Lewica wrzeszczy na Hołownię, że jest mordercą kobiet, bo odkłada ustawy aborcyjne o miesiąc, hołowniowcy odkrzykują Lewicy, że morduje przedsiębiorców, bo nie zgadza się na obniżenie składki zdrowotnej, a Platforma stoi z boku i przewraca oczami. Dlaczego „Koalicja 15 października”, która miała być jak palce jednej ręki, uprawia publicznie wrestling? Dlatego, że już może. Wynika z tego jedna dobra wiadomość i dwie nieco gorsze. Zacznijmy od dobrej.
1. Polska polityka już nie jest w kółko o Kaczyńskim i to świetna wiadomość
PiS przestało być punktem odniesienia dla polskiej polityki. Obecnie można nie wiedzieć o istnieniu PiS-u i jakoś z tym żyć, a nawet opisywać życie społeczno-polityczne w Polsce bez znajomości ruchów robaczkowych w partii Kaczyńskiego, bo stała się ona nieistotna (mimo ogromnej reprezentacji w Sejmie). PiS po klęsce wyborczej pokazuje tak wielką odporność na autorefleksję, że w efekcie ta partia sama skazuje się na nieważność – przynajmniej przez najbliższe lata – jest skłócona ze wszystkimi, nawet z własnym prezydentem, pozbawiona jakiejkolwiek zdolności koalicyjnej i jakiegokolwiek wpływu. To że w części mediów nadal wszystko jest o Kaczyńskim i wokół Kaczyńskiego, tak jakby wciąż rządził, wynika przede wszystkim z gapiostwa dziennikarzy, którzy przez osiem lat powsiadali na swoje ulubione konie i nie potrafią teraz zejść. Komisje sejmowe ds. rozliczeń tego i owego, pisowskie afery i kolejne „obajtki” już publiczność nudzą, jeszcze czasem kogoś to wzmoży i uruchomi, ale już głównie fanboyów na twitterze, a nie normalsów. Kaczyński już nie rządzi – a o to głównie w tych wyborach ludziom chodziło – potem sprawa Wsika i Kamińskiego jako tako nasyciła powszechną potrzebę, żeby pisowców potarmosić, obecnie coraz większa grupa wyborców nie widzi powodu, żeby się PiS-em obsesyjnie zajmować. Stąd powrót wielkich tematów – aborcji i podatków – który świadczy nareszcie o powrocie normalności do polskiej polityki zamiast toksycznej ustawki Hitler kontra Hitler. Nie nadeszła co prawda depolaryzacja, ale za to nadeszła „inna polaryzacja”, czyli o inne rzeczy będziemy się odtąd kłócić.
2. Jeśli nie będzie legalnej aborcji, to podziękujcie Lewicy, a nie Hołowni
Dzika awantura o aborcję wybuchła z powodu zwykłego błędu Hołowni i nieco przypadkiem. To nie był żaden wielki zamysł, chodziło o odłożenie ustaw o miesiąc, miało to być raczej chwilowym unikiem na czas wyborów samorządowych, bo temat jest dla hołowniowców wybitnie niewygodny: 80 procent wyborców Polski 2050 jest za liberalizacją, a partia – konkretnie jej jednoosobowe kierownictwo – ma inne zdanie. Hołownia jednej rzeczy nie zrozumiał, że temat aborcji przestał być triggerem dla prawicy w Polsce, nawet PiS wolał odsuwać to latami, obecnie „gospodarzem tematu” jest lewica. Lewica dymi więc ponad miarę i prezentuje wyższość moralną, bo po prostu tak ma i tak musi, przecież chodzi o dobro kobiet i podstawowe prawa obywatelskie, bije w Hołownię, nazywa go „mordercą kobiet”, krzyczy do niego „wypierdalaj”, a tak naprawdę okadza i egzorcyzmuje samą siebie za grzech nieskuteczności. Lewica bowiem z punktu widzenia praw kobiet dramatycznie nie dowozi. Mogła wpisać dostęp do legalnej aborcji – swój podstawowy postulat! – do umowy koalicyjnej, mogła zagrać va banque – „Bez tego rządu nie będzie!” – ale tego nie zrobiła, więc teraz tym głośniej będzie wrzeszczeć w ramach czynności pokutnych. Czy Lewica mogłaby być w sprawie aborcji skuteczna? Odpowiedź brzmi: tak. Ale musiałaby się zniżyć do działań mniej spektakularnych i mniej seksownych niż wygrażanie Hołowni od „morderców kobiet” i naprawianie świata w studiu TVN24.
Oto wiceministra Scheuring-Wielgus w koszulce z czarnych marszów idzie do programu w TVN24 i zaczyna: „Ubrałam się tak specjalnie dla marszałka Hołowni”. „Gdyby jego żona lub córki zostały zgwałcone – nie życzę im tego – to by musiały rodzić”. Piasecki przytomnie reaguje, że w przypadku gwałtu nawet obecne zamordystyczne prawo pozwala na aborcję, na co Scheuring odpowiada: „Ale w szpitalach nie można tego wyegzekwować”. To święta prawda, pani minister, ale pod kim są te antykobiece szpitale? Nadal pod Kaczyńskim? Czy biskup Jędraszewski jest prezesem NFZ? Otóż nie, wy tam rządzicie – szanowna Lewico – razem z Platformą.
