Donald Trump ponownie jest na szlaku kampanii wyborczej. I opowiada na nim m.in. o tym, jak „turbiny wiatrowe zabijają wieloryby”, a pod jego rządami Ameryka będzie „wiercić i wiercić” w poszukiwaniu ropy. Perspektywa powrotu do Białego Domu prezydenta, który uważa zmianę klimatu za „oszustwo”, już teraz daje powody do obaw o globalne wysiłki na rzecz zatrzymania ocieplenia klimatu.
Rok 2023 był najgorętszym w historii pomiarów („prawdopodobnie jednym z najgorętszych w ostatnich 100 tys. lat”), a wiele wskazuje na to, że 2024 ten rekord przebije. Postęp zmiany klimatu i jej skutki są widoczne często gołym okiem, od rekordów temperatury po ekstremalne pożary, susze i ulewy. Ale nie widać zmiany w retoryce Donalda Trumpa. W tej chwili to najbardziej prawdopodobny kandydat Republikanów w tegorocznych wyborach. I ma szanse pokonać Joe Bidena.
Trump dał się wielokrotnie poznać jako denialista klimatyczny. Za swojej kadencji wycofał USA z Porozumienia paryskiego, najważniejszego paktu na rzecz zatrzymania zmiany klimatu, do którego należą praktycznie wszystkie kraje świata. Jeśli wygra wybory, można spodziewać się co najmniej powtórki.
Tymczasem w Europie skrajna prawica, która krytykuje politykę klimatyczną od dawna, może uzyskać więcej władzy w wyborach do Parlamentu Europejskiego. To – w połączeniu z prawicowym skrętem w niektórych krajach czy protestami – może utrudnić kontynuowanie zielonej agendy UE.
– Rok 2024 będzie niezwykle istotny dla działań na rzecz klimatu. Pod koniec roku, wraz z zakończeniem kolejnego szczytu klimatycznego w kraju produkującym paliwa kopalne [Azerbejdżan] i wynikami wielu wyborów, będziemy mogli stwierdzić, czy działania wobec globalnego ocieplenia załamują się, czy nie – mówił Jason Bordoff z Uniwersytetu Columbia podczas Światowego Forum Ekonomicznego w Davos.
Trump ma „przestać się hamować”
Donald Trump wycofał USA z Porozumienia Paryskiego, zaprzeczał zmianom klimatu i luzował regulacje środowiskowe. W ewentualnej drugiej kadencji ma być „mniej powściągliwy” w kwestiach środowiska i klimatu, opisuje Politico. Rozmowy z osobami z otoczenia byłego prezydenta wskazują, że w poprzedniej kadencji – mimo retoryki uderzającej w walkę o klimat – nie podjął najbardziej drastycznych kroków. Zachował też na niektórych stanowiskach osoby, które miały doświadczenie w administracji i nie były gotowe wywracać do góry nogami polityki klimatycznej.
To może się zmienić. Według Politico grupa złożona m.in. z prawicowych działaczy politycznych, były współpracowników Trumpa i osób zaangażowanych w zwalczanie polityki klimatycznej już teraz opracowuje „antyzieloną” agendę. Ta miałaby być wprowadzona w życie, jeśli Trump wygra wybory. Za jej opracowywaniem stoi m.in. Heritage Foundation, konserwatywny think tank znany z manipulacji w celu zaprzeczania zmianie klimatu.
W ramach planu nowa administracja miałaby m.in. zmienić kierownictwo agencji zajmujących się klimatem i ochroną środowiska i doprowadzić do tego, że skupią się raczej na… wydobyciu paliw kopalnych.
