Nie wytrzymałam po tym, jak spotkałam go w gronie kolegów, puszącego się i opowiadającego ze swadą, jakim to jest szczęśliwym i spełnionym księdzem. Odeszłam wtedy, żeby nie robić skandalu, ale napisałam mu potem o wszystkim. Nie odpowiedział ani słowem. Publikujemy fragment książki Moniki Białkowskiej pt. „Połamany celibat”.
W końcu zaufałam. Uwierzyłam jego słowom i temu, jak na mnie patrzył. Pytałam go kiedyś, jakim był chłopcem. Odpowiedział, że biegał i rozpędzony uderzał głową w mur. Nie unikał zderzenia, jak inne dzieci. Pomyślałam o nim, że jest odważny i potrafi podejmować ryzyko, jeśli naprawdę mu na czymś zależy. Nie wiedziałam, czy ma plan, ale dałam się poprowadzić. Byłam przekonana, że ten człowiek zrobi wszystko, żeby mnie nie skrzywdzić.
Nasze rozmowy stawały się coraz bardziej intymne. Coraz częściej zahaczały o seksualność. Kiedy mieliśmy się spotkać kolejny raz, nie wiedziałam, jak to będzie wyglądało. Bałam się, że zacznie udawać, że bliskość między nami – na razie tylko ta w słowach – się nie wydarzyła. Że stanie przede mną nie człowiek, ale ksiądz. Stanął człowiek. Na powitanie pocałował mnie w usta. Gdyby nie to, pewnie jeszcze byśmy dali radę udawać. Ale potem lawina ruszyła. (…)
Ksiądz i celibat: wspólne wakacje
Już wtedy byliśmy umówieni, że wyjdziemy razem na tydzień nad morze. Przed wyjazdem on próbował włączyć hamulec. Ustalił, że będziemy spać oddzielnie i wszystko to, o czym tyle wcześniej rozmawialiśmy, pozostanie tylko w sferze fantazji.
Ale nadal do mnie pisał. Że już nie będzie mógł się we mnie odkochać. Że nie jestem w stanie zrobić nic, żeby dał mi spokój. Że mam nie płakać, kiedy on jest daleko i nie może otrzeć moich łez. Że mnie kocha i że chce się ze mną kochać. Że naga jestem najśliczniejsza. Że lepiej mu się budziło, kiedy byłam blisko. Że najchętniej by mnie porwał na koniec świata i spędził ze mną całe życie.
Powiedz, która kobieta by się nie zakochała?
Hamulca na wakacjach włączyć się nie udało. Nie wiem, czy byłam kiedyś szczęśliwsza. Gdybym miała umrzeć za tydzień i ten tydzień spożytkować na powrót w czasie, to wróciłabym właśnie tam. Byliśmy za granicą. Mieszkaliśmy rzeczywiście oddzielnie, ale to niewiele zmieniało. Nie potrafiliśmy oderwać się od siebie. On był moim pierwszym mężczyzną. Ja byłam jego pierwszą kobietą. Zwiedzaliśmy, a potem kochaliśmy się, oglądaliśmy filmy i śmialiśmy się do łez w tym samym łóżku. On wciąż powtarzał, jakie to dla niego ważne, że nie chodzi o sam seks, ale o bliskość, o relację. Pytał mnie, czy uważam, że można po tak krótkim czasie myśleć o ślubie. Mówił, że nasza córeczka miałaby na imię Zosia. Nigdy w niczyich oczach nie widziałam tyle czułości i ciepła.
Któregoś dnia szliśmy wąską uliczką, trzymając się za ręce. Naprzeciw nas szedł starszy pan, który popatrzył na nas i już z daleka zawołał: „What a beautiful love!”.
„Miłość” to duże słowo. Myślałam, że on się zawstydzi, ucieknie, zaprzeczy. A on tylko uśmiechnął się jeszcze szerzej i głośno podziękował.
Na tych wakacjach był wolny. Uśmiechnięty, szczęśliwy, spokojny. Aż sama się uśmiecham, kiedy go wspominam z tamtego wyjazdu. Inny człowiek, jakby nareszcie nic mu nie ciążyło, jakby po prostu żył.