Tyle że w polskiej polityce niestety wciąż dominuje etos szlachecko-inteligencki, czyli bardziej liczy się gadanie niż realne działania, ważniejsze są poglądy, manifesty i listy otwarte, niż mozolna dłubanina. A właśnie taką dłubaniną Lewica z Platformą mogłyby wprowadzić w Polsce de facto legalną aborcję – na te półtora roku, kiedy Duda jest prezydentem i każdą liberalizację ustawową zawetuje. Mówił to wielokrotnie.
Weto Dudy – nawet jeśli w tym Sejmie cokolwiek w sprawie aborcji uda się przegłosować – jest pewne jak dogmat o niepokalanym poczęciu. Mimo to stan faktyczny w Polsce mógłby być niemal taki jak w Niemczech: aborcja dostępna w publicznej służbie zdrowia. Jeśli rząd twierdzi, że aborcyjny wyrok Trybunału Przyłębskiej nie obowiązuje, bo w składzie sędziowskim siedział dubler, to mamy nadal stan prawny sprzed 2020 roku, a więc wciąż dopuszczalna jest aborcja w przypadku uszkodzenia czy upośledzenia płodu – wystarczy to egzekwować.
Z kolei w przypadkach „zagrożenia zdrowia kobiety” przesłankę powinno stanowić również zdrowie psychiczne, depresja i myśli samobójcze są zagrożeniem zdrowia kobiety – tak samo w przypadku Niemki, jak i Polki – ministerstwo zdrowia przy pomocy rozporządzeń i wytycznych NFZ może taką zasadę wymóc na systemie. Potrzebna byłaby sieć poradni psychiatrycznych – wskazanie przynajmniej kilku takich poradni w każdym województwie – gdzie kobieta mogłaby się zgłosić i mieć pewność, że lekarz nie zrobi wielkich oczu i jej nie pogoni. Potrzebne byłoby również zdyscyplinowanie dyrekcji wszystkich szpitali z oddziałami położniczo-ginekologicznymi, że mają takie zaświadczenia honorować, a jeśli odmawiają – wymiana dyrekcji. Nie oferujesz pacjentkom terminacji ciąży w przypadku upośledzenia płodu lub zagrożenia zdrowia psychicznego kobiety – nie możesz kierować publiczną placówką. Bo w kontrakcie NFZ przecież podpisałeś, że masz oferować pełen zakres usług.
W piątek w samym środku koalicyjnej nawalanki wystąpił Tusk i część tych pomysłów ogłosił: postraszył lekarzy odpowiedzialnością karną, jeśli z powodu ich bezczynności kobiety będą tracić życie lub zdrowie, postraszył szpitale odbieraniem kontraktu NFZ. „Wystąpiłem do ministerstwa zdrowia”. I była to najrozsądniejsza wypowiedź w tej całej burzy. Tylko dlaczego to mówi Tusk i dlaczego dopiero teraz? Dlaczego Lewica i PO – przed wyborami zgodnie śpiewające, że aborcja to dla nich must have – nie mają gotowych rozwiązań technicznych, pozaustawowych (bo Duda!), łącznie z policzeniem finansowania poradni psychiatrycznych, które mogłyby wypisywać zaświadczenia kwalifikujące do aborcji? Dlaczego bez Dudy i bez ustaw potrafiliście przejąć telewizję oraz odwołać Barskiego, a nie potraficie dowieźć innego głównego postulatu?
3. Składka 1422 zł miesięcznie na NFZ to nie jest „mordowanie firm”!
Drugim gorącym tematem koalicyjnej kłótni – gorącym dzięki temu, że nareszcie nie rozmawiamy już wyłącznie o Kaczyńskim – stała sią składka zdrowotna dla jednoosobowych firm. „To nasze być albo nie być w koalicji” – ogłosili Kosiniak z Hołownią. Z jednej strony to dobrze, bo taka dyskusja jest o czymś, ale z drugiej strony propozycja Trzeciej Drogi jest dla Polski fatalna. W kraju, w którym większość ludzi zarabia raczej słabo, a praca opodatkowana jest raczej wysoko, partia Hołowni proponuje, żeby lepiej zarabiający nie płacili niemal żadnych składek na NFZ. Tak już zresztą było. Przed pisowskim Nowym Ładem informatyk czy „project manager” na jednoosobowej działalności z miesięcznym dochodem 30 tysięcy złotych płacił – uwaga – 53 złote składki na NFZ. Ekspedientka zatrudniona na etacie – wielokrotnie więcej. Teraz informatyk z naszego przykładu na podatku liniowym zapłaci 1400 zł miesięcznie na NFZ, ale Trzecia Droga uznaje, że jest to skandal i „mordowanie przedsiębiorczości”. Ta argumentacja dziwnie przypomina głos rozmaitych grup lobbingowych finansowych przez biznes. Czy dla kogoś, kto co miesiąc wystawia rachunek na 30 tysięcy złotych, 1400 zł składki na NFZ – 4,9 procent minus odliczenie – to naprawdę takie Himalaje? Zwłaszcza, że etatowiec nadal musi płacić więcej – 9 procent.
