– Trudnym momentem dla pary bywają narodziny dziecka. Mężczyźni czują się w tym okresie nieco zagubieni. Narzekają, że ich partnerki skupiają się wyłącznie na noworodku. Część panów czuje się wówczas tak bardzo odrzucona, że zaczyna kompensować swój żal. Na przykład somatyzują, czyli ich emocje są wyrażane w formie dolegliwości fizycznych – mówi psycholożka i terapeutka uzależnień dr Ewa Woydyłło-Osiatyńska.
„Newsweek”: „Pani nawet nie ma pojęcia, jak mi trudno!”.
Dr Ewa Woydyłło-Osiatyńska: To częste sformułowanie, którym posługują się osoby roztkliwiające się nad sobą. Wielu z nas stara się ich unikać. Co więcej, uważamy ich problemy za wymyślone albo wyolbrzymione. Jednak z racji swojego zawodu wyrobiłam w sobie przekonanie, że jeśli ktoś nieustannie mówi o trudnościach, to najprawdopodobniej je przeżywa. Dlatego w pierwszej kolejności proszę, aby opowiedział o nich więcej.
Przecież on tylko na to czeka.
– Oczywiście, inaczej nie nawiązywałby do swoich kłopotów. Osoba użalająca się nad sobą wspomina o nich w konkretnym celu – narzekanie i lamentowanie są doskonałymi sposobami na pozyskanie życzliwości, współczucia czy zainteresowania.
Skąd ta potrzeba?
– Być może z dzieciństwa. Wyobraźmy sobie siedmiolatka, któremu rodzi się młodsza siostra. Pewnego dnia chłopiec orientuje się, że rodzice nie poświęcają mu już tyle czasu co kiedyś. Czuje się nagle mniej ważny i bardziej nieobecny w ich życiu. Niepokoi się, czy najbliżsi zaczęli go mniej kochać. Maleje jego poczucie bezpieczeństwa. Szuka więc pomysłu, jak to wszystko odzyskać. Sprawdza intuicyjnie, która metoda przyniesie mu więcej korzyści. Jednego dnia decyduje się cichutko siedzieć i przygląda reakcji rodziców. Rozczarowuje się, ponieważ ci są zachwyceni: „Ojej, kochanie, cieszymy się, że tak spokojnie potrafisz spędzać czas. To nawet lepiej, bo dziś mamy urwanie głowy przy twojej siostrze”. Skoro metoda nie działa, następnego dnia chłopiec tłucze lampkę. Wprawdzie dostaje reprymendę, ale odbiera ją także jako zainteresowanie rodziców. Szuka zatem kolejnych pomysłów, jak narozrabiać.
Foto: Newsweek
Jednak czasem bywa i tak, że sytuacja w domu jest stabilna, spokojna i bezpieczna, a mimo to dziecko czuje niedosyt uwagi. Momentem, w którym może ją zyskać, jest m.in. choroba. Bo widzi, że wtedy mama z nerwów nie śpi. Tata ciągle zagląda do jego pokoju. A babcia przytula częściej niż zwykle. Do jakiego wniosku dochodzi? Że jak ponownie zacznie go coś boleć, powróci zainteresowanie nim. Stąd potem roztkliwia się nad sobą, co nieraz zostaje mu do dorosłości.
Jak wówczas może się to objawiać?
– Trudnym momentem dla pary bywają narodziny dziecka. Mężczyźni czują się w tym okresie nieco zagubieni. Narzekają, że ich partnerki skupiają się wyłącznie na noworodku. Też chcieliby się nim zająć, ale nie bardzo wiedzą jak. Zostali przecież wychowani w kulturze, w której ojca najczęściej nie było w domu. Kobiety z kolei potrzebują wsparcia i pomocy przy dziecku. Są wyczerpane zajmowaniem się nim w pojedynkę. No i konflikt gotowy.
Część panów czuje się wówczas tak bardzo odrzucona, że zaczyna kompensować swój żal. Na przykład somatyzują, czyli ich emocje są wyrażane w formie dolegliwości fizycznych. Przez to raz narzekają na kłopoty żołądkowe, drugim razem coś rwie ich w plecach. Problem w tym, że ból jest prawdziwy, a w dodatku niewiadomego pochodzenia. Ci mężczyźni zaczynają się więc niepokoić. Podobnie jak ich partnerki, które szukają im lekarza czy masażysty. A oni, choć żywo zalęknieni swoim stanem zdrowia, czują przy okazji, że wreszcie odzyskują namiastkę uwagi ze strony partnerek.