Pamiętam naszą ostatnią wspólną noc. Został u mnie, bo rano miałam samolot. Zasypialiśmy wtuleni w siebie. Nigdy z nikim tak nie spałam, więc myślałam, że nie zasnę, że będzie dziwnie i krępująco. Spałam jak dziecko. I nigdy wcześniej ani nigdy później nie było mi lepiej się budzić. On wstał i powiedział tylko: „Byłem głupi, że tak długo przed tym uciekałem. Byłem głupi”.
Staliśmy jeszcze potem na ciemnej uliczce, czekając na taksówkę, przytuleni, milczący. Później ja musiałam wrócić, on pojechał dalej, miał zaplanowane zagraniczne stypendium w Stanach.
Celibat ważniejszy niż miłość
Już wtedy odzywał się mniej. Mogłam się oszukiwać, że różnica czasu, obowiązki – lecz przecież czułam, że coś nie gra. Pisał rzadziej, bardziej zdawkowo. Nie rozmawialiśmy wtedy ani razu, choć przecież to nie lata dziewięćdziesiąte, kiedy telefony kosztowały, żyjemy w dobie internetu.
Nie od razu zorientowałam się, że jestem w ciąży. Ale kiedy się zorientowałam, byłam przerażona. Robiłam test za testem, żaden nie chciał wyjść inaczej. Nikomu o tym nie powiedziałam. Jemu też nie. Był na końcu świata, sam odzywał się mało, a miał wrócić za miesiąc, uznałam więc, że lepiej będzie rozmawiać na żywo.
Nie zdążyłam porozmawiać, kiedy okazało się, że dziecka jednak nie będzie. Trudno jest mi to wspominać… Dostałam krwawienia, ciąża była zbyt wczesna, żeby cokolwiek uratować. Wtedy też mu nic nie powiedziałam.
Spotkaliśmy się po jego powrocie. Chciałam trochę wybadać teren, zobaczyć, co się w nim dzieje. I chyba wtedy zaczął się najtrudniejszy etap życia jak na diabelskim młynie – w górę i w dół, w górę i w dół. Ucieszył się na mój widok, znów nie mogliśmy się od siebie oderwać. A jednocześnie, tuląc mnie i całując, mówił, że nic z tego nie będzie. Idąc ze mną za rękę przez swoje własne miasto, mówił, że przecież mogłoby nam się nie udać, więc po co ryzykować. Nie mogłam mu wtedy powiedzieć, że byłam w ciąży. Mógłby to potraktować jako próbę nacisku, wręcz szantaż. Wolałam zostawić to dla siebie, nie obciążać tym jeszcze jego.
Pewnie to był błąd. Dziś już o wszystkim wie. Nie wytrzymałam po tym, jak spotkałam go w gronie kolegów, puszącego się i opowiadającego ze swadą, jakim to jest szczęśliwym i spełnionym księdzem. Odeszłam wtedy, żeby nie robić skandalu, ale napisałam mu potem o wszystkim. Nie odpowiedział ani słowem.
Miłość księdza: czułość i obrzydzenie
Najbardziej mnie zniszczyło jego wahanie. Kiedy się spotykaliśmy, był bardzo czuły, nie miałam najmniejszej wątpliwości, że jestem mu bliska. Naprawdę cieszył się każdą chwilą razem, oboje się cieszyliśmy. Ale też widziałam, że starał się hamować. Nie jestem idiotką, zauważyłam na przykład, że przestał dotykać moich piersi. Wszystko tak, ale z całych sił starał się nie wędrować dłonią właśnie tam.
Naprawdę nie wiem, jak o tym opowiadać. To bardzo trudne. Ale to jest ważne, żeby zrozumieć, co się działo w mojej głowie. Jest facet, przy którym jestem niemal naga. On mnie przytula, całuje po całym ciele, tylko omija z rozmysłem jedną część. I wiem, że nie buduje w ten sposób napięcia, tylko nie chce. Jaki dostajesz komunikat? Że coś jest z tobą nie tak. Że on się tobą brzydzi, że cię odrzuca. W tej samej chwili pragnie cię całym sobą i całą siłą woli odpycha. Jestem chciana i niechciana jednocześnie, piękna i obrzydliwa. Chciałam wierzyć w to, co mówiły jego oczy, w tę czułość, w tę bliskość.
