Gdy cierpienie utrudnia nam życie, potrzebujemy pełnego współczucia zrozumienia tego cierpienia. Niezależnie od tego, jaki rodzaj psychoterapii dla siebie wybierzemy, ważne, aby zajmowała się ona nie tylko symptomami naszej choroby, ale zobaczyła nas jako złożoną, wyjątkową całość zanurzoną w szczególnym kontekście swojego życia.

Idea, że choroby i zaburzenia psychiczne wynikają z nieprawidłowej równowagi biochemicznej w mózgu, często spowodowanej genetyką, zmieniła nasze postrzeganie psychicznego cierpienia. Choć teoretycznie rozumiemy, że zdrowie to coś więcej niż tylko brak choroby, to jednak w gabinetach psychiatrów i psychoterapeutów, którzy opierają swoją praktykę na dowodach naukowych, często odwołujemy się do klasyfikacji chorób i zaburzeń zawartej w obszernych podręcznikach DSM-V i ICD-11.

Chcąc pracować w oparciu o naukę, sięgamy po wyspecjalizowane protokoły, które zazwyczaj w praktyce musimy modyfikować, dostosowując je do potrzeb osoby, której udzielamy pomocy. Kiedy spotykamy się na interwizjach zespołów składających się z osób wykształconych w różnych nurtach terapii, często ze zdziwieniem odkrywamy, że chociaż różni nas słownictwo, to sedno tego, co wydarza się w gabinecie i co pomaga naszym klientom rozkwitać, wydaje się być dokładnie tym samym.

Jeśli cierpienie psychiczne wynika z choroby, którą stwierdzamy na podstawie występowania symptomów, to wyleczenie polega na ich zniknięciu. Problem w tym, że to, co widzimy jako symptomy choroby, często jest bardzo logiczną konsekwencją życia w świecie, który jest codziennością osoby cierpiącej. W takiej sytuacji po zakończeniu terapii klienci wychodzą z gabinetu z pewnym zestawem nowych doświadczeń i umiejętności, ale po jakimś czasie okazuje się, że problem pojawia się z zupełnie innej strony. Innym razem poprawa przebiega skokowo i w sposób zupełnie nieprzewidziany przez protokół. Co się zmieniło, że nasz stan uległ tak znaczącej poprawie?

Zosia ma diagnozę zespołu lęku napadowego, a Marek ma stwierdzoną depresję.

Zosia kończy terapię zadowolona, że udało jej się zmniejszyć liczbę i intensywność paraliżujących jej życie napadów lęku, ale jej życie nadal pozostaje kierowane przez myśli i emocje, którym Zosia przypisuje wielką wagę i czuje, że jest jakiś kawałek życia, który jej umyka. Ciężko nazwać to doświadczenie, więc Zosia nie mówi o nim terapeutce. Zresztą, przyszła przecież wyleczyć się z zaburzeń lękowych i osiągnęła sukces.

Marek odkrywa niesłużące mu przekonania i uczy się je sprawdzać. Po dwóch latach kończy terapię świadomy swoich zniekształceń poznawczych i wzmocniony doświadczeniem stabilnej i pełnej życzliwości relacji z terapeutą. Faktycznie nie przejawia już symptomów depresji. Wychodząc z gabinetu po ostatniej sesji, jest zadowolony, ale nadal nie wie, co właściwie jest dla niego ważne. Odpowiedzi, które miały przyjść, ciągle nie przychodzą i Marek po jakimś czasie znów zauważa obniżenie nastroju. Pojawia się coraz więcej myśli, które nie dają mu spokoju.

W terapii i u Zosi, i u Marka zadziały się ważne, piękne, skuteczne rzeczy, ale po pewnym czasie znów doszło do pogorszenia. Czy to oznacza, że terapie były złe lub nieskuteczne? Nie. Nie oznacza też, że Zosi i Markowi znów uaktywnił się uśpiony „wirus” lęku i smutku.