Kadencja Trumpa może zniszczyć wiele z tego, co udało się osiągnąć na polu klimatycznym administracji Joe Bidena. Za jego rządów przyjęto m.in. największy w historii USA pakiet ustawowy dotyczący klimatu, transformacji energetycznej i zatrzymania inflacji (Inflation Reduction Act – IRA). Jego administracja angażowała się w międzynarodową dyplomację klimatyczną, czego skutkiem jest m.in. dwustronne porozumienie z Chinami, w którym oba kraje zgodziły się na współpracę w celu zatrzymania zmiany klimatu. A w tym roku zahamował rozwój terminali do eksportu gazu, by najpierw zbadać wpływ tych inwestycji na klimat.
Serwis semafor.com opisuje, że „rozmontowanie” IRA będzie trudne, jeśli republikanie nie uzyskają też kontroli nad całym Kongresem (w tej chwili mają większość z niższej izbie, ale nie w Senacie). Ale nawet bez parlamentu Trump może m.in. poluzować limity emisji dla samochodów czy elektrowni, wstrzymać rozwój sieci energetycznych czy wydawania grantów na zielone technologie. Wreszcie za Trumpa skończyłaby się zapewne zielona dyplomacja, jaką prowadził Biden (z możliwym ponownym wyjściem z Porozumienia paryskiego włącznie).
Według portalu inwestorzy z „zielonych” dziedzin gospodarki już szykują się na ewentualność zwycięstwa Trumpa. Już teraz ograniczają plany inwestycji, które są związane m.in. z ulgami podatkowymi dla czystych technologii. Z drugiej strony nawet jeśli Trump może wstrzymać państwowe zachęty do zielonej transformacji, to o wiele trudniej będzie mu ją wstrzymać tam, gdzie jest ona po prostu opłacalna bez dopłat czy ulg. Jeśli firmom energetycznym bardziej będzie opłacać się, stawiać elektrownie słoneczne czy wiatrowe od gazowych, to będą to robić niezależnie od kierunku wyznaczonego przez Biały Dom.
Unia skręci w prawo?
Gdy Trump rządził w Białym Domu, Unia Europejska tworzyła swój Zielony Ład i chciała pokazać się jako lider walki o bezpieczny klimatu. Przez ostatnie pięć lat przyjęto polityki, które są jednymi z najbardziej ambitnych na świecie. UE zgodziła się nie tylko na neutralność klimatyczną do połowy wieku, ale też ścięcie emisji o 55 proc. już do 2030 roku. Przyjęto dużą część przepisów, które mają pozwolić to realizować – tzw. pakiet Fit for 55.
To działo się po wyborach do Parlamentu Europejskiego w 2019 roku, kiedy mówiono o „zielonej fali”. Grupa Zielonych zyskała więcej miejsc w parlamencie, a nowa szefowa Komisji Europejskiej Ursula von der Leyen uczyniła z polityki klimatycznej swój priorytet.
Przed wyborami 2024 mamy zupełnie inny klimat. Unia wprowadziła dużą część swoich zielonych polityk (m.in. koniec sprzedaży nowych samochodów spalinowych od 2030 roku, reforma systemu handlu emisjami czy społeczny fundusz klimatyczny). To kosztowało jednak wiele wysiłku i kapitału politycznego. W międzyczasie przyszła pandemia, wojna w Ukrainie i kolejne kryzysy. W lutym ma zacząć się oficjalna dyskusja o celu ścięcia emisji na rok 2040 – wiadomo, że Komisja Europejska zaproponuje, by było to 90 proc. Ale z poparciem tego przez wszystkie kraje Unii może nie był łatwo.
Tymczasem partie prawicowe i skrajnie prawicowe krytykują politykę klimatyczną i wykorzystują to do przekonywania wyborców. Widać to m.in. w Holandii, a także w Polsce, gdzie krytyka polityki klimatycznej UE była jednym z haseł prawicy.
Europejska Rada Spraw Zagranicznych (ERSZ to think tank, niezwiązany z instytucjami UE) wydał w styczniu swoją prognozę wyników wyborów do Parlamentu Europejskiego. Czytamy w niej o wyraźnym „przesunięciu w prawo”, które może wpłynąć na politykę klimatyczną UE. Miejsca mają stracić partie liberalne czy umiarkowanej prawicy i lewicy, zyskać zaś grupy skrajnie prawicowe i antyeuropejskie.
