W ciągu zaledwie 50 lat z Ziemi zniknęło 73 proc. dzikich kręgowców. To najszybciej postępujące masowe wymieranie w dziejach naszej planety. I może ono skończyć się na nas.
Jeszcze w latach 80. XX w. wróbli na naszych wsiach były całe chmary. Widać je było zwłaszcza jesienią i zimą, kiedy przylatywały do sadów objadać resztki owoców z drzew czy wydziobywać nasiona rozrzucane domowemu ptactwu. Rozświergotane stada unosiły się też nad polami czy łąkami. Dzisiaj taki widok to rzadkość. Podobnie jest w innych krajach. Jak wyliczyła angielska Royal Society for the Protection of Birds, od 1980 r. z Europy zniknęło ćwierć miliarda wróbli. Najpewniej bezpowrotnie.
I to jest tylko jeden z tysięcy przykładów zwierząt, których populacja w ostatnich latach drastycznie się zmniejszyła. To przykład bardzo widoczny dla nas wszystkich. Wróble przecież od tysięcy lat żyły blisko człowieka. Jednak w Polsce i na świecie kurczą się też populacje zwierząt, które naszego towarzystwa unikają jak ognia. Potrzeba dopiero badań naukowych, żeby zobaczyć, że całe dzikie życie na naszej planecie gwałtownie wymiera. Jaka jest skala tego zjawiska, pokazuje wydany właśnie raport „Living Planet Index 2024” przygotowany przez międzynarodową organizację ekologiczną WWF.
Na Karaibach najgorzej
W raporcie specjaliści wyznaczyli wskaźnik kurczenia się populacji dzikich zwierząt na podstawie monitoringu prawie 35 tys. populacji 5495 gatunków zwierząt ze wszystkich kontynentów. – Co ważne, nasz raport nie pokazuje tempa wymierania poszczególnych gatunków, ale to, jak zmniejsza się z upływem lat średnia liczebność monitorowanych dzikich gatunków kręgowców, czyli ryb, płazów, gadów, ptaków i ssaków na świecie – tłumaczy Dariusz Gatkowski, ekonomista i przyrodnik, ekspert ds. różnorodności biologicznej Fundacji WWF Polska. Wskaźnik Living Planet Index pokazuje, że w latach 1970-2020 doszło do katastrofalnego zmniejszenia się średniej liczebności populacji monitorowanych gatunków dzikich kręgowców – aż o 73 proc. w ciągu 50 lat.
Spadek średniej liczebności populacji jest różny w zależności od regionu świata. Najbardziej alarmująca sytuacja jest w Ameryce Łacińskiej i na Karaibach, gdzie średnia liczba monitorowanych dzikich kręgowców zmniejszyła się aż o 95 proc. w stosunku do 1970 r., na drugim miejscu jest Afryka, w której przez ostatnie 50 lat spadek wyniósł 76 proc., z kolei liczby te są dużo niższe w Ameryce Północnej czy Europie, gdzie populacja dzikich zwierząt skurczyła się o odpowiednio 39 i 35 proc. – Nie oznacza to jednak, że te regiony tak wspaniale dbają o przyrodę, po prostu do zmian doszło tam wcześniej, przed 1970 r., głównie przez degradację lub niszczenie siedlisk, a więc miejsca życia zwierząt – mówi ekspert WWF.
Główną przyczyną odbierania zwierzętom ich siedlisk jest produkcja żywności. Liczby są porażające
Nie ma gdzie żyć
Z raportu „Living Planet Index” wynika, że obecnie wiodącą przyczyną odbierania zwierzętom ich siedlisk jest produkcja żywności. Liczby są porażające. Jak wyliczył w 2018 r. prof. James Watson z australijskiego University of Queensland, jeszcze w 1900 r. zaledwie 15 proc. powierzchni ziemi na kontynentach było przeznaczone pod produkcję żywności dla ludzi. W 2018 r. było to już 77 proc. wszystkich lądów – alarmuje zespół prof. Watsona w artykule w „Nature”. Zaledwie 33 proc. ziem pozostało w stanie dzikim, przez co naukowcy rozumieją „obszary o rozmiarze co najmniej 10 tys. km kw., wolne od zabudowań, upraw, pastwisk, gęstego zaludnienia, sztucznego oświetlenia w nocy i głównych szlaków komunikacyjnych”.
