Podwórko pełne zwierząt, koledzy i koleżanki za płotem, łąki, lasy, wspinanie się na drzewa i dni wypełnione zabawą na dworze. Takie dzieciństwo chcieliśmy zapewnić córce, przeprowadzając się z Warszawy na wieś. Ale rzeczywistość mocno nas zaskoczyła.
Plan mieliśmy prosty — przeprowadzamy się do starego, drewnianego domku, który odziedziczyłam po moich dziadkach we wsi na południowym Podlasiu. Przyjeżdżaliśmy tam już od kilku lat na wakacje i weekendy. Mieliśmy znajomych, a Agatka swoich przyjaciół, z którymi całymi dniami strzelali z łuków, włóczyli się po wsi w poszukiwaniu Pokemonów, śmigali na rowerach i urządzali przedstawienia przy ognisku.
Idylla niemal jak w „Dzieciach z Bullerbyn”. Córka marzyła o tej przeprowadzce, do tego my — rodzice — mogliśmy bez problemu przejść na pracę zdalną. Co mogło pójść nie tak?
Ona nie chodzi na religię!
W naszej wsi nie ma szkoły, więc dzieci dojeżdżają do tej w sąsiedniej wiosce szkolnym autobusem. Łącznie uczyło się tam wówczas jakieś 50 dzieci, oczywiście w każdym roczniku była tylko jedna klasa, przeciętnie z 15 uczniami. Szkoła w otoczeniu lasów, nad Bugiem — piękne miejsce, idealne dla drugoklasistki, którą Agatka była w 2017 r., w roku naszej przeprowadzki. Jednak po pierwszej rozmowie z panią dyrektor miny nam nieco zrzedły. Nasze dziecko okazało się pierwszym w historii szkoły, które nie chodzi na religię i szkoła nie bardzo miała pomysł, co z nią począć w czasie dwóch godzin religii tygodniowo. Najczęściej lądowała w innej klasie w ostatniej ławce z przykazaniem, żeby nie przeszkadzała w lekcji. Wiedzieliśmy, że prawo pozwala nam zażądać organizacji lekcji etyki dla córki, ale nie chcieliśmy już na wstępie mnożyć problemów. Szkoła mała, na odludziu, skąd tu wziąć nauczyciela etyki? — rozkładała ręce dyrektorka.
Drugim problemem, może nieco mniejszego kalibru, jednak dość uciążliwym, był fakt, że Agatka nie je mięsa, podobnie jak cała nasza rodzina. A szkolna stołówka nie oferowała diety wegetariańskiej, wszystkie dzieci jadły to samo. Czasami jarskie potrawy, czasami kotlety. Wszystko pyszne i pięknie pachnące na całą szkołę. Płaciliśmy jednak za obiady, wiedząc, że są dni, w których Agata zje tylko kartofelki. Większość jedzenia musiała zabierać sobie z domu.
Foto: Alicja Żebruń
Jednak to nie organizacja szkoły okazała się największym problemem, ale… inne dzieci. Po jakimś czasie córka zaczęła się skarżyć, że dzieci nie włączają jej do zabaw, że nie rozmawiają z nią, a kiedyś przyszła niemal z płaczem, opowiadając, że dzieci mówią na nią „pekińczyk”. Zrobiliśmy wielkie oczy, bo co to za dziwne przezwisko. Jaki pekińczyk? Jednak po chwili przypomniałam sobie, że kiedyś moja babcia używała takiego staropolskiego słowa „perekińczyk”, a mówiła tak na ludzi, którzy nie chodzili do kościoła… Wszystko stało się jasne — pewnie w którymś domu ktoś starszy, mówiąc o nas czy o Agatce, użył tego dawnego słowa, a dzieci przekręciły po swojemu.