W tej kadencji w PE większość ma tzw. superwielka koalicja. To centroprawicowa Europejska Partia Ludowa (to m.in. polska PO i PSL), Socjaliści i Demokraci (polska Lewica) oraz liberalna grupa „Odnowić Europę” (m.in. Polska 2050). Większość takiej koalicji może skurczyć się z 60 proc. do 54 proc. Chociaż to wciąż więcej niż połowa głosów, to w praktyce oznaczałaby problemy ze znalezieniem większości do niektórych ustaw (bo nie zawsze całe frakcje głosują jednomyślnie).
Według analizy think tanku wzmocnienie skrajnej prawicy z PE będzie oznaczać więcej „antyklimatycznych polityk” w Brukseli. To mogłoby nie tylko utrudnić wprowadzenie kolejnych elementów Zielonego Ładu, ale nawet podważenie tych już przyjętych (np. norm emisji dla samochodów).
Do wielkiej koalicji mogą chcieć wejść Zieloni, którzy dotychczas wspierali niektóre przepisy dot. środowiska w głosowaniach – co dałoby dodatkowy margines dla większości (i wsparcie dla polityki klimatycznej). Jednak biorąc pod uwagę, że największa frakcja w PE – Europejska Partia Ludowa – sama skręca w prawo, niewykluczone, że w tej kadencji, zamiast koalicji z Zielonymi może szukać taktycznych sojuszu ze skrajną prawicą.
Nie wszystko stracone?
Spowolnienie unijnej polityki klimatycznej po potencjalne wywrócenie jej za oceanem przez Trumpa miałoby swoje poważne konsekwencje. To nie tylko uderzyłoby w ścinanie emisji po obu stronach Atlantyku, ale też utrudniło globalne wysiłki ws. klimatu.
Z drugiej strony zielona transformacja z roku na rok nabiera rozpędu i może dość do punktu, w którym nawet takie zmiany polityczne jej nie zatrzymają. Jak podaje Bloomberg, w 2023 roku na świecie wydano 1,7 biliona (1700 miliardów) dolarów na inwestycje w zieloną energię (w porównaniu do 1,1 biliona wydanych na inwestycje w paliwa kopalne).
W Chinach trwa ogromna rozbudowa energetyki wiatrowej i słonecznej. Nowe prognozy pokazują, że dzięki temu kraj – będący największym emitentem gazów cieplarnianych na świecie – osiągnie szczyt produkcji prądu z węgla i od teraz będzie ona spadać. Wraz z tym globalne emisje gazów cieplarnianych z energetyki także prawdopodobnie osiągnęły maksymalny poziom w 2023 roku i do teraz będą coraz niższe. Rozwija się rynek samochodów elektrycznych. W Norwegii już stanowią one już 82 proc. sprzedaży nowych aut. Boom na elektryki zaczyna się w Chinach, gdzie liczba sprzedanych samochodów z wtyczką dochodzi do miliona miesięcznie.
Te trendy pokazują, że zmiana polityczna – nawet w takich krajach ja USA – niekoniecznie będzie oznaczać całkowite wywrócenie odchodzenia od paliw kopalnych i zielonej transformacji. Nawet jeśli globalna polityka klimatyczna wyhamuje, to poszczególne kraje, a także firmy, regiony czy miasta mogą same podejmować działania.
Z drugiej strony mogą ją opóźniać, razem z innymi kryzysami – swoje konwencje ma wojna w Ukrainie, konflikty na Bliskim Wschodzie i inne kryzysu. A jeśli mamy zatrzymać zmianę klimatu na umiarkowanie bezpiecznym poziomie, to cięcie emisji musi być ostre i natychmiastowe. Każde opóźnienia narazi nas na jeszcze gorsze konsekwencje.