Nie jest tajemnicą, że Prawo i Sprawiedliwość z trudem przeżywa odsunięcie od władzy i profitów, więc marzy o powrocie jeszcze przed wyborami, które mają się odbyć w 2027 r. Czy Polskie Stronnictwo Ludowe może w tym pomóc? Na poziomie powiatowym już to robi.
Trudno się dziwić, że PiS chce szybko wrócić do władzy. Jeśli partia nie odzyska kontroli nad prokuraturą, to wielu jej polityków może mieć poważne problemy. Wbrew fantazjom części prawicy o powrocie z namaszczeniem Donalda Trumpa, PiS ma realnie tylko dwie drogi, żeby zrealizować taki „come back”.
Pierwsza to porozumienie z Donaldem Tuskiem w sprawie skrócenia kadencji Sejmu i ogłoszenia wcześniejszych wyborów. Druga to porozumienie z PSL i Konfederacją w sprawie odwrócenia koalicji. Pierwsza opcja jest skrajnie nieprawdopodobna, bo Tusk nie ma żadnego interesu w tym, by iść na wcześniejsze wybory. Druga też nie należy do najbardziej prawdopodobnych, niemniej niepokoi liberalną opinię publiczną. PSL ma przecież wizerunek partii obrotowej, zdolnej porozumieć się z każdym, a w wielu kwestiach ludowcom bliżej jest światopoglądowo do PiS niż do obecnych koalicyjnych partnerów.
PSL zmienia front, czyli roszady lubelskie
Tego typu lęki mogą podsycić doniesienia z województwa lubelskiego. Jak opisała to szczegółowo „Gazeta Wyborcza”, w Puławach za sprawą Anny Szczepańskiej-Świszcz, radnej PSL wybranej z list komitetu obecnego prezydenta miasta Pawła Maja, który w wyborach pokonał kandydata PiS, rozbito antypisowską koalicję w radzie miasta, co pozwoliło wybrać nowy zarząd, zdominowany przez PiS. Kluczową rolę w rozbiciu koalicji miał jednak odegrać szef struktur PSL w Puławach Piotr Rzetelski. Politycy KO wypowiadający się anonimowo w artykule zarzucają, że jako właściciel wielu biznesów chce mieć dobre relacje z pisowskim marszałkiem województwa.
Premier Donald Tusk
Foto: Jacek Szydlowski / Forum
Do podobnej wolty, jak donosi „Gazeta Wyborcza” ma wkrótce dojść w powiecie opolskim – jego stolicą jest Opole Lubelskie – gdzie szykuje się nowa koalicja między ludowcami a częścią struktur PiS, którego lokalni działacze pokłócili się między sobą. W jej wyniku, jak twierdzi gazeta, nowym starostą opolskim ma zostać ludowiec, a działacze PSL mają dostać „najlepsze synekury”.
W normalnej sytuacji podobne doniesienia nie miałyby żadnego politycznego znaczenia. Koalicje w samorządach lokalnych zawsze rządziły się swoimi prawami i często przybierały zaskakujące kompozycje. Co najmniej od 2015 r., gdy PiS zaczął wdrażać w życie swój projekt „orbanizacji Polski”, nie znajdujemy się jednak w normalnej sytuacji i każda koalicja z PiS nawet w powiatowym mieście położonym najdalej od Warszawy może wyzwolić ogólnopolskiej emocje.
PSL jest hamulcem koalicji
A emocje wokół PSL nie są dobre od dość dawna, zwłaszcza w liberalno-lewicowej części elektoratu koalicji, a więc wśród wyborców Lewicy i w dużej części Koalicji Obywatelskiej. Ludowcy są przez nich postrzegani jako konserwatywny hamulec koalicji, uniemożliwiający wywiązanie się z obietnic w takich obszarach jak liberalizacja aborcji i związki partnerskie.
