W żadnym kraju na świecie kobiety nie są bogatsze od mężczyzn, nigdy nie było epoki, w której miałyby więcej pieniędzy niż ich mężowie, bracia i sąsiedzi. Co jest grane?
Luka płacowa w Europie niezmiennie od lat wynosi średnio – wedle różnych obliczeń – 13-17 proc. W przeliczeniu wygląda to tak, że od 15 listopada (jest to Dzień Równej Płacy) do końca roku kobiety w Unii Europejskiej pracują za darmo. Z powodu nierówności statystyczna obywatelka UE ma półtorej pensji rocznie mniej niż statystyczny obywatel.
Jeszcze niedawno eksperci szacowali, że równouprawnienie w zarobkach osiągniemy za sto lat. Pandemia jednak cofnęła świat w rozwoju i według raportu Światowego Forum Ekonomicznego opublikowanego w 2021 roku – w którym pod lupę wzięto 156 krajów – obecnie można liczyć na wyrównanie płac za 136 lat. „Wstępne dowody wskazują, że kryzys zdrowotny i związane z nim spowolnienie gospodarcze dotknęły kobiety bardziej niż mężczyzn, częściowo ponownie otwierając luki, które zostały już zamknięte” – czytamy w raporcie.
To żadna niespodzianka, że kryzys bardziej dotknął kobiety, jest to regułą. Ciekawe natomiast jest to, że nawet sprzyjające kobietom okoliczności nie podnoszą ich zarobków. Tu znów kłania się Katrine Marçal i jej „Matka wynalazku”, w której błyskotliwie opisuje, jak patriarchalny porządek zawsze znajdował sposoby, by kobietom płacić mniej. Jeśli kobieta pracowała fizycznie, dostawała mniej niż mężczyzna, bo nie dorównywała mu siłą. Możemy zatem powiedzieć, że on dostawał bonus za wrodzone zdolności. Byłoby to nawet może zrozumiałe, gdyby nie fakt, że tkaczkom, perukarkom i robotnicom skręcającym maleńkie podzespoły nikt jakoś nie płacił więcej za zręczność i precyzję, no bo z jakiej racji płacić więcej komuś tylko za to, że z woli Boga urodził się ze szczuplejszymi palcami? Zatem za tzw. naturalne predyspozycje mężczyźni byli nagradzani, kobiety zaś nie. Czy jest w tym cokolwiek poza umownością?
Niejasność zasad, jakimi nasz świat kierował się, oceniając, co jest, a co nie jest wartościowe, znakomicie widać w sztuce. W artykule „Why the art world is finally waking up to the power of female craft skills” (Dlaczego świat w końcu się budzi, by uznać kobiece zdolności rzemieślnicze) Lizzie Pook analizuje zdjęcie z galerii: widać na nim dwa abstrakcyjne dzieła. To po lewej namalował Mark Rothko, dzieło po prawej utkała Anni Albers. Oboje byli abstrakcjonistami z początku XX wieku. Albers skończyła słynną szkołę artystyczną Bauhaus, w której potem była wykładowczynią. Rothko był przedstawicielem nurtu color field painting i nauczycielem malarstwa. Widoczny na fotografii obraz Rothki w 2011 roku został sprzedany na aukcji w Christie’s za 72,8 mln dolarów. Rok później ten sam dom sprzedał inny obraz tego artysty za 86,9 mln dolarów, co sprawiło, że stał się najdroższym wówczas dziełem sztuki współczesnej. Albers pozostaje niemal nieznana poza wąskim gronem koneserów. Ciekawe jest to, że do pracowni tekstyliów podczas studiów skierowano ją wbrew jej woli. Kobiety często były delegowane do dziedzin sztuki, które uważano za bardziej do nich pasujące. Wiadomo, że tkanie, robienie broszek czy kolczyków jest dla delikatnych rączek lepsze niż rzeźbienie. Sęk w tym, że dzieła, które w ramach tych „kobiecych” dziedzin powstawały, niekoniecznie były potem uznawane za sztukę. Pracę z omawianego tu zdjęcia Anni Albers podarowała matce, która podobno – tak pisze Rebecca Solnit w jednym ze swoich esejów – położyła tkaninę na pianinie i postawiła na niej wazon z kwiatami. Solnit przypuszcza, że być może nawet sama artystka nie uważała do końca tego, co robi, za prawdziwą sztukę, co nie dziwi – oprzeć się nacierającym ze wszystkich stron wmówieniom jest naprawdę trudno.
Robota, za którą nam nie płacą
Skoro jesteśmy przy pieniądzach, trudno nie wspomnieć o pracy, którą kobiety wykonują nieodpłatnie.
