Uczniowie cierpią, MEN się bawi w rolki. Katarzyna Lubnauer wyśmiewa raport NIK i lekceważy maturzystów.

  • Więcej ciekawych historii przeczytasz na stronie głównej „Newsweeka”

Raport Najwyższej Izby Kontroli potwierdził to, co uczniowie mówią od lat: system oceniania egzaminów w Polsce działa źle i jest krzywdzący. Zamiast naprawy jednak, MEN serwuje kpiarską rolkę na Facebooku, w której wiceministra Katarzyna Lubnauer drwi z NIK i lekceważy problemy maturzystów.

Nagranie nie pozostawia wątpliwości — MEN bardziej troszczy się o własny pijar niż o interesy uczniów. Mało skutecznie jednak. Na tym tle nawet nielubiany minister Przemysław Czarnek wypada lepiej — w podobnych okolicznościach potrafił przynajmniej maturzystów przeprosić.

29 lipca Najwyższa Izba Kontroli opublikowała raport „System sprawdzania i oceniania egzaminów maturalnych”. Kontrola objęła Okręgową Komisję Egzaminacyjną w Poznaniu — największą wśród ośmiu działających w kraju, obsługującą maturzystów z województw: zachodniopomorskiego, lubuskiego i wielkopolskiego (15 proc. wszystkich).

Wnioski są druzgocące. Co piąty egzaminator z OKE w Poznaniu popełnił błędy merytoryczne, a co dziesiąty — techniczne. Od 2021 r. odsetek egzaminatorów, którzy zaliczają wpadki, podwoił się, np. z biologii i chemii co najmniej jedną pomyłkę zaliczyło nawet 75 proc. egzaminatorów.

— Wszelkie błędy po ich stronie (…) mogą utrudniać dostanie się na studia — przypomniał podczas prezentacji wyników kontroli prezes NIK Marian Banasiak. Odwoływanie się i prostowanie błędów przekracza terminy rekrutacji i obniża szanse poszkodowanych maturzystów. To też wytknęli w swoim raporcie kontrolerzy.

Uznali, że system „nie działał tak, jak powinien”, a oceny „nie zawsze były obiektywne i sprawiedliwe”. Zauważyli, że od 2021 r., gdy malała liczba zdających, prawie dwukrotnie wzrosła w kraju liczba wglądów do pracy maturalnej. Wzrosła też — następująca w ich wyniku — liczba wniosków o podniesienie punktów i zmianę oceny. W rezultacie co czwarty wniosek w kraju był rozstrzygany na korzyść uczniów, a w OKE w Poznaniu aż 40–45 proc. Każdy taki przypadek wymagał zmiany świadectwa dojrzałości — w 2024 r. dotyczyło to 3457 maturzystów.

NIK alarmuje, że system jest dziurawy. MEN odpowiada – rolką na Facebooku.

HtmlCode

Matura zastępuje egzamin wstępny na studia — nikomu nie trzeba tłumaczyć, jak wiele od tego zależy. Dlatego system powinien działać precyzyjnie i bez kolizji. Wydaje się jednak, że najsłabiej rozumie to Ministerstwo Edukacji Narodowej.

W odpowiedzi na raport NIK wiceministra Katarzyna Lubnauer nagrywa prześmiewczą rolkę do mediów społecznościowych. Nie przeprasza, nie pociesza. Nie zapowiada poprawek w systemie. Za to proponuje zagadkę matematyczną: „Wyobraźcie sobie, że stoicie przed gabinetem ortopedycznym i przyglądacie się osobom, które wychodzą z tego gabinetu. Doszlibyście szybko do wniosku, że 40 proc. osób ma problem z kończynami…”.

Problem w tym, że mówimy o egzaminach a nie skręconych kostkach. Ale ubawiona własnym pomysłem na porównanie, wiceministra najlepsze kpi z NIK-u, a raport nazywa fake newsem. I gdy NIK alarmuje, że egzaminatorzy zaniżają wyniki, a system nie ma mechanizmów naprawczych, Lubnauer dowcipkuje, że to tylko „trzy prace na tysiąc” (wg danych to jednak 10 na tysiąc — red.). I bagatelizuje problem: „Powiedzmy szczerze, egzaminatorzy bardzo się starają i większość matur jest sprawdzona dobrze, a trzy na tysiąc ma zmieniony, czasami, wynik”.