Foto: Getty Images
Dziś zwierzęta, które swobodnie przemieszczały się po dużych obszarach, zostają zamknięte w niewielkich przestrzeniach poprzecinanych ruchliwymi drogami czy płotami ludzkich siedzib. Taka izolacja źle wpływa na zdrowie zwierząt, do tego w podzielonym na małe fragmenty środowisku gatunkom trudniej reagować na zmiany klimatyczne – nie mają gdzie przed nimi uciec.
Utraty miejsc do życia doświadczają zwierzęta nie tylko na lądach. Jak informuje raport WWF, cierpią też ekosystemy wodne. Najgorzej jest w akwenach słodkowodnych. Wśród gatunków kręgowców żyjących w słodkich wodach – rzekach i jeziorach – spadek populacji wyniósł średnio aż 85 proc. Odpowiada za to nie tylko zanieczyszczenie przemysłowe, ale również grodzenie szlaków wodnych tamami i zaporami. To sprawia, że populacje słodkowodnych gatunków wędrownych, takich jak łososie, trocie czy jesiotry, na świecie skurczyły się aż o 81 proc. Nieco lepiej jest w morzach i oceanach, gdzie spadek populacji dzikich kręgowców wyniósł 56 proc. Jak twierdzą autorzy raportu, w ostatnich latach wskaźnik ten wyhamował dzięki nieco większej kontroli połowów. Wiele stad ryb mogło się odbudować, ale krytyczny spadek populacji wciąż jest widoczny np. wśród płaszczek, rekinów czy żółwi morskich.
Wielkie wymieranie
To kurczenie się miejsc do życia dla dzikich zwierząt idzie w parze nie tylko z ograniczeniem ich liczebności, ale także z coraz szybszym znikaniem całych gatunków. Już w 2015 r. zespół naukowców pod kierownictwem prof. Paula Ehrlicha ze Stanfordu ogłosił, że Ziemia wchodzi w okres szóstego masowego wymierania w swoich dziejach. Nazwali je wymieraniem holoceńskim, od nazwy epoki, w której żyjemy.
I nie jest to wymieranie naturalne, takie, które jest efektem ewolucji. Badacze wyliczyli, że przynajmniej wśród kręgowców znikanie poszczególnych gatunków następuje ponad sto razy szybciej niż w czasach przedprzemysłowych, a od 1900 r. z Ziemi zniknęło bezpowrotnie ponad 500 gatunków kręgowców, podczas gdy zazwyczaj taka liczba gatunków znikała w ciągu 10 tys. lat.
Pięć lat od tamtego badania naukowcy ze Stanford University ponownie przyjrzeli się liczebności poszczególnych gatunków zwierząt i odkryli, że to wymieranie jeszcze przyspiesza. Jak alarmowali w artykule w naukowym periodyku „Proceedings of the National Academy of Sciences”, 515 gatunków kręgowców lądowych – 1,7 proc. wszystkich analizowanych przez nich gatunków – jest na skraju wyginięcia, co oznacza, że pozostało mniej niż 1000 osobników. Około połowa tych gatunków ma mniej niż 250 osobników.