PSL faktycznie bardzo asertywnie zaznacza swoją odrębność w tych kwestiach i blokuje zmiany, na które czeka większość wyborców. Wykorzystuje maksymalnie fakt, że jako jedyna partia może teoretycznie zmienić front i utworzyć koalicję z drugą stroną. Ludowcy mają rację, że to dzięki nim i wynikowi Trzeciej Drogi – zdolnej przyciągnąć bardziej konserwatywnych wyborców rozczarowanych ośmioma latami rządów PiS – po 15 października nominat Jarosława Kaczyńskiego nie utworzył rządu po raz trzeci. Ale ich postawa, w tym czasami wręcz niezrozumiały opór w takich kwestiach jak związki partnerskie, psuje relacje wewnątrz koalicji. Niezdolność rządzącej większości do podjęcia w tej kwestii decyzji, czyli do wysłania prezydentowi Andrzejowi Dudzie ustawy, którą ten mógłby zawetować, demobilizuje liberalnych wyborców.
Władysław Kosiniak-Kamysz
Foto: Albert Zawada / PAP
To zasadnicza różnica między obecną koalicją PO z PSL a tą z lat 2007-15. Wtedy obie partie miały komplementarny elektorat – PSL bardziej wiejsko-małomiasteczkowy, PO bardziej miejski – ale dość podobny światopoglądowo. Platforma była wtedy partią „Kościoła łagiewnickiego” i kompromisu aborcyjnego. Dziś – razem ze swoim elektoratem i sekularyzującym się polskim społeczeństwem – partia przesunęła się na inne, bardziej progresywne pozycje. PSL, choć niektóre badania sugerują, że jego elektorat wcale nie jest aż tak tradycjonalistyczny, tkwi ciągle na tych samych pozycjach co 20 lat temu. Liderzy ludowców obawiają się, że jeśli ustąpią w takich sprawach, jak związki partnerskie, to PiS przyklei im „tęczową łatkę” i odbierze resztki wiejskiego elektoratu.
W efekcie inaczej niż w latach 2007-15, koalicja z ludowcami nie jest politycznie bezkosztowa dla Platformy. Jeszcze większe koszty generuje dla Lewicy, partii z najbardziej światopoglądowo progresywnym elektoratem, coraz bardziej zniecierpliwionym tym, że w ważnych dla niego kwestiach tak niewiele zmieniło się po 15 października. Tym, co trzyma koalicję w kupie, jest przede wszystkim konieczność izolowania PiS, czyli partii, która jeśli wróci do władzy, to na pewno jeszcze ostrzej skręci w stronę orbanizmu. Będzie kontynuowała budowę hybrydowego systemu łączącego pewne demokratyczne elementy z autorytarnym rdzeniem.
Jarosław Kaczyński
Foto: Jacek Szydlowski / Forum
To więc zrozumiałe, że sytuacje, w których ludowcy – nawet na poziomie powiatów – łamią ten kordon, wywołują nerwowość wśród liberalnej opinii publicznej i wewnątrz koalicji.
PiS miał szansę na deal z PSL
Czy to uzasadniona nerwowość? PiS zrobił bardzo wiele by odstraszyć liderów ludowców od jakichkolwiek wspólnych rządów. I nie tylko ludowców. Każdy potencjalny koalicjant Nowogrodzkiej patrząc na to, jak skończyli Andrzej Lepper i Jarosław Gowin, dwa razy zastanowi się, zanim usiądzie do negocjacji z Kaczyńskim.
Przy czym wobec PSL jego partia zachowywała się po 2015 r. szczególnie wrogo. Po tym, jak 10 lat temu ludowcy ledwo przekroczyli próg wyborczy z poparciem 5,13 proc., Nowogrodzka uznała, że może zdusić PSL i przejąć jego wiejski elektorat. Ten manewr się nie udał, ale popsuł relacje między partiami. Tak długo, jak na czele ludowców będzie stał Władysław Kosiniak-Kamysz koalicja PSL-PiS się nie zmaterializuje.
Kaczyński przegapił w 2015 r. moment, gdy mógł na partnerskich zasadach porozumieć się z PSL i zapewnić sobie w ten sposób władzę na długi czas, być może nawet do dzisiaj. Uznał jednak, że skoro PiS ma samodzielną większość, to nie musi się z nikim układać, a ludowców może pożreć. PiS zapłacił za to utratą władzy w 2023 r., gdy mimo usilnego kuszenia PSL, było już na to wszystko za późno.
Z punktu widzenia polskiej demokracji możemy powiedzieć: na szczęście było już za późno. Pytanie tylko, czy nieprzewidywalność rządząca dziś światową polityką, nie przyniesie trudno wyobrażalnego odwrócenia sojuszy w obecnym Sejmie.