Szkoła nie umiała zareagować na to dokuczanie i odrzucenie Agaty przez inne dzieci. Nie tylko my mieliśmy taki problem. Nasi bliscy znajomi, polsko-francuskie małżeństwo, zdecydowało się przenieść synów do większej, gminnej szkoły przez falę bullyingu i przemocy, jakich doświadczali ich chłopcy. — Zrób to samo, w tej dużej szkole jest całkiem inaczej, oni nie pozwalają na takie zachowanie — doradzała mi mama chłopców.
Wstawaj, bo autobus ucieknie!
I tak też zrobiliśmy. Po ukończeniu przez Agatkę czwartej klasy przenieśliśmy ją do zbiorczej szkoły gminnej w większej miejscowości. Szkoła funkcjonowała do niedawna także jako gimnazjum, była duża, przestronna, a nam bardzo spodobali się światli i otwarci nauczyciele. Nikt nie podniósł brwi ze zdziwienia, że córka nie chodzi na religię i nie je mięsa, choć i w tej szkole oferty żywieniowej dla dzieci wegetarian nie było. Mniejsza z tym — córka bardzo polubiła nową szkołę, znalazła tam serdeczne przyjaciółki, nie było mowy o żadnych przemocowych zachowaniach wobec niej. I już nie ona jedna była tam taka „dziwna”.
Ta zmiana sporo nas jednak kosztowała. Nowa szkoła była 20 km od naszej wsi, nie dojeżdżał do niej autobus szkolny, więc trzeba było korzystać z PKS-u. A ten odjeżdżał o 7:00 i wracał grubo po 16:00. Jechał 45 minut w jedną stronę, więc Agata zaczęła spędzać półtorej godziny dziennie w autobusie. O ile na niego zdążyła! Wstawanie o 6:00 zimą było strasznie trudne nie tylko dla niej, ale i dla nas, a spóźnienie się na autobus oznaczało konieczność zawiezienia córki do szkoły przez któreś z nas samochodem. Ten autobus był bowiem jedynym, jaki dojeżdżał do naszej wsi z gminnej miejscowości (wykluczenie komunikacyjne wielu wiosek i ich mieszkańców to osobny temat). Ile razy kłóciliśmy się o to, kto tym razem wsiądzie do lodowatego samochodu i popędzi w deszczu czy w śniegu po ciemku do szkoły!
Foto: Alicja Żebruń
Zawieź mnie do Zuzi!
Gdzieś tak w połowie piątej klasy Agaty zaczęłam mieć wrażenie, że staję się pełnoetatową szoferką mojego dziecka, a nasz wspólny czas zaczyna ograniczać się do jazdy samochodem. Nowa szkoła oznaczała nie tylko konieczność dłuższych dojazdów, ale także to, że jej nowe koleżanki mieszkały już nie 500 m od naszego domu, ale 15-20 km dalej. Żeby dziewczyny mogły spotkać się po szkole czy w weekend, trzeba było je wozić tam i z powrotem, umawiając się z innymi rodzicami, kto zawiezie, kto przywiezie, a kto tym razem przenocuje trzy niemogące się rozstać psiapsiółki.
Wtedy przekonaliśmy się, że życie towarzyskie dzieci na wsi wymaga o wiele większego zaangażowania rodziców niż w mieście. Skończyły się czasy kilkulatków, które bawiły się ze sobą zgodnie. Dawne przyjaźnie rozpadły się, towarzyskie roszady wśród wchodzących w okres dojrzewania dzieci dopiero się rozkręcały, a my, rodzice, tylko patrzyliśmy z niepokojem na wskaźnik poziomu paliwa w samochodzie.