Jakie gatunki świat utraci najszybciej? Według International Union for Conservation of Nature (IUCN), już do 2030 r. z powierzchni Ziemi mogą zniknąć duże kręgowce, jak nosorożce sumatrzańskie, delfiny z Maui, łuskowce chińskie czy florydzkie wróble polne, bliscy krewni naszych wróbli. Z kolei WWF do najbardziej zagrożonych gatunków zalicza m.in. nosorożce jawajskie, lamparty amurskie, tygrysy sumatrzańskie, goryle górskie, afrykańskie słonie leśne czy orangutany. – Jedną z największych kategorii zwierząt, które najprawdopodobniej wyginą do 2030 r., są gatunki rzadkie, o których prawie nic nie wiemy, i kiedy znikną, nie będziemy mieli żadnej realnej wiedzy o ich losie – mówi prof. Kai Chan z British Columbia University w rozmowie z „Newsweekiem”.
Żegnajcie, żbiku i kozico
W Polsce też wymieranie postępuje błyskawicznie, o czym przekonuje przygotowana przez prof. Zbigniewa Głowacińskiego z Instytutu Ochrony Przyrody PAN w Krakowie i opublikowana w 2022 r. propozycja aktualizacji czerwonej listy kręgowców Polski. Wcześniejsza wersja tej listy powstała w 2002 r. i – jak pisze w swojej publikacji prof. Głowaciński – trzeba było dodać do niej 30 nowych gatunków. Na swojej czerwonej liście prof. Głowaciński umieścił 188 gatunków kręgowców, a za krytycznie zagrożone uznał 23 gatunki, m.in. zająca bielaka, susła perełkowanego, żołędnicę, żbika, kozicę czy świstuna. Wśród ptaków krytycznie zagrożone są np. batalion, orlik grubodzioby, rycyk, łęczak, kraska czy dzierzba czarnoczelna, a wśród ryb: certa, ciosa i minóg morski.
Lista ta nie obejmuje bezkręgowców, a zwłaszcza owadów, które też masowo znikają. Szacuje się, że biomasa owadów, najliczniejszych przecież organizmów na Ziemi, skurczyła się w ciągu ostatnich 30-40 lat aż o 75 proc. W Polsce dokładnych danych o wymieraniu owadów jeszcze nie ma, ale co nieco na ten temat ustalili już Niemcy, a konkretnie naukowcy z Towarzystwa Entomologicznego w Krefeld pod kierownictwem dr. Caspara Hallmana. Od 1990 r. prowadzili oni w 63 niemieckich rezerwatach przyrody pomiary liczebności owadów, łapiąc je w wielkie siatki. Jak napisali w 2017 r. w swoim alarmującym artykule w „PLOS One”, przez zaledwie 27 lat liczba owadów łapiących się w siatki zmniejszyła się aż o 75 proc. – i to w dodatku na obszarach chronionych.
Foto: Getty Images
A że przyroda to system naczyń połączonych, brak owadów oznacza brak zwierząt, które się nimi żywią, głównie ptaków, ale też płazów, gadów czy mniejszych gryzoni. To właśnie wymarcie owadów sprawia, że tak szybko kurczy się populacja ptaków z terenów wiejskich. Naukowcy wyliczyli, że w ciągu ostatnich 30 lat z europejskich wsi zniknęło aż 55 proc. ptaków. Już prawie straciliśmy pliszkę żółtą, żywiącą się dużymi owadami latającymi, np. ważkami. Wymierają czajki, słowiki czy skowronki oraz kuropatwy, od wieków jedne z najpowszechniejszych ptaków na polskiej wsi.
Plan ratunkowy
Każde zniknięcie gatunku, nawet pozornie nieistotnego z naszego punktu widzenia, może doprowadzić do efektu domina. I to ma już dla nas ogromne znaczenie, bo wraz z zanikiem gatunków, populacji i bioróżnorodności następuje utrata tzw. usług ekosystemowych, kluczowych dla naszego przetrwania. – To te wszystkie korzyści, które daje nam przyroda – mówi Dariusz Gatkowski. – Spadek liczebności populacji, na który wskazuje raport, zagraża stabilności ekosystemów. To z kolei osłabia korzyści, jakie ekosystemy zapewniają ludziom: od żyznych gleb i produkcji żywności, czystej wody i stabilizacji klimatu – tłumaczy ekspert.