Co tak naprawdę mówią ich objawy?
– To komunikat typu: „Podaruj mi swoją uwagę. Potrzebuję jej, bo jestem samotny. Boję się, że nikt mnie już nie chce”. Jak widać, człowiek użalający się nad sobą jest potwornie spragniony drugiej osoby. Tylko nie potrafi pozyskać jej uwagi bez narzekania.
Kiedyś przyszedł do mnie pan, który skarżył się na matkę. Ożenił się we wczesnym wieku, co nie przypadło jej do gustu. Potem bez przerwy wzywała go na ratunek. „Synu, ach, jak rwie mnie ząb!” – alarmowała przez telefon. Więc on z żoną w samochód i do matki. A tam wielkie zdziwienie, bo pani w pełnym rozkwicie. Rumiana, najedzona, wystrojona i energiczna. Gdy jakiś czas później małżeństwo wyjechało na narty, znów rozbrzmiał telefon: „Synku, ojej, ojej, drętwieje mi całe ciało! Potrzebuję pilnie do lekarza”. Małżeństwo rzuciło wszystko i pognało do matki. W drodze dzwonili do niej, ale nie odbierała. Mieli już najgorsze myśli. Co się okazało? Po wejściu do domu zauważyli mamę przed telewizorem. Całą w skowronkach, bo nagle jej przeszło.
Ale manipulacja.
– Nie do końca. Manipulacja zakłada celowe działanie. Tymczasem wielu ludzi użalających się nad sobą nie ma świadomości psychologicznej gry, w której biorą udział. To właśnie ten głód drugiego człowieka popycha ich do desperackiego żebrania o uwagę.
Tylko skąd mamy wiedzieć, czy nie przesadzają z objawami?
– Proszę się nawet nad nimi nie zastanawiać. Lepiej założyć, że są poważne, niż je zlekceważyć. W takich sytuacjach wiele jeszcze zależy od bliskości z daną osobą. Im bliżej z nią jesteśmy, tym więcej zaangażowania wykazujemy. Jeżeli jest dla nas ważna, możemy poprosić, by wytłumaczyła, dlaczego tak źle się czuje. Uważałabym jednak na pewne ryzyko. Bo co, jeśli ten ktoś przeżył traumę? Ma zaburzenia lękowe? Ludzie, którzy nie zajmują się ich leczeniem, mogą wtedy jeszcze bardziej zaszkodzić. Dlatego nie bawmy się w psychoanalizę ani nie czujmy obowiązku być czyimś terapeutą. W takiej sytuacji lepiej powiedzieć wprost: „Przykro mi, nie potrafię ci pomóc. Możesz z tego nie skorzystać, ale na twoim miejscu zdecydowałabym się na terapię”.
Posłucha?
– Zależy, jak bardzo chce sobie pomóc. Bo użalanie się nad sobą pozwala wielu osobom wejść w rolę ofiary. Tkwienie w niej jest bardzo wygodne i opłacalne.
Dlaczego?
– Nie musi pan nic robić, a i tak wszyscy pana żałują. Nikt nie ma problemu z tym, że jest pan zaniedbany, niechlujny, leniwy. Za każdym razem usprawiedliwiają pana: „No tak, ale zobaczcie, co on przeżywa!”.
Cierpienie jest ludzkim prawem. Jednak nie każdy musi cierpieć. Jeżeli ktoś po raz piąty wspomina, że ma złe wyniki krwi, i nie chce słyszeć o wizycie u lekarza, to nasze interwencje mogą mu tylko przeszkadzać w byciu ofiarą. Ofiara nie chce rezygnować ze swojej roli, bo w ten sposób definiuje siebie. Buduje własne poczucie wartości na swoich chorobach czy problemach. Zamiast radzić sobie z nimi, czasem nawet pielęgnuje wynikający z nich ból.
A ja bym ją trochę usprawiedliwił – większość z nas narzeka.
