacji także nie.
Część ekonomistów odczytała ten pomysł jako próbę odstraszania koalicji rządzącej, żeby nie zajmowała się prezesem Glapińskim. Za to ostatni pomysł prof. Dąbrowskiego odebrano z kolei jako ofertę współpracy z rządem: NBP miałby kupować obligacje celowe i pomóc rządowi finansować budowę CPK i reaktorów atomowych.
– Trudno mi wejść w głowę prof. Dąbrowskiego i zgadywać, jakie intencje przyświecają jego pomysłom. Wypada jednak zauważyć, że drugi pomysł jest sprzeczny z pierwszym – tam NBP miał sprzedawać obligacje, a tu kupować – sprzeczny jest też z logiką walki z inflacją oraz wprost z konstytucją. Ale może będzie on dalej rozwinięty i wtedy poznamy jego intencje i zalety oraz uda się autorowi rozwiać wątpliwości, które się w reakcji na tę propozycje pojawiły.
Gdy Donald Tusk, będąc w opozycji, zapowiadał postawienie prezesa NBP przed Trybunałem Stanu, Glapiński oskarżał go, że chce spełnić daną Berlinowi obietnicę szybkiego wprowadzenia euro w Polsce. A to miałoby oznaczać trwałe zubożenie Polaków.
– Ten zarzut był bardzo nieprawdziwy, bo prezes musi wiedzieć, że do wprowadzenia euro w Polsce konieczna jest zmiana konstytucji, a stronnictwo, z którym on sympatyzuje, nie pozwoliłoby dziś na tę zmianę.
Prezes Glapiński zapewniał, że on też nigdy się na euro nie zgodzi.
– Decyzję o wstąpieniu do strefy euro podejmuje Rada Ministrów. Prezes NBP jest tylko i aż istotnym wykonawcą tej decyzji.
Musi też wiedzieć, że na ten temat nie ma w Polsce żadnej poważnej dyskusji, bo nie spełniamy nawet wymogów formalnych, prawnych i ekonomicznych, by przyjąć euro. Mamy na przykład zbyt wysoką inflację – stopa inflacji może najwyżej o 1,5 punktu procentowego przekraczać inflację trzech najstabilniejszych pod tym względem państw członkowskich. Nie spełniamy też innych kryteriów.
A gdyby znikły te wszystkie przeszkody, czy powinniśmy przyjąć euro?
– Ostatnia poważna analiza o korzyściach wstąpienia Polski do strefy euro powstała w 2010 r. Od tego czasu strefa się zmieniła bardzo, Polska też jest ekonomicznie w innym miejscu. Zanim ktoś zechce na poważnie odpowiedzieć na pytanie o euro, to należałoby szybko powołać zespół, na przykład w NBP, który w pół roku zrobiłby poważną analizę kosztów i korzyści. I zważył te argumenty, zrobił bilans za i przeciw. Jeden jest istotny, o charakterze strategicznym – ale on nie musi być decydujący w naszych wyborach – przyjęcie euro jest póki co najsilniejszą z możliwych integracji z Europą Zachodnią. Będąc członkiem Unii, można z niej wyjść, co pokazała Wielka Brytania i pewnie bardzo dziś tego żałuje. Ale będąc członkiem strefy euro, nie można z niej wyjść, co pokazała Grecja. To jest takie przyspawanie się do Zachodu na trwałe. Ze strefy euro nie da się wyprowadzić kraju bez wywołania gigantycznego kryzysu finansowego i gospodarczego.