Czy da się jeszcze powstrzymać ten proces? Autorzy raportu „Living Planet Report” twierdzą, że tak. Pod warunkiem, że damy przestrzeń dzikiej przyrodzie. WWF postuluje, aby rządy wypełniały swoje zobowiązania ze światowych porozumień, która mówią o objęciu spójną ochroną 30 proc. powierzchni lądów i mórz. – Z tego 10 proc. powierzchni mórz i lądów powinno stać się obszarami ścisłej ochrony, na której nie będzie można prowadzić działalności gospodarczej, tylko np. zbierać dla siebie grzyby albo jagody – mówi Dariusz Gatkowski. Siedliska przyrodnicze i gatunki, które nie są w dobrym stanie, powinny być poddane procesowi renaturyzacji. – To oznacza np. pozwolenie lasom, które mają podlegać renaturyzacji, na starzenie się i obecność w nich martwych drzew czy przywracanie rzekom ich naturalnego biegu – wyjaśnia ekspert WWF.
Do tego – to z kolei postulat naukowców z Uniwersytetu Stanforda – wszystkie gatunki, których liczebność wynosi poniżej 5 tys. osobników, powinny zostać objęte ścisłą kontrolą.
– Stoimy przed ostatnią szansą, aby wiele korzyści, które zapewnia nam natura, nie zostało bezpowrotnie utraconych – mówi prof. Gerardo Ceballos z Narodowego Autonomicznego Uniwersytetu Meksyku, współautor raportu o szóstym wymieraniu.
Jak podkreśla Dariusz Gatkowski, to wszystko tak naprawdę bardzo nam się opłaca. – Jak wyliczyli specjaliści z World Economic Forum (WEF), aż połowa globalnego PKB zależy w stopniu wysokim lub umiarkowanym od usług ekosystemowych. Oszacowano, że inwestycja w odbudowę zasobów przyrodniczych jest dla nas bardzo korzystna. Zainwestowana kwota przynosi zwrot w postaci korzyści 8-38 razy większych. Średnio dla Polski szacuje się, że każda zainwestowana złotówka przynosi korzyści wyższe około jedenastokrotnie – mówi Gatkowski.
A tymczasem polskie władze jakby nie rozumiały związku między stanem przyrody a rozwojem gospodarki. Kiedy tylko dochodzi do pierwszych konfliktów dzikich zwierząt z człowiekiem, a nawet tylko jest podejrzenie takiego konfliktu, rządzącym od razu przychodzi do głowy pomysł: zastrzelić! Przed kilkoma miesiącami mieliśmy tego doskonały przykład, gdy rząd wpadł na pomysł, aby strzelać do bobrów, które rzekomo niszczą wały przeciwpowodziowe na Odrze, a chwilę wcześniej rząd Polski zagłosował w Radzie Europejskiej za zniesieniem ścisłej ochrony gatunkowej wilka w konwencji berneńskiej. Zdaniem przyrodników to ogromny błąd. Zmiana ta może oznaczać, że będą możliwe polowania na wilki w wielu regionach Europy. – To decyzja sprzeczna z tym, co mówi nauka i praktyka. Odstrzał wilków nie tylko nie jest rozwiązaniem, ale może spowodować więcej strat niż korzyści. Wykazano np., że odstrzelenie dorosłego osobnika z wilczej rodziny może spowodować, że reszta stada nie będzie już tak skuteczna w polowaniach na dzikie zwierzęta i może zacząć polować na łatwiejszy łup, jakim są zwierzęta gospodarskie – tłumaczy Gatkowski.
I wtedy okazuje się, że decyzje wymierzone przeciwko przyrodzie uderzają ostatecznie w człowieka. Dobrze, żebyśmy wszyscy o tym pamiętali.