Nie pierwszy raz już NIK przyznał, że formułowane wobec zasad egzaminacyjnych zastrzeżenia uczniów, rodziców i nauczycieli nie są czczym narzekaniem, przeciwnie — mają podstawy. Poprzedni raport z 2019 r. zwracał uwagę na ten sam problem — brak wiarygodności systemu oceniania prac. W tegorocznym kontrolerzy alarmują, że nie zaszła poprawa, a nawet jest gorzej, bo dwa razy więcej prac zostało zweryfikowanych pozytywnie, czyli na korzyść ucznia.

Ale, gdy prezes Banaś zwraca uwagę, że „maturzyści w coraz mniejszym stopniu ufają w skuteczność funkcjonowania tego systemu”, wiceministra Lubnauer zaklina rzeczywistość i mówi: „Tak naprawdę polscy uczniowie mają zaufanie do sprawdzania prac maturalnych, większość w ogóle nie kwestionuje wyników”. Tyle że w praktyce maturzysta ze Świnoujścia musiałby, dla wglądu w swoją pracę, pokonać ponad 350 km do OKE w Poznaniu (wglądu można dokonać wyłącznie na miejscu, w OKE). MEN udaje, że problem jest marginalny. A przecież większość poszkodowanych nigdy nie walczy o swoje punkty — bo ich na to nie stać, nie mają czasu albo po prostu nie wiedzą, jak to zrobić.

Nie wszyscy znajdą też nauczyciela, który sprawdzi pracę i jeszcze przygotuje odwołanie. Nie wszystkich stać na opłacanie nauczyciela, który przygotuje im odwołanie. To oznacza, że faktyczna skala nieujawnionych błędów w wynikach egzaminów może być znacznie większa.

O tym, jak bardzo Lubnauer mija się z rzeczywistością, świadczą komentarze pod ministerialną rolką: „Wstyd”, „Himalaje bezczelności”, „Propaganda z PRL”, „Wake up do cholery!” Następnego dnia wiceministra nagrała drugą rolkę, która jednak sytuacji nie poprawiła — w niej znowu o „trzech pracach na tysiąc” i o tym, że system działa całkiem dobrze.

Od lat szokują nas opowieści uczniów, którzy odkrywają, że źle zdany egzamin nie jest ich winą. Maturzystów, którzy jednego dnia dowiadują się, że matury nie zdali, a za miesiąc — że jednak zdali.

O takiej absolwentce liceum z Lublina pisałam w „Newsweeku” dwa lata temu: w dniu ogłoszenia wyników usłyszała, że nie zdała z polskiego. Odwołała się, ale informacja o tym, że OKE uznało jej punkty, znalazła ją w trakcie pisania poprawkowej matury. Jej wynik z polskiego skoczył z 28 proc. do 72 proc. Jednak startowała już na inne studia, niż planowała.

W tym samym czasie minister Czarnek przepraszał na Twitterze ósmoklasistkę z Warszawy. Miała wyjątkowo kiepski wynik egzaminu z matematyki, ale po odwołaniu okazało się, że jednak zdała go świetnie: zamiast 36 proc. powinna dostać 80 proc. Dziewczynka nie dostała się do liceum w pierwszym naborze.

Rok później pisałam o Tymku, który na wgląd do OKE w Poznaniu jechał ponad 100 km. Potem polonistka znalazła kilka „zapomnianych” przez egzaminatora punktów — na szkodę maturzysty.

To pojedyncze przykłady, zanurzone jednak w morzu innych. W tym roku nie zabrakło kolejnych dramatycznych historii — np. maturzysty z Torunia, który jest dyslektykiem, a mimo to egzaminatorzy policzyli mu błędy ortograficzne i interpunkcyjne. O tym, że jego odwołanie zadziałało, dowiedział się tuż przed poprawką.

System opiera się na założeniu, iż młody człowiek w stresie ma nie tylko napisać egzamin, ale potem jeszcze umieć go zakwestionować i udowodnić, że został skrzywdzony. Odwołania, według NIK, wygrywa ok. 3,5 tys. maturzystów w roku. To nie jest statystyczny błąd. To jest systemowa nieodpowiedzialność, której ofiarami padają młodzi ludzie. W tym kraju można nie dostać się na studia, bo ktoś źle policzył punkty. I nikt za to naprawdę nie odpowiada.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version