Żyjemy w czasach, w których nauka pomogła uratować miliardy ludzkich istnień i mamy na to żelazne dowody – zmniejszone do minimum w ciągu ostatnich 100 lat liczby zgonów na oddziałach noworodków czy wynikających z chorób zakaźnych, zwalczonych lub znacznie ograniczonych przez wprowadzenie szczepień. Najwyraźniej słabo radzimy sobie z zaburzeniami psychicznymi.

Pomimo rozwoju szkół terapeutycznych i farmakologii sukcesy w leczeniu i zapobieganiu zaburzeniom nastroju i zaburzeniom lękowym są znikome. Co gorsza, liczba diagnoz wzrasta. Moglibyśmy zadowoleni z siebie założyć, że to wynik coraz lepszej świadomości społecznej i dostępności do specjalistycznej pomocy, ale samozadowolenie pryska, gdy spojrzymy na wzrost liczby samobójstw na przestrzeni ostatnich 20 lat.

Nie znaczy to, że mamy załamywać ręce i kontynuować to, co nie działa. Nauka to pasmo klęsk, dzięki którym wiemy, że musimy szukać gdzie indziej. Zespoły badawcze na całym świecie próbują zrozumieć mechanizmy różnych chorób i kiedy wreszcie uda im się choć trochę zbliżyć do zrozumienia powstawania choroby, szukają na nią leku. Być może klasyfikując symptomy i szukając na nie remedium, psychoterapia jako nauka zabrnęła w ślepą uliczkę.

Profesorowie S. Hofmann i S. Hayes postawili sobie odważne pytanie: co właściwie działa na korzyść klienta w dostępnych już terapiach? Pierwszy z sukcesami w terapii poznawczo-behawioralnej, drugi – jeden z twórców behawioralnej terapii ACT (opartej na akceptacji i zaangażowaniu) wyszli ponad swoje własne pola i postanowili przyjrzeć się nie temu, co najlepiej pasuje do ich własnej teorii, ale zacząć od nowa. Odstawili na bok swoje dotychczasowe dokonania (dokonali defuzji), otworzyli się na emocje wynikające z rzeczywistości (akceptacja) takiej, jaką jest (uważność) i usiedli nad czystą kartką papieru (zaangażowanie), by realizować to, co jest dla nich ważne (wartości). Nie stworzyli nowej szkoły terapii, ale stworzyli model, który może integrować różne podejścia, który opisują w książce „Psychoterapia oparta na procesach”. Z nazwy ich pracy zniknęła nazwa „poznawczo-behawioralna”. Wartość, jaką jest troska o dobrostan cierpiących, okazała się silniejsza niż sztywność i skonceptualizowane, raz określone „ja jako badacz określonego nurtu”.

To przykład elastyczności psychologicznej, czyli jednego z szerokich procesów, który prowadzi do koniecznych zmian i sprzyja psychicznemu zdrowiu. Kiedy przestajemy kurczowo trzymać się tego, co już wiemy, a zaczynamy z uwagą przyglądać się temu, co właściwie ma do zaoferowania rzeczywistość i wyrażamy gotowość na to, żeby przyjąć dochodzące do nas informacje takimi, jakie są, możemy podejmować takie wybory, które prowadzą nas ku życiu, jakim chcemy żyć. Oczywiście najpierw musimy ustalić, jakie to właściwie życie.

Na pierwszy rzut oka wydają się zupełnie racjonalne. W perspektywie krótkoterminowej przynoszą nawet korzyści, ale na dłuższą metę nie sprawdzają się. Jeśli jakieś działanie się nie sprawdza, istnieje małe prawdopodobieństwo, że chociaż nic się nie zmieni, ta strategia zacznie przynosić wreszcie zyski. Być może zmienią się okoliczności zewnętrzne. Spójrzmy na Marka – kiedy jest na urlopie, jego problemy wydają się zmniejszać. Czy to znaczy, że na urlopie przestaje być chory na depresję? Jeśli mam grypę, to mam ją i w swoim mieszkaniu, i na działce u dziadków. Jak to możliwe, że Zosia, kiedy przyjeżdża do rodzinnego miasta, zaczyna mieć mniej napadów lęku?