Kursowaliśmy nie tylko do koleżanek, ale głównie na zajęcia dodatkowe. Córka chciała rozwijać swoje zainteresowania, my chcieliśmy, żeby nauczyła się dobrze angielskiego i żeby generalnie nie odstawała poziomem wiedzy od dzieci z dużych miast. A takie potrzeby mogło zaspokoić najbliższe miasto powiatowe — w naszym przypadku Biała Podlaska, oddalona o 35 km od naszej wsi. I tak: w piątej klasie angielski, basen, malarstwo i konie. Trzy popołudnia w tygodniu wyjazdy do Białej plus jeden w sobotę. W szóstej i siódmej klasie odpadło malarstwo (znudziło się), ale do angielskiego dwa razy w tygodniu, basenu i koni doszła gitara (na szczęście udało się ją połączyć w sobotę z jazdą konną), więc znów trzy popołudnia w tygodniu zajęte. Realnie wyglądało to tak, że córka wysiadała z autobusu o 16:00, szybki obiad i już wskakujemy do samochodu, bo trzeba pędzić na angielski.
W ósmej klasie, kiedy doszło też sporo nauki i przygotowań do egzaminu ósmoklasisty, Agata powiedziała dość. Zrezygnowała ze wszystkich zajęć oprócz angielskiego — bo przecież egzamin. „Jestem ciągle zmęczona, mamo, w sobotę chcę się tylko wyspać” — skarżyła się. I wcale się jej nie dziwiłam. Jej pasje przegrały z prozą życia na odległej wsi. Ale budżet domowy odetchnął, bo wożąc córkę w różne miejsca, przemierzaliśmy ok. 1000 km miesięcznie — koszt paliwa zawsze był dużym obciążeniem, nie licząc oczywiście opłat za same zajęcia.
Mamo, chcę wrócić do Warszawy!
Wiedziałam, że ten moment kiedyś nastąpi. Dzieciakom bardzo się podoba na wsi, ale nastolatkom już niekoniecznie, ciągnie je do wielkiego świata. Już nie chcą biegać po łąkach, spacerować po lesie, bawić się z psami. Siedzą w swoich pokojach zatopione w telefonach i marzą o tym, żeby się ze wsi wyrwać. W ósmej klasie córka zakomunikowała: „Nie chcę iść do liceum w Białej, Warszawa to moje miasto, tam chcę się dalej uczyć!” Rozumieliśmy jej marzenie i zdecydowaliśmy się je wesprzeć, uznając, że faktycznie, jeśli ma wracać do miasta, to niech to będzie jej rodzinne miasto. Fajnie byłoby, żeby poczuła się tam jak w domu.
Łatwo powiedzieć, trudniej zorganizować. Nasze mieszkanie w Warszawie było wynajęte, na wsi obrośliśmy w zwierzęta — trzy psy, sześć kotów, nie ma jak tego stada przeprowadzać do mieszkania w wielkiej płycie. Jednocześnie uznaliśmy, że czternastolatka to trochę za małe dziecko, żeby zostawiać ją na całe tygodnie gdzieś w wynajętym pokoju, bo jeszcze potrzebuje rodziców. Co było robić, wymówiliśmy mieszkanie lokatorom i urządziliśmy tam od nowa dwa pokoje: jeden dla córki, drugi dla rodzica. Jednego, bo drugi w tym czasie przecież musi być na wsi ze zwierzętami (zresztą, w przeciwieństwie do Agatki, zupełnie nie mamy zamiaru wracać do Warszawy).
Czekają nas jeszcze trzy, może dwa lata takiej „opieki naprzemiennej”. Podobnie żyją nasi znajomi, którzy lata temu osiedli w Puszczy Bolimowskiej, jednak oni wybrali opcję, gdzie jeden rodzic na stałe w Warszawie pilnuje trojga licealistów, a drugi zwierząt i domu na wsi. Spotykają się razem — tak jak my — w weekendy, w święta i w wakacje. Trudne, ale co mają powiedzieć nasi polsko-francuscy przyjaciele, którzy mają trójkę dzieci — jedno w liceum w Warszawie, drugie w liceum w Białej Podlaskiej, a trzecie w podstawówce w naszej gminnej miejscowości. To jest dopiero logistyczne wyzwanie!