– To prawda, że nasze obyczaje nadwiślańskie są przesycone lamentem, żalem i cierpieniem. Proszę zwrócić uwagę, kto cieszy się największym zainteresowaniem u chrześcijańskiego Boga. Najbardziej udręczeni. Wpojono nam, że cierpienie uszlachetnia. Że musimy nosić krzyż i każdemu wielokrotnie opowiadać, jak trudno nam pod jego ciężarem. Ostatnio nawet słyszałam o kobiecie, która urodziła sześcioro dzieci. Narzekała, że nie ma czasu dla siebie, brakuje jej pieniędzy i mieszka w zbyt małym domu. Mimo to zdecydowała się na siódmego potomka. Dlaczego, skoro ledwo wiązała koniec z końcem? Bo ktoś powiedział, że im trudniej, tym lepiej?
W Stanach Zjednoczonych zaobserwowałam, jak bardzo Amerykanie są skoncentrowani na rozwiązywaniu problemów. Tymczasem my wolimy lamentować, jakie to nieszczęścia na nas spadły. Gdyby zapytał pan grupę polskich studentów, co sądzą o ostatnim egzaminie w roku, większość odpowiedziałaby: „Fatalnie! Jeszcze nie spotkaliśmy się z tak trudnym materiałem do nauki”. Z kolei grupa amerykańska najprawdopodobniej stwierdziłaby, że może i egzamin trudny, ale przynajmniej zaraz po nim będzie można świętować początek wakacji.
Użalający się nad sobą potrzebują innych. Nie odpychają ich jednak ciągłym narzekaniem?
– Niestety tak. Za pierwszym razem, kiedy jeszcze dobrze ich nie znamy, często udaje im się pozyskać naszą uwagę. Natomiast kolejne próby mogą spalić na panewce. Powód? Choć wszyscy narzekamy, nie przepadamy za jałowym roztkliwianiem się nad własnym losem.
Aby uzmysłowić użalającym się osobom, jak postrzegają je inni, proponuję, by wyobraziły sobie dwóch kolegów. Jeden zaprasza je na spotkanie, po czym nie robi nic innego poza roztkliwianiem się i obwinianiem wszystkich dookoła. Drugi natomiast wychodzi z propozycją wspólnego wyjazdu na ryby. Jest pełen energii, ma już przygotowane przynęty i nie może się doczekać wędkowania. Którego państwo wolą? Wybór oczywiście pada na drugiego. Wydaje nam się ciekawszy. Nie potrzebuje wybawiciela jak pierwszy malkontent, tylko interesującego towarzysza.
Nie znaczy to jednak, że nie mamy prawa ponarzekać. Albo być smutni, rozżaleni czy zrozpaczeni. Chodzi o to, by kanalizować emocje w inny sposób. Gdy tłumaczę to osobom roztkliwiającym się nad sobą, reagują oburzeniem: „Pani każe nam udawać!”. Nic z tych rzeczy. Wręcz cieszę się, że nie chcą symulować. Kłamstwo nie pomaga w budowaniu relacji. Ułatwia je jednak odżałowanie tego, co minęło.
Łatwo powiedzieć.
– Dlatego trzeba przejść przez dwa etapy. Pierwszy polega na zaakceptowaniu wszystkiego, co nas spotkało. Bunt, rozpacz czy niezadowolenie nie mają takiej mocy, by odwrócić przeszłość. Skoro zatem nie jesteśmy w stanie na nią wpłynąć, logika podpowiada jedyne rozwiązanie – pogodzenie się z nią.
I co potem?
– Sama akceptacja nie wystarczy, by porzucić użalanie się nad sobą. Bo możemy czuć się zdradzeni przez kogoś, zaaprobować to, ale nigdy więcej z nikim się nie związać. To właśnie moment na etap drugi. Czyli otworzenie się na życie i zastanowienie, co można zrobić z piękną przyszłością przed nami. Nie chodzi o uleganie fantasmagoriom czy nierealnemu optymizmowi. Ale o refleksję na zasadzie: „Czy jest coś, co mogę poprawić?”. Już sama ta myśl powoduje, że możemy czuć się wygrani. Przecież użalający się nad sobą nie chcą niczego reperować. Wolą tkwić w problemie.
Gdy wydostaniemy się z sideł lamentowania, uważajmy: łatwo wpaść w nie z powrotem. Żeby tego uniknąć, warto sobie przypomnieć słowa Olgi Tokarczuk z „Ksiąg Jakubowych”: „Bóg stworzył człowieka z oczami z przodu, a nie z tyłu głowy, co znaczy, że człowiek ma się zajmować tym, co będzie, a nie tym, co było”.