Usuwanie choroby musiałoby polegać na dostarczeniu brakującego pierwiastka, zabiciu wirusa lub interwencji mechanicznej w uszkodzoną strukturę (operacji). Jeśli założymy, że na występowanie cierpienia wpływa nie tyle choroba lub jej brak, co mieszanina różnych czynników, zwiększa się bardzo pole manewru. Przestajemy być chorymi, którzy potrzebują leczenia, a stajemy się indywidualnymi, sprawczymi jednostkami zanurzonymi w jakimś konkretnym kontekście i zmieniającymi się zależnie od okoliczności.

Tak długo, jak ta zmienność jest zachowana, rzeka naszego życia płynie wartko. Czasem jednak pojawia się na naszej drodze sztywność. Coś, co wcale nam nie służy. „Dlaczego znów to sobie robię?” – pytamy i zaczynamy szukać dla siebie pomocy. Czasem ta pomoc przychodzi jako diagnoza, która mówi: jesteś chory, ale nie martw się, wyleczymy cię. Takie podejście może zdjąć ciężar poczucia winy, jeśli ktoś obwinia się za sytuację, w jakiej się znalazł. Jednocześnie choroba może stać się etykietą ograniczającą sprawczość. Wywodzące się ze stoicyzmu rozróżnienie tego, co od nas zależy i co nie, zostaje zamazane przez pomysł, że choroba psychiczna jest czymś, co nam się po prostu przydarza.

Ludzkie cierpienie może być wzmacniane przez wielowymiarową, złożoną sieć, w której zachowania i strategie dotyczące myślenia, uwagi, motywacji, emocji, obrazu siebie samego zawieszone są na rusztowaniu złożonym z jednej strony z naszej fizjologii i genetyki, a z drugiej na normach społecznych i kulturowych, w których przyszło nam żyć.

Zachowania te łączy ich pozorna, krótkoterminowa racjonalność. Chociaż często patrzymy na nie jak na coś pozbawionego sensu, zazwyczaj na krótką metę przynoszą ulgę od cierpienia, albo są przyjemne. Dopiero w dłuższej perspektywie odczuwamy ich bolesne, długoterminowe konsekwencje. Oto kilka z nich:

FUZJA Z MYŚLAMI: Fuzja poznawcza to takie traktowanie myśli, jakby były absolutnymi prawdami. W momencie sklejenia z myślą trudno jest sobie wyobrazić, że możliwe jest swobodne obserwowanie myśli i nieutożsamianie się z nią. To jakby osoba będąca stale zanurzona w wodzie uważała, że wilgoć, którą odczuwa na swojej skórze, jest nieodłączną częścią jej osoby, a nie tylko elementem otoczenia, z którym jest w stałym kontakcie. Myśl staje się wtedy rozkazem. Przeciwieństwem fuzji jest dystansowanie się od własnych myśli. Nie ma potrzeby zmieniać myśli ani walczyć z nimi, jeśli nie traktujemy ich jako groźnego przeciwnika.

RUMINOWANIE: Oddawanie się myślom na temat przeszłości i przyszłości, które zajmuje tak wiele naszej uwagi, że przestajemy mieć kontakt z tym, co faktycznie dzieje się tu i teraz. Towarzyszy mu często przekonanie, że jest to technika produktywna i skuteczna – przecież „zajmuję się” swoim problemem. W rzeczywistości nie zostaje podjęte realne działanie zmierzające do rozwiązania, a cierpienie się pogłębia.

MYŚLENIE DYSFUNKCYJNE: Automatyczny sposób myślenia, który ciężko wychwycić na bieżąco – przypomina nałożone na postrzeganie świata ciemne okulary, które nadają wszystkiemu negatywny, zniechęcający odcień. Obniża motywację do działania i poczucie własnej wartości.

UNIKANIE DOŚWIADCZANIA EMOCJI: Kiedy mamy przekonanie, że jakaś emocja jest zła, nie damy sobie z nią rady albo nie powinniśmy jej czuć, możemy zacząć unikać doświadczania różnych przeżyć. To, czego unikamy, zazwyczaj wiąże się z dyskomfortem. Z tego powodu za tę strategię dostajemy natychmiastową nagrodę – nie czujemy niewygody. Kiedy ta strategia staje się dominująca, zaczyna usztywniać nasze działanie, nie dopuszczając do tego, co mogłoby być dla nas w ogólnym rozrachunku korzystne, ale wiąże się z dyskomfortem.