W Polsce od czasu rządu Millera mamy problem z nakręcaniem fikcyjnego samozatrudnienia, a jednym z głównych powodów jest korzystniejsze opodatkowanie jednoosobowych firm i umów śmieciowych niż etatu, czyli stabilnej formy zatrudnienia. Czy wiecie, że jak lecicie LOT-em, to nie z załogą, tylko siedmioma jednoosobowymi podmiotami? Czy wiecie, że w niektórych szpitalach operują pacjentów i robią zastrzyki jednoosobowe podmioty? Zbadano, że taka forma zatrudnienia – choć atrakcyjna podatkowo – osłabia związek pracownika z miejscem pracy, zmniejsza jego zaangażowanie, zachęca do wieloetatowość i fuch, a do tego rozwala nam system emerytalny i zdrowotny, bo najlepiej zarabiający uciekają w samozatrudnienie i nie płacą składek od pełnych zarobków. Pieniądze na NFZ i emerytury skądś trzeba wziąć, więc w Polsce zbyt wysoko opodatkowana jest praca – ta na etat – i koło się zamyka. Praca nauczyciela, strażaka czy ekspedienta w Biedronce – jeśli policzyć wszystkie obciążenia podatkowe i składkowe – kosztuje w Polsce 48 procent. Etat 6000 zł brutto oznacza, że pracownik oddaje państwu 1600 zł, a jego pracodawca 1200 zł. Razem 2800 zł. Niemal połowa płacy brutto! Informatyk zatrudniony jako „doradca zarządu” na umowie B2B zapłaci tylko 8,5 procent podatku plus – jeśli pomysły Trzeciej Drogi przejdą – może ze trzy stówki na NFZ i minimalne składki emerytalne.
Dysfunkcję polskiego systemu podatkowego – który zachęca do pozaetatowych form zatrudnienia – wiele razy analizował Bank Światowy, MFW i Komisja Europejska. W jednym z raportów parę lat temu napisano wprost: zróbcie z tym coś dla własnego dobra, bo nie unowocześnicie gospodarki z tak dużą ilością umów śmieciowych i jednoosobowych firm. Innowacyjności sprzyjają STABILNE miejsca pracy w REALNYCH firmach – takich, które zatrudniają ludzi, a nie są jednoosobowymi nomadami służącymi optymalizacji podatkowej. Etaty powodują, że firmy chętniej inwestują w swoich pracowników na lata, szkolą ich, rozwijają, jeśli wyślesz pracownika na wartościowy kurs czy studia, to chcesz mieć go na dłużej. Wszędzie tam, gdzie rotacja pracowników wynosi 40 procent rocznie – a mamy w Polsce takie firmy, bo niestabilne formy zatrudnienia nakręcają taką rotację – powoduje to słabszą innowacyjność, taka firma może pewnie świadczyć usługi telemerketingowe i sprawnie wciskać garnki czy ubezpieczenia, ale prochu nie wymyśli. PiS-owski Nowy Ład zatrzymał się w pół drogi, zrobił sporo bałaganu, był nieprzemyślany i chaotyczny, ale skoro choć trochę dociążył podatkowo najlepiej zarabiających na jednoosobowej działalności, skoro choć trochę zniechęcił do wybierania fikcyjnego samozatrudnienia zamiast etatu, to po co to zmieniać? Czy Szymon Hołownia może wyjaśnić, jak do jego chrześcijańskiej wizji sprawiedliwości społecznej pasuje to, żeby doradca inwestycyjny albo informatyk z dochodem 30 tysięcy miesięcznie płacił 53 złote składki zdrowotnej? Że i tak nie korzysta z publicznych przychodni, bo ma pakiet w Lux-Medzie? To jest argument totalnie bałamutny. Otóż jak go strzeli białaczka – jej leczenie kosztuje pod dwa miliony – to grzecznie zamelduje się w publicznym szpitalu, na który mimo wysokich zarobków niemal w ogóle się nie składał. To jest sprawiedliwe? To jest ta nowoczesność, którą na swoich kongresach Polska 2050 odmieniała przez wszystkie przypadki?
***
Sprawa aborcji i składek na NFZ to przynajmniej triumfalny powrót zwykłej polityki do polskiej debaty publicznej. Odzwyczailiśmy się, bo przez osiem lat wszystko było o Kaczyńskim. Umiejętność tego człowieka do koncentrowania dyskusji na sobie dorównuje chyba tylko Trumpowi. Zamiast łapać się za głowy, że Żukowska brzydko powiedziała o Hołowni, albo że hołowniowcy brzydko mówią o lewicy, lepiej kupić duży popcorn i nie grymasić. Ten film przynajmniej jest o czymś, tamten poprzedni – był już od dawna o niczym i wreszcie schodzi z afisza.