Nazywał się Rolls-Royce Merlin. Miał 12 cylindrów, 27 litrów pojemności i moc, która na początku wojny przekraczała tysiąc koni mechanicznych, a pod jej koniec dwukrotnie wzrosła.

I choć nazwą nawiązywał do najmniejszego z żyjących w Wielkiej Brytanii drapieżnych ptaków, a nie mitycznego czarnoksiężnika z legendy o królu Arturze, to i tak przypisywano mu nieziemskie właściwości. To dzięki merlinom myśliwce hurricane i spitfire miały dość mocy, by latem 1940 r. przegnać Luftwaffe z brytyjskiego nieba. Dwa lata później napędzane tymi samymi silnikami wellingtony, halifaxy i mosquito zaczęły dźwigać tony bomb nad niemieckie miasta. Zmiana silników na merliny (i niewielkie zmiany kadłuba) sprawiła, że niezbyt udany bombowiec Avro Manchester stał się słynnym Lancasterem, zaś pierwotnie zbyt powolny amerykański samolot Mustang zmienił się w pierwszy myśliwiec dalekiego zasięgu.

Inna, prostsza wersja merlina, znalazła się w czołgach Cromwell i Comet, które zawiozły brytyjskich i polskich czołgistów przez Normandię do Niemiec.

Czytaj też: Wojna zwykłych Niemców

– Powinniśmy wyprodukować silnik dość mocny, by wygrywać zawody i równie trwały jak nasze samochody – oznajmił swoim pracownikom sir Henry Royce, współzałożyciel słynnej firmy na początku 1930 r. Wówczas wojskowi uznali jego pomysł za fanaberię inżyniera bogacza. Ale pięć lat później okazało się, że jedynie rozwijane za pieniądze prywatnej firmy V12 może zapewnić osiągi nowym samolotom powstającym wtedy, gdy Hitler rozpoczął zbrojenia. Rolls-Royce wyłożył też połowę z 15 tys. funtów potrzebnych na budowę prototypu spitfire’a.

Czytaj też: Kapitulacja III Rzeszy. O ostatecznej klęsce Hitlera zdecydował jeden nalot

Merlin nie był ideałem. Gaźnik sprawiał, że przy ostrym nurkowaniu do komory spalania nie docierało paliwo, przez co motor przygasał, dając przewagę wyposażonym we wtrysk silnikom messerschmittów 109. Ale silnik Rolls-Royce’a miał sporo zalet – mimo że składał się z 14 tys. części (dla porównania – amerykańskie odpowiedniki miały ich o połowę mniej), był relatywnie tani i prosty w produkcji. I niezawodny dzięki drobiazgowemu systemowi kontroli – szefowie firmy wybierali dowolny silnik, test trwał, póki silnik nie padł, wówczas go rozkręcano, sprawdzano, która część nie wytrzymała, wymieniano i powtarzano test.

Ale zapotrzebowanie było tak ogromne, że producent nie wyrabiał się z zamówieniami. W efekcie licencyjną produkcję zlecono zakładom Forda i Packardowi. I wówczas okazało się, że technologia Rolls-Royce’a pozostawia wiele do życzenia. Dowód? „Not Much of An Engineer”, nigdy niewydane w Polsce pamiętniki sir Stanleya Hookera, konstruktora, który podczas wojny pracował w fabryce Rolls-Royce’a, a po niej zaprojektował samolot pionowego startu Harrier. „Nie możemy zrobić merlinów według tych planów – oznajmił mi inżynier brytyjskiego Forda. – Bo nie możecie osiągnąć takiej dokładności – odparłem. – Przeciwnie, są stanowczo zbyt mało dokładne. Samochody produkujemy według znacznie bardziej dokładnych schematów niż to – odpowiedział”. W wytwórniach Rolls-Royce’a każdy silnik był montowany ręcznie przez wysoko wyspecjalizowaną kadrę mechaników, którzy każdą poszczególną część dopasowywali np. polerując ją twardą skórą, czy odrobinę skrawając, by wpasowała się w konkretny otwór.

W produkujących na taśmie fabrykach nie było to możliwe. Tu każda śrubka musiała być identyczna i w pełni wymienialna z innymi, stąd wymogi mikronowej dokładności już na etapie projektu. I, co ciekawe, gdy już opracowano nową dokumentację i rozpoczęto produkcję, okazało się, że produkowane masowo silniki z Detroit są znacznie bardziej niezawodne niż te robione ręcznie w montowniach Rolls-Royce’a.

Łącznie w fabrykach Rolls-Royce’a, Forda i Packarda wyprodukowano 168 tys. merlinów. Ich gulgot słychać do dziś. Choćby na organizowanych w USA zlotach mustangów czy podczas rocznicowych obchodów bitwy o Anglię, gdy w niebo wzlatują ostatnie spitfire’y.

Czytaj też: Rosja do dziś żyje II wojną światową. Upaja się mitem zwycięstwa

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version