Wszystkie oczywiście znamy debatę toczącą się wokół pracy opiekuńczej, dzięki której ten świat w ogóle się kręci, ale trzeba wiedzieć, że to, że nikt nie daje nam pieniędzy za pranie, sprzątanie i zajmowanie się dziećmi, też jest poniekąd uznaniowe. Po drugiej wojnie światowej istniała olbrzymia potrzeba umówienia się, jak kraje będą mierzyły swój rozwój gospodarczy. W wyniku wielu debat ustalono, w jaki sposób należy wyliczać, ile dane państwo wyprodukowało dóbr, a następnie, jaki dochód ma za ich sprawą i na jakie wydatki może sobie pozwolić. I bynajmniej nie było tak, że nikomu zupełnie nie przyszło do głowy, że kobiety wykonują w domach kawał roboty. Przeciwnie, zastanawiano się, jak można by tę ich harówkę zamknąć w tabelkach. Ale, jak to wielokrotnie w historii bywało, jeśli jakaś sprawa związana z kobietami nastręcza trudności, po prostu porzuca się namysł nad nią. Tak było i w tym przypadku: debatujący mężczyźni uznali, że wyliczenie wartości domowej pracy gospodyń nastręczałoby zbyt wielu trudności i w ten sposób cała nasza robota znalazła się na rubieżach gospodarki.
Dziś szczęśliwie ekonomiści bez większych trudności radzą sobie z wyliczaniem, ile warta jest praca kobiecych rąk. I tak – podaję za książką „Niewidzialne kobiety. Jak dane tworzą świat skrojony pod mężczyzn” Caroline Criado Perez – szacuje się, że w krajach rozwiniętych praca opiekuńcza to odpowiednik 50 proc. PKB, natomiast w krajach uboższych i o niższym kapitale społecznym aż 80 proc. Według ONZ w 2012 r. sama opieka, jaką kobiety w swoich rodzinach roztaczają nad dziećmi oraz ludźmi chorymi i starymi, stanowiła 20 proc. PKB Stanów Zjednoczonych, podobnie jak w sąsiednim Meksyku, gdzie jej wartość oszacowano na 21 proc. Oznacza to, że ten sektor wyceniony był wyżej niż sektory takie jak górnictwo, handel czy nieruchomości. Ekonomistka Ewa Rumińska-Zimny szacuje, że praca domowa Polek to 30 proc. naszego PKB. Statystyczna kobieta znad Wisły wykonuje każdego miesiąca robotę wartą średnio około 2 tys. zł netto.
Jeśli te liczby was zdołowały, to niestety nieprędko przyniosę wam pocieszenie. Okazuje się bowiem, że kobiety odwalają mnóstwo nieopłacanej pracy również poza domem, czyli… w pracy. Znakomicie widać to na przykładzie naukowczyń. Są badania pokazujące, że studenci z różnego rodzaju problemami emocjonalnymi częściej zwracają się do akademiczek niż do akademików, a one część swojego czasu poświęcają na pomaganie młodym ludziom. Sprawdzono też, że studenci częściej uderzają do wykładowczyń, gdy chcą wyprosić przesunięcie terminu oddania pracy czy wynegocjować wyższą ocenę. Wszystkie tego rodzaju spotkania i rozmowy zabierają naukowczyniom czas, który na przestrzeni lat może okazać się zaskakująco długi. Ale jeśli się dobrze przyjrzycie, zobaczycie prawdopodobnie, że również wokół was kobiety częściej niż mężczyźni wykonują wiele zadań, które nie należą do ich służbowych obowiązków: parzą kawę dla uczestników zebrania (tak, tak, to niestety wciąż się zdarza), wzywają serwisanta do zepsutej drukarki czy załatwiają rzutnik potrzebny do prezentacji. Jeśli na spotkaniu pada prośba o robienie notatek, zazwyczaj oddelegowuje się do tego kobietę.
– System liberalny, w którym funkcjonujemy, oczekuje, że będziesz traktowała pracę niemal jak swoją rodzinę, że będziesz się angażowała i uważała ją za pewnego rodzaju przyjemność lub powołanie, nie oczekując rekompensaty za aktywności wychodzące poza zakres obowiązków. Kochaj to, co robisz, i nie oczekuj, że będą ci za to płacić tak, jak chciałabyś, żeby ci płacono – komentuje socjolożka dr. hab. Elżbieta Korolczuk.
Jak widzicie, gdy idzie o kasę, nasza sytuacja jest, mówiąc wprost, do bani.
Fragment książki „Bo nie. Zacznij odmawiać i żyć po swojemu” Natalii Waloch wydanej przez Wydawnictwo Agora. Tytuł, lead i skróty od redakcji „Newsweeka”. Książkę można kupić tutaj.
Foto: Wydawnictwo Agora