Diabelski młyn trwał nie tylko wtedy, kiedy się widzieliśmy. Trwał cały czas. Kiedy byliśmy razem, byliśmy jak kochająca się para. Prawie jak kochająca się para, bo pilnował, żebym wychodziła zawsze przed dwudziestą drugą. Kiedy się rozjeżdżaliśmy, byliśmy sobie obcy. Nie było wiadomości, SMS-ów, rozmów. Wcześniej dzwonił każdego dnia, mówił „dzień dobry” i „dobranoc”. Wiem, że próbował łapać dystans, wprost o tym mówił. Mówił, że chce „wrócić do normalności”. Jednak nie był w stanie zerwać tej relacji. Nie umieliśmy też zamienić jej w platoniczną znajomość.
Kilka lat żyłam w ten sposób, jednocześnie upragniona i odrzucona. Czasem byłam na siebie wściekła, że tak siebie nie szanuję, że jestem jak prostytutka, której nie trzeba płacić: dobra, kiedy jest, i całkowicie zapomniana, nieważna, kiedy jej nie ma. (…)
Ksiądz, który wybrał siebie
Chciałam być dla niego piękna i mądra. Przeglądając sukienki w internecie, myślałam, czy mu się w nich spodobam. Do dziś mi zresztą został ten odruch. Czytałam mnóstwo z tematyki, którą się interesował, naprawdę się dzięki niemu rozwijałam. Czułam się piękna, chciana, kobieca. I zależało mi, żeby on czuł się mądry, dobry, silny i męski. Ta relacja wyzwalała wszystko, co było w nas najlepsze. Nauczyła mnie czułości i uważności. Nauczyła mnie, ile piękna jest w dawaniu. Nauczyła mnie otwartości, szczerości. Wyzwoliła mnie z lęku. Przy nim mogłam się nie wstydzić uczuć i głośno mówić, że kocham. Dzięki niemu i z nim byłam szczęśliwa. I on mówił to samo: że nasza relacja daje mu poczucie szczęścia. Jeśli to nie była miłość, to nie wiem, co może być miłością, co jest większe.
Przestałam czytać romantyczne książki. Nie biorę do ręki niczego o miłości. Serce mi pęka, kiedy widzę, ile mężczyźni są w stanie zrobić dla kobiet, które kochają. I nie wiem, co mają one, a czego w sobie nie mam ja. Dlaczego na to nie zasłużyłam. Czego dałam z siebie za mało. Dlaczego nie byłam warta tego, żeby o mnie zawalczył.
Bo on nie walczył. On mnie sobie odpuścił i zapomniał. Mnie i moją miłość, o którą najpierw tak bardzo zabiegał, oddał walkowerem. A przecież miłość jest jedynym, o co walczyć naprawdę warto.
On wygrał siebie. Nadal jest księdzem. Ocalił bohatersko swoje powołanie.
Jakie są tego koszty? Kilka lat mojej psychoterapii i leków, którymi byłam wyprowadzana z depresji. To, że do dziś z trudem mogę wejść do kościoła, odrzuca mnie widok mężczyzny w ornacie: nie daj Boże, żeby choć trochę przypominał jego.
Chyba po prostu przestałam wierzyć w Boga, który dla zachowania wierności sobie wymagał podeptania i zabicia mnie. Jeśli ten Bóg ma mnie i moją miłość za nic, to nie mam czego szukać u takiego Boga. Jeśli Bóg wybrał jego poświęcenie i celibat, odrzucił mnie. Tylko czy wobec tego naprawdę mam wierzyć, że jest Bogiem Miłości?
I jak to możliwe, że Bóg, który nas stworzył do miłości i relacji, nagle uważa, że relacja i miłość odbierają nam czystość i świętość?
Czy to możliwe, że trzeba kogoś tak skrzywdzić i odrzucić, trzeba zamrozić własne uczucia i zabić miłość, żeby być w niebie?
Nie wierzę w Boga, który tak działa. Nie chcę w takiego Boga wierzyć.
Fragment książki „Połamany celibat” Moniki Białkowskiej wydanej przez Znak. Tytuł, lead i skróty od redakcji „Newsweeka”. Książkę można kupić tutaj.
Okładka książki „Połamany celibat”.
Foto: Znak