PODĄŻANIE ZA WSTYDEM: Wstyd jest złożoną, społeczną emocją, która mówi nam, że coś jest z nami nie tak i zachęca do tego, żeby się schować, bo tacy, jacy jesteśmy, nie możemy wejść w relacje. Łączy się z wieloma innymi trudnymi uczuciami, prowadzi do obniżenia poczucia własnej wartości i zniekształca nam obraz rzeczywistości.

PODĄŻANIE ZA POCZUCIEM OSAMOTNIENIA: Chociaż zdarza się nam od czasu do czasu i jest jednym z naturalnych ludzkich uczuć, to kiedy staje się dominującą reakcją na dyskomfort w relacjach, prowadzi do izolacji społecznej, nawet gdy jesteśmy otoczeni przez życzliwe nam osoby.

IMPULSYWNOŚĆ: Jeśli kieruję się moimi pragnieniami jako drogowskazem, natychmiastowe zaspokojenie każdego impulsu wydaje się świetną strategią. Nie odczuwamy wtedy przez zbyt długi czas dyskomfortu. Problem z tą strategią polega na tym, że utrudnia dochodzenie do celów, które wymagają poświęcenia, systematyczności lub wytrwałości.

SZTYWNA UWAGA: Nasza uwaga musi być na tyle elastyczna, żeby móc skupić się na tym, co akurat robimy, a jednocześnie przerzucić się na inny obiekt, jeśli akurat pojawi się w polu uwagi i jest dla nas ważny. Czasem jakaś myśl, wspomnienie, fantazja albo odczucie z ciała pochłania nas tak bardzo, że brakuje przestrzeni na cokolwiek innego.

ROZPROSZONA UWAGA: Kiedy uwaga często zmienia swój obiekt, trudno realizować cele długoterminowe, które wymagają zaangażowanego działania przez dłuższy czas.

SKUPIANIE SIĘ NA PRZESZŁOŚCI I PRZYSZŁOŚCI, ZAMIAST NA TERAŹNIEJSZOŚCI: Siedząc na plaży podczas zachodu słońca z bliską osobą, możemy skupić swoją uwagę na tym, co w danej chwili przeżywamy albo być głową we wspomnieniach lub planowaniu remontu łazienki po powrocie. W ten sposób tracimy to, co naprawdę się wydarza – nie poświęcając uwagi na to, co właściwie dzieje się w danej chwili, przestajemy być obecni we własnym życiu.

Te wszystkie zachowania są zanurzone w kulturze i społeczeństwie, w którym żyjemy. Znaczenie ma klasa społeczna, zwyczaje i historia naszej rodziny i jej umiejscowienie w społeczności na wielu poziomach. Przekonania społeczne i poziom wsparcia, od poziomu sąsiedztwa po miejsce na mapie światowej polityki i gospodarki.

Tak samo ważny jest poziom biofizjologiczny, a w nim między innymi ekspresja genów, choroby przewlekłe, historia przebytych urazów, niepełnosprawność, zróżnicowanie i obfitość diety, rodzaj i ilość aktywności fizycznej, ilość światła dziennego, długość i jakość snu. Każdy z tych wymiarów jest powiązany z pozostałymi procesami, powodując je, wzmacniając lub osłabiając ich występowanie.

Marek i Zosia, pomimo diagnoz depresji i zaburzeń lękowych, są przede wszystkim indywidualnymi jednostkami zanurzonymi w złożonym kontekście swojego życia. Nie potrzebują jedynie leczenia objawów, ale pełnego współczucia zrozumienia swojego cierpienia i poszukiwania swoich mocnych stron po to, żeby pomóc im realizować ważne dla nich cele i wartości. Niezależnie od tego, jaki rodzaj psychoterapii dla siebie wybiorą, ważne, żeby terapia ta zajmowała się nie tylko zestawem symptomów, ale człowiekiem jako złożoną, wyjątkową całością zanurzonym w szczególnym kontekście.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version